poniedziałek, 14 grudnia 2015

o poranku

Znów piąta dwadzieścia! Budzik jakiś wewnętrzny mam na tę piątądwadzieścia, czy co? No, to zebrałam się z pierza czym prędzej, bo obudziwszy się, kisnąć w pościeli nie umiem. I zabrałam się natychmiast za poranny harmonogram, żeby mieć z głowy. Robiąc dwa w jednym, dla usprawnienia. Więc jedzonko dla Areczka (malutko, bo się znowu nażre po uszy i puści pawia), psy precz z wyra, koty precz z pokoju i kuweta do czyszczenia (pominięcie tego punktu porannego harmonogramu kończy się wypadkami poza kuwetą, niestety, więc trzeba pamiętać). Teraz nastawić kawkę, jedzenie pozostałym kotom uzupełnić i wymienić wodę, jedzenie psom, wymienić wodę psom, druga kuweta, kawka właśnie olała kuchenkę, więc kawka, mleczko i kromki sobie. Psy tymczasem swoje zjadły i zajęły pozycje strategiczne do sępienia. Ale Areczek też zjadł i dewastuje drzwi, domagając się swobodnego dostępu do reszty chałupy. Kromeczki zjedzone z udziałem psów, kawka wypita. Psy na razie na sikanko nie chcą, poszły się wersalczyć i obszczekiwać sporadyczne auta. Jeszcze jeden punkt porannego harmonogramu (nie licząc sikanka psiego) pozostał: mianowicie w kotle wygasło, zdaje się -  totalnie, ale na razie nie czuję weny potrzebnej do obcowania z siekierą, więc pomarznę.
Starszy się objawił w kuchni: "Co, spać nie możesz?" Zapytał takim tonem, jakby wczesnoporanne wstawanie było wykroczeniem przeciwko moralności. Oraz "Jak tam, co tam, co pozatem?", na co usłyszał, że pozatem chujnia. Bo jak rzuci z rana to kretyńskie pytanko, to od razu we nie wzbiera i uchodzi.
No i fajnie. Tym pięknym pytankiem rozpoczęliśmy kontakty międzyludzkie na początek nowego tygodnia.

Który jest ostatnim tygodniem, przed tygodniem świątecznym i cóś należałoby podziałać.
Działania będą ograniczone do paru newralgicznych punktów, które tych działań wymagają przynajmniej parę razy w roku. Po żadnych zwyżkach łazić nie będę i kurzów na szafach przeganiać. Zresztą koty robią to na bieżąco, latając wierzchem, dzięki czemu pajęczyn nad szafami nie mam. Przynajmniej jeden pożytek z posiadania kotów. Z tym wyjątkiem, że muszę zawiesić uprane wcześniej lambrekiny na ich właściwe miejsca. Oraz firankę u Starszego. Starszy pożąda firanki, bo on "jest starej daty" i musi mieć na oknie jakiegoś kurzołapa. Już dał do zrozumienia, że pożąda, cytując sąsiadkę, która ponoć rzekła, że ""jakbyś tu miał firankę, to by tak wszystkiego nie było widać."
Zapędzała się do mnie na okoliczność firanki właśnie. A konkretnie obszywania owej taśmą. "Bo babci maszyna ściąga a babcia niedowidzi". Która maszyna nie ściąga przy obszywaniu taśmą tych cholernych firanek! No i jest to w ogóle to, co tygrysy lubią najbardziej. Ale jej nie powiem, że mam maszynę niesprawną, bo wie, że mam dwie. Niesprawność obu jednocześnie byłaby dość dziwna (choć może dopuszczalna, zważywszy, że pan O. był uprzejmy powiesić się jakiś czas temu i naprawiać nie ma kto) i popsułaby stosunki dobrosąsiedzkie. Tak, że tak. Obszyję jej tę cholerną firankę, uprzednio odprawiwszy sąsiadkę precz, coby nie słyszała tych wszystkich okropnych wyrazów, w konfiguracjach przeróżnych, które w trakcie padną. Bo oczywiście cholerna maszyna będzie ściągać, ja będę ciągnąć to plastikowe gówno, coby równo szło, nici będą strzelać, a nawlekanie igły jest najbardziej uwielbianym zajęciem, zważywszy moją ślepotę. Oraz fakt, że produkt gebelsowskiej myśli technologicznej został wyprodukowany w Chinach i odległość pomiędzy główką maszyny a stopką opuszczoną została przewidziana na małe żółte rączki.

