czwartek, 1 października 2015

Orzechobranie

To było w poniedziałek. Po piątkowo-sobotnich deszczach orzechy zrzuciły, co mogły. A ja to musiałam pozbierać, bo któż by? Starszy już się do takiej gimnastyki nie nadaje, bo wyhodował sobie kuferek zdecydowanie utrudniający skłony. A Młody poszkodowany na nodze. No, to pozbierałam. Na szczęście leżały gęsto więc za jednym skłono-wyprostem wrzucałam do wiaderka dość dużo. Łącznie wiaderek było 6 i skonstatowałam, że właściwie to będzie na tyle. Orzechy oddały, co miały oddać. W dalszym ciągu polecą  pojedyncze niedobitki, zapewniające mi gimnastykę na jakiś jeszcze czas.

No, a dziś mamy już czwartek i zaczął się październik. Czyli lecim do zimy, na łeb-na szyję.
Co zakomunikował Red Moon w poniedziałkowy nadranek. Ptactwo przelotne jakoś ten komunikat wzięło do siebie i klucze dzikich gęsi/żurawi ciągną na południe i dniem i nocą , jeden za drugim. Po cztery, pięć w ciągu doby. Skąd ich się tyle wzięło? Jakoś nalotów tak masowych wiosną nie odnotowałam. Odnoszę wrażenie, że odwrót pospieszny bardzo i czasem nie zwracają uwagi na pojedynczych maruderów. Któregoś dnia, podczas wieczornego wysikiwania piesów słyszałam w górze: Czekajcie! Czekajcie! Nie zostawiajcie mnie! Tak gwałtowne i tłumne odloty sugerują chyba, że zima będzie rychło.
W każdym razie, tak z nagła, zimno się zrobiło i już. Właściwie razem z tym Czerwonym Księżycem. Niespodziewanie, rano zbudziło nas pięć stopni. W zasadzie to chyba normalka na tę porę roku, ale po kilkumiesięcznych tropikach  niejakie zaskoczenie.(Dziś zrywając kwiatki  nagietków, które powstały z martwych, zaplątałam się w babie lato. Już?)

Dziecko poszkodowane na nodze, bo w niedzielę zaliczyło dzwona na motórze. Dzwona sprowokował dziadunio, który rączo wkroczył na pasy. Kierowca samochodu, jadacego przed Dzieckiem "dał po heblach", Dziecko też "dało po heblach", coby w kufrze autka nie wylądować. Efekt był taki, że przeleciało lewym bokiem po asfalcie, szorując głową o tenże.  Głowa na szczęście odziana w nowiutki kask. Skutek: motór obskrobany nieco na naklejkach i osłonie dłoni. Pozbył się też lewego kierunkowskazu.Odzież w zasadzie bez szwanku, jedynie bojówki, wykonane z tkaniny USArmy, przytopione na kolanie. Motocyklista raczej w dobrym stanie - obtarte/przyparzone kolano. Szczęście, że włożył pod spodnie męskie niewymowne, bo byłoby pewnie gorzej. Rana wygląda  nieciekawie - na razie przykładam aloes. I tak to jest z motórami. Motor to zmora każdej matki. Bo nie ma rozsądnych facetów. W żadnym wieku.A nawet jak osobnik da się chwilowo opanować rozsądkowi, to zawsze może trafić się rączy dziadunio na zebrze.

I tak, Dziecko poszkodowane na nodze, chodząc z tą nogą usztywnioną w kolanie, przez 2 dni naprawiało siewnik. Przy czym drugiego dnia ja latałam za "instrumentariuszkę": podaj klucz, przynieś kombinerki/łom/ wiertarkę, przytrzymaj śrubę drugim kluczem itp. Z powodu iż Starszy się obraził i nie zechciał towarzyszyć. Ponieważ Dziecko wyraziło swoją opinię co do uprzedniego użytkowania. Otóż siewnik nigdy nie był za kadencji Starszego naprawiany, jedynie jakieś doraźne "akcje ratunkowe", które nazywam "sznurkiem wiązaniem".  W dodatku przychodzili pożyczać go bardzo różni ludzie, którzy poza tym nigdy się w obejściu nie pojawiali. I oddawali, jak oddawali. Najczęściej -stawiając pod stodołą i zmykając z podwórza. Kiedy pewnemu panu powiedziałam, że oddał siewnik z urwanym znacznikiem - przestał się kłaniać.
W ubiegłym sezonie Dziecko sporo wysiłku włożyło w remont, bo sąsiad oddał z rozwalonym łożyskiem. Łożysko pewnie już swoje wysłużyło, ale wypadało poinformować, zwłaszcza, gdy się zauważyło, że coś nie tak. Teraz Dziecko naprawiło, co mogło beznakładowo, wyregulowało, poustawiało i wyczyściło leje, dorobiło ten urwany znacznik oraz uruchomiło mechanizm podnoszący i opuszczający znaczniki na przemian (który nigdy nie był używany). Musi jeszcze zrobić światła, które będzie można na nim zamontować, bo podniesiony - zasłania kierunkowskazy traktora a nie można tak szosą jechać. Swoją drogą ciekawe - wcześniej można było?
A dziś spędziłam prawie cały boży dzionek klęcząc pod młynkiem (czyt. wialnią) z szufelką do śmieci w ręku. Czyściliśmy ziarno na siew. I tak moja prawa rąsia przerzuciła tą szufelką prawie tonę (900kg)  ziarka. Na razie żyje i ma się dość dobrze, zobaczymy, co będzie jutro rano. Dziecko wsypywało z worków na młynek, a potem te worki, powtórnie napełnione oczyszczonym ziarnem, pakowało na przyczepę. W tzw. międzyczasie sobie siedziało dupskiem na moim owsie i szukało wczorajszego dnia w telefonie. W pewnym momencie pomyślałam, że wyzysk człowieka przez człowieka, bo od wsypania do wyłożenia to on nic nie robi i właściwie beze mnie by się obeszło. Ale mi w szarej komóreczce zabłysło, że przecież nie klęknie na to poszkodowane kolano, ani nawet nogi nie zegnie, żeby klęknąć na drugie. Zbieranie łopatą,co można robić na stojąco, w tym wypadku się nie sprawdza. I tak zostałam też ofiarą rączego dziadunia.

