środa, 22 lipca 2015

w biedzie

poznajemy przyjaciół. Ostatnio moja Koleżanka Pisarka uratowała mi życie, a przynajmniej podarowała kilka dodatkowych dni, które znajdę tam, na końcu. Jedną wielką gulę z żołądka zrzuciłam dzięki niej. A może parę gul.
Również tę, dotycząca Dziecka. Dziecko w niedzielę oświadczyło bowiem, że ma raka i domagało się rezonansu. Tak się głupio składa, że "dzięki" zbiegom okoliczności, lub działaniu przez zaniechanie, Dziecko nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego. Czyli, jakby doktór jakiś, to na koszt własny. W zasadzie, w naszej cudnej rzeczywistości, doktór-specjalista i tak jest na koszt własny, bo na koszt własny-enefzetowy prędzej śmierci się doczekać można, niż terminu u specjalisty. Uprzednio otrzymawszy skierowanie, jeżeli rodzinny okaże łaskę. Poszukiwania  w internecie laryngologa miejscowego, świadczącego usługi prywatnie skończyły się tym, że znalazłam tylko na jakimś forum jakiś numer telefonu. Na który zadzwoniłam z myślą, że "co tam, w mordę nie dadzą, a przez telefon i tak mnie nie widać" I okazało się, że telefon był do samego pana doktóra, który był miły umówić się na już zaraz, tego samego dnia, na 20.15. (Fajna godzina, widać pan doktór zbiera na wczasy na Rivierze) Do gabinetu Dziecko mnie z sobą nie wpuściło. No to stałam pode drzwiami i podsłuchiwałam, wiedząc, że się od Dziecka niewiele dowiem. Drzwi piękne  były - tekturowe , ścianka działowa tudzież, więc słyszalność dobra. (Z pozostałych gabinetów takoż. Jakoś kiepsko doktory dbają o zachowanie tajemnicy lekarskiej. Sąsiedni gabinet zajmuje ginekolog - nie bardzo miałabym ochotę na to, by pozostałe pacjentki znały przebieg mojej u niego wizyty.Jakby co, oczywiście)
Dziecko chwilę dobrą w tym gabinecie posiedziało. Wylazłszy sprawozdało w skrócie wielkim, że prawdopodobnie jest to refluks połączony z alergią. I z tego refluksa te wyrzuty na języku. Dostał jakieś piguły i zobaczymy. Pan doktór skasował po wielkomiejsku (W naszej najbliższej mieścinie ceny prywatnych wizyt u doktorów, wyjąwszy stomatologów niektórych, są prawie takie same  jak w KRK!)

