niedziela, 6 grudnia 2015

Leasing i skutki....

Doświadczenia rodzinne wykazują, że lepiej nie bawić się w żadne leasingi, bo może to za drogo kosztować. Mnie jednak, jakieś złe opadło i wzięłam w lizing - kozioła. Skutki są opłakane i przedmiot lizingu pewnie zostanie zwrócony.
Po kolei: W sobotę, rannym ranem okazało się, że Wanda ma ochotę. Ponieważ kolanko już zaczęło pomału wracać do normy, więc zaistniały niejako warunki, by jej ochota została zaspokojona. Zadzwoniłam  do Świętego Franciszka, albowiem już  kwestia zaspokajania była z nim wstępnie dogadana. No i tak wyszło, że w zasadzie kozieł może być udostępniony, nawet wylizingowany, ale pod koniec grudnia dopiero. Z tym, że na ten raz i owszem. Po jakiejś chwili Święty Franciszek  pojawił się na podwórzu wraz z rowerem i oznajmił, że  w zasadzie, to mogę tego kozła brać już natychmiast. Stanęło na tym, że przygotuję boks, po czym zjawię się u niego i on mi "tą swoją biedą" osobnika przywiezie.
Boks został uczyniony w dwie godziny, przy wydatnej pomocy Dziecka, które w piątek wieczorem zjechało w pielesze. Łaziło od rana i dopytywało, czy na prawdę nie trzeba mi nic pomóc. Usłyszawszy, że jednak nie, przebrało się w strój roboczy i zamierzało robić hamulce w deerce. A tu bach - z hamulców nici.
Uczynienie boksu sprowadziło się w zasadzie do zamknięcia istniejącej przestrzeni bramką. Bramkę należało wykonać oraz przymocować dwa kawałki kantówki drewnianej po obu stronach - do ściany i do istniejącego boksu Stefana, żeby było ją na czym zawiesić i do czego zamykać.
Po czym Dziecko podrzuciło mnie, z obrożą i linką w garści, do Franciszka. Franciszek ubrał kozieła, z pomocą zięcia zapakował na dwukółkę, na której ustawił elegancki, tapicerowany taboret dla mnie. Odpalił biedę szarpnięciem za linkę, jak odpala się kosiarkę i pomknęliśmy jak "szczała południa" przez wieś. Ja siedziałam na taborecie, trzymając kozieła jedną ręką za róg, a drugą za kudły na grzbiecie, bacząc , by co mądrego nie przylazło mu do rogatego łba i nie próbował popełnić samobójstwa przez uduszenie. I wdychałam cudowny koziełowy aromat.
Na dzień dobry kozieł został zapoznany z kandydatką na chwilową żonę, po czym umieszczony w boksie.

Wcześniej zdjęłam stefanowe karmidło ze ścianki jego boksu, żeby się nie mógł po nim wspinać.Plany przewidywały wyniesienie karmideł na zewnątrz. Karmidła i potrzebny materiał zostały zakupione i czekały na kolanko. Sytuacja zmusiła do zrealizowania planu przynajmniej o u Stefana: przykręciłam do jego bramki dwie poprzeczne listwy i wycięłam kawałek jednej listwy pionowej z bramki. W ten sposób powstał otwór, przez który Stefan może wystawić głowę, żeby sobie poszamać. Otwór niewielki, jakieś może 20x35 cm.

Wieczorem doszło jeszcze do konsumpcji tymczasowego związku i wszyscy poszli spać.
Rannym rankiem Czarna wypuszczona na sikanko pomknęła pod obórkę i nie maiła ochoty wrócić. Pomknęłam więc i ja. I cóż widzą me słodkie oczęta: rozochocony żonkoś usiłuje przedostać się do swej wybranki, w korytarzu sajgon i pobojowisko. A boksy wszystkie zamknięte. Więc jak skurczybyk wylazł? Wierzchem? Drugi rzut oka wykazał, że nie wierzchem: u Stefana  o bluzowane 2 listwy w ściance boksu, między nimi szparka, umocowane wczoraj karmidło poniewiera się na glebie wraz z listwą, do której było przykręcone - wydostał się tym otworkiem na głowę Stefana!. Trzeci rzut oka napotkał Stefana wbitego pod żłób, tak, że tylko czubek nosa wystawał, w boksie stefanowym zmasakrowane wiadro i obejma na nie, naruszone grube dechy w przegrodzie do Andzi. Tego było już za wiele i czym prędzej zabrałam się za przygotowanie kojca w dawnym świńskim chlewie, za ścianą. Kojec pusty i czysty, stało tam tylko kilka kanistrów i łopaty oraz grabie. I nie było bramki. Ale znalazłam, założyłam, wrzuciłam wiązkę słomy i translokowałam patafiana.Dostał siano, wodę do picia, bo nie daj boże zostawić wiadro. Siedzi tam i drze twarzyczkę, od czasu do czasu, dla rozrywki, grzmocąc rogami w metalowe pręty lub ścianę. Najbardziej się obawiam, żeby nie pokonał przegrody między kojcami, bo w tym pozostałym stoją stare okna z szybami.