Koteczek Areczek chyba wraca do zdrowia, bo zaczyna mu dopisywać apetyt. Chodzi wierzchem i szuka - co by tu zszamać. Biorę go wtedy pod pachę, zanoszę do mojego pokoju, napełniam miskę i zamykam drzwi. Koteczkowi Areczkowi już nie odpowiada siedzenie w zamkniętym pokoju i , gdy tylko zje, bombarduje drzwi. Przy najbliższych wolnych mocach przerobowych będę musiała potraktować je papierem ściernym, (potem oczywiście farbą) bo już drzazgi z nich sterczą. Zaczyna też podjadać kociom z ich miseczek suchą karmę. Ale, sqrczybyk, wie, że mu nie wolno i gdy tylko odwrócę głowę w jego stronę - natychmiast zmyka. Nawet nie muszę już mówić "Arek, nie wolno". Może kota też by można wytresować, gdyby się do tego przyłożyć? Jakoś nigdy nie próbowałam, bo koty to takie niezależne stworzenia, które chodzą zawsze własnymi ścieżkami. I robiąą co chcą i kiedy mają na to ochotę. Np. Klementynie przyszła teraz ochota na przytulki -  wlazła na moje kolana, umościła się na podołku i wydaje pomruki.  Ale niechby mi przyszła ochota na przytulki Klementyny - sory, ale nic z tego. Wyrywa się z rąk, jakby jej grożono śmiercią albo kalectwem. Mała śmieszna Tośka, wzięta na ręce wrzeszczy przeraźliwie: "Nieee". O Koteczku Areczku w zasadzie już wiadomo.

Nie wiem, co Dziecko na jutro wymyśli. Jeżeli jego pomysły nie będą wymagały mojego udziału, to pewnie wyrwę resztę buraczków. Część już uprzątnęłam, a że liście były ładne i zdrowe to kozule miały pyszności na dwa dni. Usunę też te krzaki pomidorów, które już swoje zadanie wykonały. Na większości jest jeszcze mnóstwo zielonych owoców. Czy uda im się jeszcze dojrzeć - nie wiem. Natomiast malutkie koraliki mają wszystko w nosie i  sobie w najlepsze kwitną. Takoż papryka ożyła i kwitnie. Może to jej drugie życie i pory roku pomyliła? Podobnie zresztą nagietki: uschły już  prawie były i to na wpół uschnięte zostało zerwane do skarmienia kozom. Reszta pozostała w glebie z mojego czystego lenistwa . Teraz wypuściły piękne zielone pędy i nawet kwitną.
Grzejecie już? U mnie Starszy zapalił parę razy w kotle, patyczkami jakimiś, ale  przyjemniej w domu. I Tosiunia zajęła od razu miejsce na kaloryferze. Uwielbia to i nawet nie przeszkadza jej, gdy zimą są dość gorące. Żeby uniknąć przysmażania kota  zrobiłam jej ubiegłej zimy taki koszyczek do zawieszenia  na kaloryferze. Niestety - został zignorowany. Czy ja już mówiłam, że nie warto się wysilać i robić czegokolwiek dla kotów? Najlepiej postawić im kartonowe pudło. Maja na chwile zajęcie. No, a potem trzeba użyć odkurzacza....

