czwartek, 10 grudnia 2015

ciemnym rankiem

znów mnie jakieś licho z łóżka wyrzuciło o 5.20 (wyrzucając jeszcze ze 3 razy w międzyczasie) Psy stwierdziły, że już dzień, skoro pani wstała i się ubiera, więc Księżniczka kazała zdjąć się z łóżka i zajęła pozycję strategiczną pod drzwiami. Czyli - czapka na głowę i srrruu w mokry mrok. (Swoją drogą, jest to fajna sprawa, że natychmiast po wstaniu z pierza pędzimy na powietrze świeże. Domniemywam, że moje ostatnie smarkanie stąd się wzięło. Teraz pilnuję przynajmniej czapki.) A jak było sikanko, to i śniadanko się należy. Po  śniadanku  się psy straciły z mych oczu, słyszę natomiast pisku-pisku. Lecę szukać, gdzie popiskuje, ciemności w domu egipskie, światłą nie świecę, bo starszy śpi. Obleciałam chałupę nie znalazłszy, więc ostatecznie zaglądam do mego pokoju. No, tak -  Księżniczka siedzi przed łóżkiem, łapka w górze, czyli "bierz mnie na ręce i pakuj na to cholerne łózko, jak sobie takie wysokie wymyśliłaś". Niestety, od jakiegoś czasu Księżniczka już na łóżko nie wskakuje. Okupuje natomiast pielesze Starszego, bo jego tapczan jest znacznie niższy. Bywa, że jak sobie dłużej poleży to złazi potem z zesztywniałą lewą łapką. Ale w polach te sztywności jej natychmiast przechodzą i ostatnio pomykała z piskiem za zającem. Ogólnie pomyka ochoczo i żwawo, jak ze sznurka spuszczona zostanie. Zresztą inaczej spacerowania nie ma, chyba, że po trotuarze. Trotuar zaś staramy się omijać, bo pewna miła skądinąd Małgosia postanowiła zrobić dobrze swojemu psu i wieczorem wypuszcza go z kojca zostawiwszy też otwarta bramę od posesji. Pies oczywiście natychmiast pędzi  na drogę, zaburzając ruch samochodów i powodując nadwyrężenie mięśni rąk u mnie, gdy zostanie zauważony przez moje psy. Delikatnie zwróciłam uwagę, nie nazwawszy niestety rzeczy po imieniu. Pal licho moje ręce, obawiam się , że Zośka może zaliczyć glebę z roweru, gdy nie zauważy czarnego psa, co jest wysoce prawdopodobne, z powodu iż ostatnio pali się co druga latarnia. A Zośka ma malamuta i wieczorami robi mu przebieżkę za rowerem, no, w zasadzie obok roweru. Zobaczymy...

Tymczasem przedstawiam Wacka:

Oto i on. To białe na jego rogach to wapno ze ścian, a ruda smuga - rdza i farba z metalowych prętów kojca. Zważywszy na grzywkę, brodę miałby Wacek zapewne do kolan, ale została obcięta przez Pana Franciszka, gdyż brała na siebie część parzonej śruty, którą Pan F. karmi swoje kozy.  Może mu się za parę dni ta resztka  wykruszy, bo, ze względów zapachowych, nie mam ochoty na bliższe kontakty z Wackiem polegające na wyczesywaniu mu czegokolwiek. Sympatyczną ma tę mordę nawet i szkoda mi go trochę, że tak sam siedzi w tym chlewie. Wczoraj działał zawzięcie, bo wyczyścił ze ściółki pół powierzchni kojca. Dokładnie! 

A to efekty Wackowego zrywu miłosnego o niedzielnym poranku. Te grube dechy były tak spasowane, ze nie było widać łączenia. Zastanawiałam się co im zrobił , że tak to wygląda i odkryłam, że przesunął słup, ten środkowy, przy którym jest szczota. 
No i stłamszony uchwyt na wiadro. O wyglądzie wiadra lepiej nie mówić.

A to jest otwór, którym opuścił boks Stefana, obluzowawszy uprzednio 2 żerdki w stefanowej przegrodzie, tak, że powstała między nimi szpara na jakieś 20cm. Otwór ma wymiary około 20 na 35cm. Jak faceta na amory zbierze, to wszelkie przeszkody pokona...

Skoro zaczęłam obórkowe tuningi, to należało dokończyć.

Warsztat pracy. Głównym narzędziem było to czarne długie coś, na samej górze po lewej - taka łyżka do gwoździ. Żeby zrobić, co zaplanowałam, najpierw musiałam zepsuć co zrobione było. A że  listwy umocowaliśmy z Dzieckiem na gwoździach, w dodatku takich pięciocalowych, to ta łyżka, a najpierw młotek i dłuto, okazały się niezbędne. Resztki gwoździ były odporne i na łyżkę i na obcęgi, więc zostały po prostu ucięte boszem. Pomysł zaiste o nobla wołający, żeby używać bosza, mając wokół słomę. Ale głupiego Pan Bóg strzeże i gasić nie trzeba było. Wzięłam zresztą profilaktycznie te iskry na siebie  - kurtce też nie zaszkodziły.