No i co ze Stefanem, bo nie wyłaził prawie cały dzień z tej dziupli. A ja oczyma wyobraźni widziałam połamane żebra, połamane kończyny i wewnętrzne obrażenia, które będą miały skutki żałosne. I prałam się wirtualnie po gębie, że nie posłuchałam sugestii Dziecka i nie umieściliśmy żonkosia od razu w tym chlewie.
 W końcu  Stefan wylazł i okazało się, że cały wizualnie a nawet głodny, bo jak otworzyłam boks to popędził do wiadra z owsem. Zapewne wbił się pod żłób natychmiast, jak tylko kozieł przedarł się do niego. Tym razem moje lenistwo wyszło na dobre, bo zwykle na zimę wgniatam w tę dziuplę kostkę słomy. Teraz jest ciągle ciepło, więc jeszcze się ociągam z zimowymi dociepleniami, dzięki czemu Stefan ocalał.
Oboje z panem Franciszkiem błysnęliśmy głupotą i brakiem wyobraźni. U pana Franciszka kozy chodzą luzem po obórce i kozieł ma swobodę poruszania, zaspokajania swoich chuci, wyboru zony. A tu został odcięty i uwięziony. Trochę mi się wydawało, że nie będzie z tego zbyt zadowolony, ale nie sądziłam, że taka mała glizda dokona takich spustoszeń. Bo kozieł ma zaledwie pół roku i jest niewielki.
Zobaczymy co przyniesie jutro, czy kozieł zostanie, czy ciupasem odstawion będzie do własnej obórki.
Jakoś mi ciągle  nie wychodzi  MTwD. A należałoby wreszcie, bo może nie starczyć czasu. Znów robię coś, czego nie chcę ulegając sugestiom innych, którzy mi brzęczą za uszami, że "kto to widział, żeby kozy nie kryte 3 lata", " w tym roku to juz chyba pokryjesz" i tepe i tede. A ja mam w de te całe akcje związane z kryciem, wykotem, to latanie przez 2 tygodnie nocami do obórki, czy nie już przypadkiem, potem asysta przy porodzie, potem problem co z koźlętami, bo przecież nie zostawię wszystkich, bo nie mam ochoty na zjadanie koźląt własnoręcznie na butelce wychowanych. Bo jest mi ta cała zabawa do niczego niepotrzebna. Ta ilość mleka, która dają mimo wszystko jest wystarczająca do kawy i na sery dla nas, a sprzedaż na tym terenie nie wchodzi w grę. Zapewne są amatorzy na kozie sery, skoro takie widnieją na półkach w biedronce, ale na wsi od lat panuje przekonanie, że sklepowe lepsze niż od baby. No i niech tam. Ja sobie zjem "od baby", a inni niech jedzą biedronkowy....Tylko ciągle nie potrafię ostatecznie postawić na swoim i pakuję się w takie jazdy jak wczoraj i dzisiaj. Kosztem nerwów, kosztem zdrowia, bo kolanko jednak ucierpieć musiało.

Dziecko jutro ma ważny dzień -rozmowa o pracę. Ciekawe czy moja domowa hedhanterka przeprowadziła z nim rozmowę instruktażową, co miała uczynić oraz mnie poinformować. Ale nie poinformowała: "jestem z Patusią, potem oddzwonię" No i zostało na potem...

PS. Dla miastowych oraz nieświadomych wyjaśnienie: Pan Franciszek "biedą" nazywa taki śmieszny ciągniczek na dwóch kółkach marki "Dzik". Było to w peerelowskich czasach oficjalnie produkowane i kupowane przez wysoce małorolnych wieśniaków. Można do tego doczepić przyczepkę, też na dwóch kółkach, taką przyczepkę pan Franciszek posiada, selfmade oczywiście. Zdaje się, że można jeszcze jakiś sprzęt uprawowy przyczepić, ale wtedy się już nie siedzi na tym ciągniczku, tylko za nim popiernicza kłusem - pan Franciszek na ogól na bosaka.Gdyby ktoś bardzo chciał wiedziec, jak wygląda takie retro, to można TUTAJ

5 komentarzy:

  1. Dobry dzień.Lubię to Twoje pisanie .Obejrzałam tą biedę i moja wyobraźnia zwariowała-widzę Ciebie siedzącą na przyczepce w uścisku z kozłem-bezcenne, masz rację z tym dopuszczanie kóz po co ten kłopot.Życzę szybkiego wyleczenia kolana i dalszych takich ,poprawiających nastrój tych szarych dni, wpisów.Krystyna

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj o poranku. Uścisków nie było. Sensacje zapachowe wzbraniały nieco,przed bliższym kontaktem. Siedziałam bokiem do kierunku jazdy, prawa ręka na rogu, lewa na kudłach w okolicy dupska. I zamawiałam drania w myślach, żeby mu tylko co mądrego do rogatego łba nie strzeliło, co przeszłoby moje możliwości psychofizyczne. Rano oczywiście pierwsze kroki Czarnej do chłopczyka. Nie narozrabiał, ale szkoda mi dziada, bo mu smutno samemu.Mordkę ma bardzo sympatyczną I ta grzywka z loczkami nad czółkiem - rozbrajająca.

    OdpowiedzUsuń
  3. A zdjęcie Amanta..dostaniemy, do pełnego obrazu? :)
    To juz wszystko wiem, tak w ogóle, ja zapominam o blogu i się dopytuję..Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. O Jezu.
    Tylko nie sprzedawaj koźląt na konsumpcję, tego nie zniosłabym. Ty też... :( I już nikogo, nikogo nigdy nie słuchaj...!!!!! Ew. skonsultuj z Dzieckiem albo z Najważniejszą i zrób tak, jak każe Dziecko, i całkiem odwrotnie, niż każe Najażwniejsza... może to pomoże?????!!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja te zwierzaki chowam, więc ze mną inna bajka. Ale mam pytanie: czy Ty jadasz mięso?

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..