11 komentarzy:

  1. Witaj Iwonko :)
    I u mnie orzechobranie. Mam już z wujkowego drzewa cały balkon wypełniony i schną. Będzie tego kilka worków. Przyjedzie, to weźmie. Swoje suszę na piecu kuchennym, dzięki temu jest ciepło, bo cały dzień pali się pod kuchnią. U nas też już bardzo zimno. Centralne na dom włączone od dwóch dni. Kozy zmniejszają ilość mleka. Moje dziecko też marzy o motórze, dobrze, że nie ma kasy na niego. Moje koty żrą i śpią na zapiecku kuchennym. W następnym życiu chcę być kotem. Powtarzam to do znudzenia. Chcę być kotem moim, albo Twoim :)
    pozdrawiam najcieplej, Rena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam, niestety pieca. Był, ale po założeniu gazu się rozebrało. Stał w idiotycznym miejscu i był z paskudnych. ciemnobrązowych kafli. A w domu mieliśmy taka śliczną zgrabniutką kuchenkę z białych niedużych kafli prostokątnych. Tez się rozebrało, jak przyszła nowoczesność. A potem brat postawił od nowa. Ale już nie taka ładna.
      Z racji różnicy wieku, to raczej ja mogłabym być Twoim w tym drugim życiu. Ewentualnie wybieram chatkę na kurzej łapce, z moimi kotami, psami i kozami.

      Usuń
  2. To ja mieszkam z Wami, jak mogę..ale chcę być kozą :)

    Pomidory , koktajlowe-wypróbowałam, wiesza się po wyrwaniu np.w piwnicy, w ciemnym, i dojrzewają jakimś cudem.

    Pozdrawiam,
    Lhuna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam kiedyś takie pomidory, nazywały się bodajże Bolko. Owocowały do bardzo późna, a potem jeszcze można było urwać z kawałkiem krzaka i tak powiesić, głowa na dół, i sobie dojrzały. Ale to było jeszcze wtedy, kiedy udawało mi się wyprodukować własną rozsadę. Koktajlowe na razie daja rade na polu, w przeciwieństwie do innych, które robią się paskudne - pękają, parchlacieją (to nie zaraza, chyba ten deszcz po suszy i nagłe zimno, po upałach)

      Usuń
  3. Ja już pale w piecu ale to dlatego że raz to trzeba obiad upichcic wody nagrzac dwa że już zimno.
    Jedynie moje koty idą na dwór załatwia sprawę i dla nich zdecydowanie za zimno w przeciwieństwie do koz które od zejścia rosy latały by do ciemność egipskich,które nastaja teraz dosyć wcześnie
    Pozdrawiam Cie Iwonko, Karolina.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nadal macie takie okropne problemy z wodą?
      Piec kuchenny to super sprawa. Robi zupełnie inny mikroklimat w domu. Teraz żałuję, że rozebrałam, ale trudno.

      Usuń
  4. E, Luna, ja nie chcę być kozą, tarmosili by mnie za cycki ze dwa razy dziennie..e, nieee :). Koty wylegują się i łażą gdzie chcą. Mają super życie. Uszczęśliwią człowieka, jak łaskawie poprzytulają się trochę, a jak położą się na kolanach, to nawet nie możesz nic robić, bo przecież kota nie można ruszyć. Wszyscy się zachwycają i wołają: chodź zobacz jak on teraz pięknie śpi.., zobacz, zobacz wlazł do koszyka, kartonu, łózka (wybierz co chcesz). Nie, kot ma życie najlepsiejsze ze wszystkich.
    Ja kilka lat temu poprosiłam zduna, żeby tą kuchnię postawił. Nie jest stara. Marzyłam o niej, nie o angielce, tylko takiej dużej, z kafli, żeby można było gotować na niej i suszyć różne cosie i nawet buty jak trzeba. Za dużo gadam...
    Rena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale fajnie gadasz. Ostatecznie nie każda koza musi być tarmoszona za cycki. Bywają kozy do towarzystwa, które służą do skrobania za uszkiem (kozy), a nie do tarmoszenia.
      Ma najlepsiejsze jeżeli jest Twoim, moim kotem. A jak jest kotem tej głupiej Kaśki, co to mieszka niedaleko, to dwa razy w roku rodzi kocięta, je głównie to co sobie upoluje, a potem te kocięta Kaśki mąż "wywozi" (czytaj: wywala gdzieś w polach z auta). Głodują, chorują, marzną, rozjeżdżają je auta.

      Usuń
  5. grzeję bo wieczorem w łazience zimno jak w psiarni a w ciągu dnia nie wiem bo siedzę w tyrce, tam grzeją już od tygodnia ale kto zabroni bogatemu (pcpr)

    OdpowiedzUsuń
  6. Iwonko, smutne jest to, że tych Kasiek jest wszędzie bardzo dużo, za dużo, a w ogóle nie powinno ich być...a jak już muszą, to nie powinny mieć żadnych zwierząt.
    Rena

    OdpowiedzUsuń
  7. W przerwie zapraszam do zabawy - nominowałam Cię
    http://jagatoja.blogspot.com/2015/10/wywiad-z-jaga.html

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..