I oto efekt ostateczny użycia tych wszystkich strasznych narzędzi. Szanowne panie dostały karmidła na zewnątrz i skończyłosie włażenie z łabami do papu.Wgląda na to, że tak ze 2cm za wysoko i Królowa Matka ma problem. Pecha też ma, że tam akurat sęki  u niej wypadły - ścięłam  później nieco wyrzynarką tę bułę, licząc, że będzie wyrozumiała dla głupoty i nie świśnie w przestrzeń pękniętym brzeszczotem. Oraz poszukałam klocka na stopień dla KM, coby wyżej miała. Wanda inteligentniejsza - staje na ostatnim szczebelku i nic jej podstawiać nie trzeba. Jakoś w pionie jeszcze by je oddzielić, bo jak widać, wyrodna matka usiłuje objadać dziecię.

Właściwie przemieściłam tylko 2 listwy - ostatnią (której tu nie widać, jest dużo wyżej) i trzecią od dołu. Ale wymieniałam też ten słupek na prawo od Andzi, więc wszystkie pięć listew musiałam oderwać od poprzedniego. Ponowny montaż już na wkręty, coby przy następnym ewentualnym tuningu tyle strasznych wyrazów paść nie musiało i straszne narzędzia, wymagające strasznej siły nie musiały być używane. Ponieważ skręcać dwóch elementów w powietrzu się nie da, kręcenia "do brzucha" jeszcze nie opanowałam (choć kto wie, czy mnie nie czeka), Starszy został zawezwany do pomocy. Stał tam u Andzi i podpierał ten słupek, niezadowlony bardzo, bo Andzia skubała go w tyłek, a on się nie miał jak opędzać, gdyż trzymać musiał.   Po tych doświadczeniach powzięłam mocne postanowienie: Nigdy więcej żadnych cholernych gwoździ!! Montaż na wkręty jest lekki łatwy i przyjemny, a demontaż jeszcze łatwiejszy, bo nie wymaga skubanego w tyłek trzymacza, a jedynie zmiany kierunku obrotów we wkrętarce.

A teraz muszę się zebrać w sobie i wychynąć ponownie na powietrze. Już nie tak świeże, bo sumsiedzi powstawali i palą - czarne dymy z kominów walą, sugerując użycie nowoczenych materiałów jako rozpałki. A że wilgoć skroplona z góry lezie, to przybija te dymy do ziemi. Tak, że nie tylko w Krakowie macie cudnie...

Pozdrawiam serdecznie. Zbierajcie tyłki w troki i nie dajcie się. Jeszcze tylko 2 tygodnie i zacznie nam przybywać. (Dnia oczywiście, bo wszak umiar w jedzeniu zachowujemy i przez święta się nie obżeramy. Na co jest prosty sposób -  piec i pichcić na święta jak najmniej, nie na tym wszak polega istota świąt, żeby się nażreć trującej strawy, odchorować i mieć problemy z guzikiem w ulubionych portkach. Co niestety, nie do wszystkich dociera.)


5 komentarzy:

  1. To czarne, łyżka do gwożdzi, to jest "brecha", jak mniemam pisana właśnie przez "ch".. :)
    Dziekuję za zamówione zdjęcie, i podziwiam , co wyszło spod damskiej dłoni!
    Pozdrawiam,
    Lhuna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O! O! O! Breszka! Właśnie mi umknęła ta czuła nazwa. Chociaż breszką Dziecię me nazywać zwykło każdy przedmiot podługowaty, którym "można wziąć na wagę" czyli zastosować go jako dźwignię jednostronną. Tym sposobem, za breszkę robić może np. długa łyżka do opon. Tutaj wszakże nie znalazłaby zastosowania, bo ta breszka ze zdjęcia ma z jednej strony, tu gdzie ta piętka, takie specjalne wycięcie do darcia gwoździ. I tak nie dawała rady i coś trzeba było podłożyć w charakterze punktu podparcia ("Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię"). Nie chwalęcy się, tę brameczkę na prawo od Stefana jamci uczyniła, własnymi ręcami uzbrojonymi w bosza i wkrętarkę, oraz młotek, breszkę i dłuto. Tyle tego, bo najpierw rozbierałam paletę na elementy proste, odbiwszy listwy nieco młotkiem i dłutem, a potem był bosz i trochę smrodu przypalanego drewna. Palety to wspaniały materiał do upcyklingu. Wymaga tylko trochę czynności wstępnych. Ale Dziecko już dostało obrazki z narządkiem do rozbierania palet i przy najbliższej bytności uspawa. Wtedy już bez gimnastyki, na stojąco, będę te palety męczyć.
      Lhuno, Ty przecież też niedawno szalałaś po obórce i uczyniłaś paśniki całkiem chytre. Oraz zdaje się, także upcyklingowe.

      Usuń
  2. Opis wykonywanych prac remontowych i nazwy narzędzi bezcenne
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdolna Bestyjka z Ciebie Iwonko :)
    pozdrowienia, Rena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poczeba czyni miszcza, Reniu.
      Och, gdybym tylko była mniej leniwa i nie ograniczała się do robienia, rzutem na taśmę, tylko tego, co koniecznie zrobione być musi. No, może niekoniecznie musi. Czasem przymus wewnętrzny, np. te zdeptane karmidła na uczucia estetyczne mi działały.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..