Dziwię się wciąż, jak mi to Dziecko takie duże, piękne i inteligentne wyrosło (chociaż swojej inteligencji nie zdołało potwierdzić żadnymi dyplomami z tytułami ani ważnymi świadectwami ukończenia, z wyjątkiem cudnie zdanej matury). Skoro od zarania były z nim problemy. Brzuszne od początku. Tak weszły w codzienność, że Kasia informowała sąsiadkę, że "Puksia bolał busio i mama masiawała" Oraz siedziała w kątku na stołeczku i "masiawała" misia, rozumiejąc zapewne, że "masiawanie busia" to niezbędny objaw matczynej troski o dziecko. Potem nie było roku, by choć raz nie było szyte na pogotowiu lub sklejane. Zużyto na niego chyba kilka ładnych metrów nici chirurgicznych, przy czym kilkakrotnie szycia zaniechano.
Testy alergiczne wykazały uczulenie na wszystko prawie (choć, w/g Dziecka, uczulenie na czekoladę to był mój wymysł). Orzeczono ADHD, po wielu badaniach oraz dysgrafię i dysorto.Do dziś jest w stanie napisać tylko krótki tekst drukiem, żeby był czytelny, reszta jest "wężykiem" i nie przeczyta nawet sam, co wywoływało dziwne zdziwienie u niektórych nauczycieli. Inni byli bardziej normalni i pozwalali prace domowe przynosić napisane na komputerze, a nie - koniecznie "własną ręką". Wszystkie egzaminy, z maturą włącznie zdawał na komputerze. W liceum było zamieszania nieco, bo był jedyny na 4 klasy, a to osobna komisja itd. Ale się uparłam. Pięknie przestało być na studiach, gdzie komputer na egzaminie nie był brany pod uwagę w ogóle. Pewien kretyn od fizyki żądał też sprawozdań z laboratorium koniecznie napisanych odręcznie - kilka kartek(!)A4. Bo, że niby zabezpieczało to przed ściąganiem z internetu (!). A pewna pani, do zaliczenia wymagała notatek z wykładów ( co się nie naprzepisywałam tych wykładów - dobrze, że przynajmniej próbek grafologicznych nie pobierała). Były też tabelki do rysunków tech., które musiały być odręcznie wypisane  i teczki różnorodne odręcznie opisane. Jak widać matołów na uczelniach, zwanych akademiami, trzymają i dobrze się oni tam mają. Niektórzy potem idą w politykę i mają się jeszcze lepiej, na pierwsze wakacje wynajmując, do spółki, willę w Toskanii.
Były mózgowe wstrząśnienia z pizzą zamawianą do szpitala, jak już w końcu przestał rzygać, helikobaktery, trzecie migdałki, chińskie medycyny i jumeiho. Zdejmowanie z wybitej szyby w drzwiach oraz rozłączanie nogi z belką, z której wystawał gwóźdź 5calowy. Oraz nic-nie-żarcie do bardzo późnego wieku, a potem to-nie-tamto-nie. Tak, że na brak urozmaicenia narzekać nie możemy oboje. Co trwa w dalszym ciągu. Ostatnio łeb był szyty jakiś rok temu, kiedy, zapatrzony w śrubeczki niesione w ręku, przydzwonił w otwartą klapę bagażnika od żaby tak, że go posadziło na glebie.
No i teraz ten ozór. Ale, mam nadzieję, że wyjdziemy z tego, choć będzie trudno. Bo tabletki przepisane brał będzie na pewno systematycznie, ale już cokolwiek innego będzie, jak zwykle - "bo ty zawsze coś wymyślasz"
Przy tym ciągłym zaabsorbowaniu drugim dzieckiem - pierwsze wychowywało się tak jakby bezszelestnie. Dobrze, że bardziej podatne było na sugestie i, bez większych problemów, zechciało się uczyć francuskiego, obok angielskiego. Tę francuską ścieżkę przetarła tak najbardziej ciocia Margo (jak ją zwą francuskie bratanice). I dobrze, że Kasia chciała wykorzystać. Co prawda, pierwsze wakacje w Paryżu przesiedziała u cioci w mieszkaniu, pod jej nieobecność nie wychylając nosa na ulicę. Czym mnie do ciężkiej cholery doprowadzała, bo nie po to wydawałam kasę na jej wyjazd, żeby ciocia miała z kim gadać po polsku. Ale było nie-bo-nie, bo boję się, więc kazałam przynajmniej francuska TV oglądać. Potem były jeszcze różne kursa, następne wyjazdy (już częściowozarobkowe u Francuzów) i semestr w Paryżu. I potem, zarówno pierwsza, jak i obecna praca po francusku (choć pracuje w amerykańskiej korpo) Oprócz tego trafiały jej się różne nietypowe fuchy - na przykład tłumacza na polowaniach. A ostatnio pojechała za tłumacza na 3 dni do Cannes i Monte Carlo. Zastanawiała się mocno, jak jej zaproponowano: a bo dalekooo, a bo zmęczona będzie podróżą, a bo nie wiadomo, czy jej tak nagle urlop dadzą i tym podobne ćmoje. Nie było mowy o wynagrodzeniu - tyle,że jechać miała bezkosztowo. Kazałam jechać, bo drugi raz taka okazja może się nie trafić, a co zobaczy - to je. Wróciła we wtorek rano zachwycona i nawet nie bardzo zmęczona podróżą, bo przespała w aucie. Na miejscu okazała się niezbędna, ponieważ angielski, jako domyślny język komunikacji odpadł, i panowie byli zachwyceni jej pomocą. Prawdopodobnie ciąg dalszy nastąpi. Na główny urlop jedzie do Pumy w Ardeny. Co prawda z Pumą będą gaworzyć po polsku, ale z jej Pietrkiem od łupkowych dachów - już nie.
Dziecko zazdraszcza nieco: "Kaśka to ma fajnie. Ona się tam lansuje po montekarolach, a ja tu na kombajnie." Ale - kużden ma, jak sobie usłał.
Ostatnio się wzięłam w sobie i powiedziałam, że on też miał wszelkie szanse. Było korzystać. Teraz to ja już mogę najwyżej kromkę przygotować na śniadanie.

