poniedziałek, 13 lipca 2015

zimno, mokro i do dupy

Tak się jakoś dziwnie składa, że ostatnio większość moich postów ma pogodowe nagłówki. Ale, ponieważ żyję tak, jak żyję czyli na wsi, ze zwierzętami, uprawami i warzywkami, oraz innymi roślinami, posadzonymi, by umilały otoczenie - pogoda decyduje o tym, co robię i jak robię. Ponadto, ponieważ już krzyżyków parę noszę, mój organizm nie jest obojętny na pogodowe upierdliwości.
A niestety, pogoda dostosowuje się do całości życia w tym kraju i daje popalić. Najpierw susza - cały czerwiec bez kropli deszczu prawie. Skutek - brak zielonki dla kóz, koszenie -massakra, wożenie wody na warzywnik co drugi dzień i noszenie podlewaczkami, ręce się za każdym takim razem wydłużają o centymetr a kręgosłup gnie do przodu. Wypuszczenie kóz na tę trawę, żeby sobie same pozyskały jest bez sensu, ponieważ kozy tak mają, że więcej zniszczą niż zjedzą.
W piątek spadło z trzydziestu paru na trzynaście, poduło trochę wściekle, popadało trochę. W sobotę ziąb, słonecznie. W niedzielę znowu upał. A dziś ziąb i pada od rana. A ja z krótkich portek i podkoszulka na szelkach przeskakuję w dresówkę i kamizelkę (kuloodporną, jak mawia Dziecko, bo ta kamizelka ma już ze 100 lat chyba i niebawem sama ze mnie w strzępach spadnie). I tak na zmianę.

Dziecko Miastowe w sobotę przybyło - blablą przybyło, na miejsce prawie za 25 zet, a w niedzielę pojechało z powrotem, w ten sam sposób, prawie spod domu, za 2 dychy.  I co na to PKP? Za chwilę przestanie istnieć pewnie. Przy tej częstotliwości kursowania pociągów i czasach przejazdu, coraz mniej osób lata za masochistę i jeździ pociągami. W tej chwili samochodem jedzie się od nas 2h do KRK (pod warunkiem, że się w Dębicy nie przestawi panewka)
Dziecko M. przeszło na dietę MM, w związku z czym pozyskaliśmy nieco wiśni i zrobiłam dla niej dżem błyskawiczny na fruktozie. Dałam tej fruktozy na oko, mając na uwadze, że jest o 40% słodsza od cukru,  i nieco pektyny. Ostatnio jest dostępna jakaś inna pektyna, niż ta której używałam zwykle. Pektowin się rozleciał, a to co z niego zostało nazywa się teraz C&G. Wytwarzana przez nich pektyna jest jakaś "mocniejsza" niż tamta poprzednia, bo zastosowana zgodnie z przepisem powoduje, że dżem jest sztywny całkiem. A taki być nie powinien, więc po ubiegłorocznych doświadczeniach ze sztywnymi dżemami, daję  mniej. Ale daję. Dzięki temu można zrobić dżem w 15 minut, jest "bardziej owocowy", bo się smak owoców nie "wysmaży", raczej mało prawdopodobne, żeby się przypalił. Na gorąco idzie do słoików, a potem obowiązkowo do pasteryzacji. W ten sposób postępując, mogę sobie darować wyparzanie słoików i pokrywek. Czasem to robię, w piekarniku, ale jest to bardziej uciążliwe niż pasteryzowanie przetworów. I bardziej "energochłonne", bo piekarnik elektryczny.
Upiekłam też chleb, który dał by się w tej diecie zastosować. W sobotę. I miałam drugi upiec w niedzielę, ale skleroza mi szyki pomieszała - nie wzięłam pod uwagę, że maszyna pracuje 3 godziny, wobec czego chleb był gotowy w momencie, gdy Dziecko M. wsiadało już do samochodu przy Eczwórce.
Bardzo posmakował domowemu Dziecku. Jak nigdy prawie nie je mojego maszynowego chleba (bo jest taki "bezpciowy" jakiś, w/g niego), tak tym razem do wieczora pochłonął pół bochenka. Różnica była taka, że dałam część mąki żytniej razowej i garść płatków owsianych. Poprzednie były z samej pszennej razowej, czasem z pszennej zwykłej z otrębami i płatkami. Tym razem nabyłam żytnią razową w biedronce, zupełnie przez pomyłkę, bo opakowanie niewiele się różniło od opakowania pszennej.No to muszę ją wykorzystać. Wystarczy na kilka bochenków jeszcze, bo dodaję mniej więcej w stosunku 1: 3 (żytnia do pszennej). Myk w tym wszystkim jest taki, że mąkę daję na oko. Odmierzam płyn, sól, cukier i drożdże, a mąka na oko. (Płyny są różne - serwatka kwasowa, serwatka podpuszczkowa, kupna maślanka, kefir kupny - wtedy trochę z wodą, sama woda rzadko) Wsypuję i włączam maszynę. A jak trochę pobełta - sprawdzam, jaką konsystencję ma zawartość. Czasem wymaga dosypania nieco mąki. W tym ostatnim wyjęłam mieszak po drugim bełtaniu, wyszła więc tylko niewielka dziurka.

Pada. Z jednej strony - dobrze, że pada, bo sucho już było strasznie. A z drugiej - właśnie się żniwa rzepakowe zaczęły. Dzieckowy rzepak niby jeszcze do koszenia w sobotę nie był, ale takie deszcze ze słońcem na zmianę spowodują, że część nasion pójdzie w glebę.
Z rolnictwem jest w ogóle fajna sprawa! Dziecko ma kolegę, który uprawia ziemniaki spożywcze. W czasie, gdy ziemniaki w sklepie kosztowały 1,50 - 2zł, on sprzedawał je do hurtowni po 50gr. Moim zdaniem, o pomstę do nieba woła, żeby marża handlowa wynosiła 200 - 300%. A tak jest, niestety nie tylko w przypadku żywności nieprzetworzonej.
Żadne przepisy nie ograniczają wysokości marży i handel dutka nas, jak może.
(Kilka lat temu miałam znajomą, która, oprócz pracy w tym samym zawodzie, miała mały zakład krawiecki  produkujący ubrania dla dzieci. Baba miał opad szczęki i oczu wytrzeszcz, gdy zobaczyła, że jej sukienka kosztuje na bazarze 3 razy tyle, za ile ją sprzedała sklepikarce.)
Tak, że wszystkimi czterema łapami podpisuję się pod ideą kupowania żywności od producenta (czytaj - rolnika) Zyskuje na tym i kupujący i rolnik. Nabywca - płaci taniej niż w sklepie i kupuje świeże, bo prawie prosto z pola (a nie zwiędnięte młode ziemniaki ze sklepu, które się oskrobać nie dadzą, czy ogórki, które już wytworzyły kupę azotynów) Rolnik - może sprzedać odrobinę drożej niż do hurtu. Poza tym -np. ziemniaki kupowane w sklepie to wielka niewiadoma, często są z trudem jadalne. Kupując u rolnika - wiem co kupuję i wiem, że na następny raz kupie takie same.
A teraz już lecę, bo na chwilę przestało padać

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..