W sumie, to nie wiem, po co ja Wam tu tak snuję. Ale, ponieważ ten blog, z założenia miał być dla mnie, na to co mi łazi po łbie, czyli co mi się nocą duma (a ostatnio nocą nie dumam, tylko oglądam płaroty, albo czytam książki - dumam natomiast rano, jak zbieram kości do kupy, zanim ruszę do boju z rzeczywistością fizyczną i psychiczną), że jak zostanie na pismo przelane, to trochę ze łba zejdzie, więc piszę.

Niestety, dzisiaj czacha mi dymi od samego rana. Dlatego pewnie i ten wpis jakiś taki.
Właśnie przed chwilą pani zadzwoniła z PGE, że za plombę zapłaciłam nie na to konto co trzeba i co ona ma z tym zrobić, bo przelew kosztuje (nosz kurde - ja mam przelewy internetowe darmo, a wcześniej po 50gr) . Właściwie, to barana odstawiłam - w błędnym przekonaniu pozostając, że PGE to PGE i po co im różne konta na plomby i na prądy. Dobrze jeszcze, że nie każą na różne konta płacić za energię i przesył. A plomba została zerwana głupio, jak się ze skrzynki bezpiecznikowej zaczęły wyrajać osy. Było myśleć i zgłaszać najpierw. Tylko, że te osy zdążyłyby nas zeżreć, zanim by przyjechali skrzynkę otworzyć. W każdym razie za plombę wiszę PGE niechcący 3 dychy, bo kazałam pani zaliczyć je a konto następnej raty. I muszę szukać konta na wpłatę tych 3 dych, bo fakturę wywaliłam.

Mimo wszystko lżej mi trochę na duszy, za co Ci, Koleżanko Pisarko dzięki wielkie.

8 komentarzy:

  1. Dłużej to ja byłam piosenkarką, niż pisarką, a i to się skończyło... Natomiast koleżanką będę zawsze i od zawsze na zawsze, czemu nie...? Mnie także trochę lżej po Twoich tekstach telefoniczno-mailowych. Po to się ma Koleżankę, żeby Ją w razie potrzeby wykorzystać. No. A innych, nowych to ja już nie chcę, nie będę więcej ludziom ufać, bo jak się z tego ufania wypisują, to bardzo boli. A po co mi to???? Damy RadE, byleśmy się razem trzymały. Bo tylko przyjaźnie "dzieciowe" nie zawodzą. No, młodzieżowe jeszcze. Potem już nie. nie trzeba się otwierać, bo się "otwór" nie zamknie, w razie co.
    Całuję! G.-Anonim

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach te nasze dzieci, przeciez dorosle, a my ciagle o nie drżymy i serce nas boli.Cos wiem na ten temat.
    A kolezanka piosenkarka, pisarka - jest super! Dobrze jest miec kogos takiego przy sobie, dobra duszyczke ktora nie ocenia, nie krytykuje a wyslucha i pocieszy.
    Dzieki za mile przywitanie i bede Cie meczyla moimi komentarzami - Trzymaj sie i glowa do gory!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mów mi "Koleżanka Nieudanka", będzie najdokładniej! Całuję! ;) G.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dawno temu trafiłam do Ciebie i tak podczytywałam anonimowo. Trochę nas łączy- jestem wiejską nauczycielką (chemik+matematyk), dzieci troje- najmłodszy 23lata - ostatni student- starszy już żonaty , pracujący; średnia- na dniach obroniona magisterka, pracująca na umowie do końca roku (może przedłużą :) ). Mąż rzemieślnik pracujący "ruskie" 7 godzin- od 7 do 7....Znam i rozumiem twoje problemy. Pozdrawiam- Bogusia z Doliny Baryczy

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie zakończyłam dzisiejszą rozpiskę, zmyłam z siebie siódme poty po walce z gównem u koziów. (Było zaplanowane na wczoraj, ale ten wyjazd do doktora zmienił plany. A w te upały trzeba częściej sprzątać, bo zwierzę też człowiek i jakiegoś minimalnego komfortu wymaga)
    Odpowiem hurtem,aczkolwiek pojedynczo.

    Witaj Wiejska Nauczycielko, w dodatku także od numerków. Pięknie jest w Dolinie Baryczy? Gratuluję udanych dziecek.

    Droga Ataner z Windy City: tak to już jest,że dzieckiem się jest, dopóki się ma matkę. A matką - do końca życia. Nawet, ja nasze dzieci są samodzielne i niezależne i skrupulatnie "odstawiają się od naszego cycka", to się o nie martwimy, nawet, jak nie trzeba, cieszymy z tego co je cieszy i smucimy, gdy coś im nie wychodzi. A Koleżankę Pisarkę, to ja mam przy sobie internetowo, bo dzieli nas prawie cała rozpiętość naszego cudnego kraju. A najciekawsze jest to, że w szkole chodziłyśmy całkiem różnymi ścieżkami i nigdy nie było nam do siebie po drodze.

    No i Ciebie, Koleżanko Pisarko zostawiam sobie na koniec i mam zamiar walnąć Ci reprymendę: Żadna tam nieudanka, zapamiętaj raz na zawsze i wybij sobie z głowy.
    Jaka nieudanka, do cholery! Czy istnieje w ogóle ktoś taki, komu się wszystko w życiu udawało i przeszedł je tak, jak sobie w młodości zaplanował? A Ty naucz się, że masz mówić "jestem zajebista". Bo jesteś. Ogarnęłaś samiutka ciężką chorobę, po czym napisałaś 2 świetne książki. Opiekujesz się samiutka Bratkiem i przygarniętymi psinami. I dajesz radę na psychicznym odludziu. Więc żadne tam takie. Piersi naprzód i do boju!

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakie piersi! Jakie piersi! Jedna proteza i druga pół protezy! ;) Nieważne, wiem, że chodziło Ci o klatę :) I nie: jedną chorobę, a dwie - podobne, choć na szczęście całkowicie "odmienne". Nie będę mówić o sobie brzydkiego słowa, bo ja jestem wychowanką przedszkola zakonnego, co mi w życiu niejednokrotnie dawało... dopóki sama się nie odnalazłam.
    Powiedzcie - czy to tak jest zawsze, że jak matka szalona, to dzieci ułożone i vice versa? Czy ja muszę mieć zawsze poczucie winy????!!!! I w ogóle będę taka nadal; trudno (u-ha-ha) - ja chyba rzeczywiście już taka jestem i będę,dopóki starczy mi sił. A jedna pani, która wczoraj oglądała mieszkanie, zapytała "a na co pani te psy?!". I ja to właśnie przezywam - mielę, rozgryzam, przełykam... zamiast wypluć. I na dodatek chyba z nią sfinalizuję transakcję... Aha, zabroniłaś się wylewać w komentarzach, więc kończę... G.-Anonim

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nosz, żesz. ja ci tu tak oględnie, bo co miałam wszystkie przypadłości wyszczególniać. A czy to ważne, jakie piersi? Piersi to piersi. Naprzód i koniec. A czy te, co maja wszczepione silikony, zastanawiają się, jakie piersi? W końcu silikony to też protezy. Jak by na to nie patrzeć.
      A propos poczucia winy: każdy chyba ma jakieś poczucie jakiejś winy za jakiś moment życia. Ale nie można się składać wyłącznie z poczucia winy. Oprócz win mamy tez zasługi i dobre uczynki.
      I co przeżywasz, mieszkanie to nie pies. Mieszkanie może mieć duszę - naszą - jak ją zechce przyjąć i jak ją w nie zechcemy włożyć. A jak się z niego zabieramy, to zabieramy swoją dusze. Baba niech się wypcha, w końcu nie psa jej sprzedajesz. A ja na takie głupie pytania odpowiadam po prostu, z lekką arogancją w głosie, która kolejnych pytań nie dopuszcza: "Bo lubię". I świnto....

      Usuń
    2. Przepraszam, ze sie wtrancam ( pisownia jak najbardziej poprawna ), ale dziewczyny, Kolezanko pisarko! Colorado, ma racje, jakie piersi. Piersi to kiedys przodowali (ly), a my silne kobiety do przodu.
      Acha, a babe od pytania o pieski poszczulabym wilczurem, chyba , ze nie masz takowego, to zaszczekaj na nia, ale sie babsko zdziwi.
      A tak powaznie, no coz sa ludzie i taborety. Bardzo mi szkoda ludzi ograniczonych, nie widzacych np. kolorow teczy, czy nie slyszczacych spiewu ptakow.

      I jeszcze dodam, ze bardzo lubie wylewne komentarze Twojej przyjaciolki - usisski Dziewczyny i do przodu!

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..