Na tę okoliczność wzbiera we mnie okropnie, bo moje okulary wołają gromkim głosem o wymianę. Szkła maja niecałe 2 lata i praktycznie należałoby je wyrzucić, a nie ślepić przez nie psując sobie wzrok dalej. Aktualne okulary zakupiłam w lutym 2012, płacąc za nie 1200zł, z czego koszt oprawki wynosił jakieś niecałe 200. Nie minął rok, a szkła nadawały się do wymiany, wobec czego wqrw we mnie wzrósł jak Kilimandżaro i z tym Kilimandżaro poleciałam reklamować. Pan wzbraniał się ręcami i nogami, że niewłaściwie konserwowane itp, ale w końcu przyjął i wymienił bezpłatnie na najlepsze ponoć szkła z Jeleniej Góry, biorąc pod uwagę długoletnią współpracę. Ja wiem, że szkła mam skomplikowane, że jakieś tam indywidualne tuningi być muszą, ale żeby jedno szkło kosztowało tyle co pół laptopa, to mi się w mojej emeryckiej, wiejskiej pale nie mieści. No i  laptopa kupionego za równowartość ostatnich okularów używam już 7lat! Ilość zakładów optycznych w mojej powiatowej mieścinie rośnie w postępie geometrycznym prawie. O ile bardzo bardzo długo był tylko jeden, to teraz naliczyłam już 7, a i to nie wiem czy wszystkie wzięłam pod uwagę. W dodatku jakieś proste szkła do czytania można nabyć w każdej aptece. (Przy czym ja i tak musiałabym dać zarobić optykowi, nabywszy dwie identyczne pary z różnymi szkłami, coby przełożył) Tak, że tak: gdyby byznesu na tych okularach nie było, to by tak ochoczo optykowych firm nie zakładali.

Tak, że tak... Powalczyłam trochę siekierą i z siekierą.. Przed frontem domu (właściwie ten front nie jest frontem, tylko ścianą szczytową, no ale od drogi jest, to jakby front), u wejścia do warsztatu, który kiedyś był garażem, leżała od dłuższego czasu kupa gałęzi. Leżała i co koło niej przechodziłam, to mi na uczucia estetyczne właziła z kolanami. W niedzielę wysupłałam zza niej kubeł ze śmieciami, który trzeba było wieczorem dotransportować do głównej drogi, coby na rano stał, gotów dla śmieciarzy. No i dziś trzeba by ten kubeł odstawić na miejsce, a zasupływanie go z powrotem za te gałęzie uważałam za szkodliwe zdrowotnie. Więc zwlekłam gałęzie do kotłowni.Mam tam klocek do rąbania przecudnej urody, bukowy, taśmą stalową zabezpieczony wokół, coby nie pękał, jak w niego grzmocę, na mój wzrost akuratnie przez Brata ucięty. Udało mi się z tej walki wyjść cało, choć patyki śmigały, gdzie chciały. A jak się robi coś będąc okularnikiem, to jest stuprocentowa pewność, że to co ma puknąć w szkło okulara wpadnie pod okular (Ostatnio o mało sobie oka źdźbłem siana nie wybiłam - nie dość, że wlazło pod okular, to jeszcze pod powiekę.)
Przed wieczorem przyszła sumsiadka. Akurat polazłam z psami, a wróciwszy zastałam siatkę ziemniaków na schodach przed domem. Aha, som ziemniaki - jest sumsiadka. I masz babo kaftan, ta jeszcze z ziemniakami. Pogadałyśmy chwilę, psy jej nawet nie napoczęły i Księżniczka, o dziwo szczekła tylko trzy razy, żeby szarwark odbębnić. Przed odchodnym sumsiadka wyciągnęła firankę, tak przeze mnie oczekiwaną. I... Jest gorzej niż myślałam. Ta cholerna firanka jest z takiego kryształku (tak się to kiedyś nazywało, a teraz to jest zdaje się organdyna, choć z organdyną wspólnego nie ma nic). Jak go zwał, tak go zwał, pytanie powstaje, czy to plastikowe pieroństwo można w ogóle żelazkiem dotknąć, bo przecież jakoś ten brzeg założyć muszę.
W każdym razie martwić się tym będę jutro, dzisiaj skończyłam  z orzechami, które potłuczone czekały na swoją kolej. Starszy pomagał solennie, bo on bardziej biegły w kwestii orzechowej. Na początek dostałam zjebkę, że źle były tłuczone. Ale po jakimś czasie stwierdził, że co za cholerne orzechy. Jeszcze takich nie łuszczył. Zdaje się, że ta susza tegoroczna i upały nawet na orzechach się odbiły.

No, ale tak "krok za krokiem, krok po kroczku" ubywa nam tego roczku. Na tę okoliczność uprasowałam i zawiesiłam lambrekiny (o firance dla Starszego zapomniałam oczywiście polazłszy na strych, a drugi raz mi się nie chciało) i  wypucowałam dwa newralgiczne kuchenne zakamary - szafkę pod zlewem i kuchenkę z prawa, z lewa, z tyłu, z góry, od spodu i we wnątrzu. Jakimś cudownym świństwem w postaci pianki, które działało żrąco, najbardziej na drogi oddechowe. A nie napisali, na opakowaniu, żeby tym w masce robić i rękawiczkach. Z lupą wyczytałam!

Oraz w trakcie łuszczenia orzechów zakomunikowałam starszemu, że  w tym roku żadnej kapusty z grochem (fuj) nie będzie. Co zbył milczeniem.

6 komentarzy:

  1. Witaj, dołączam do wspólnoty wczesnego świtu wstawania, bo ja od 4 już "kolęduję":-) to niespanie kładę na karb menopauzalnych dolegliwości, oczywiście oprócz walnięć gorąca, a farmakologicznie nic się nie wspomagam, najlepsze na to różne zajęcia na powietrzu:-) zwierzyna chodząca i pływająca obsprawiona, to i z wielką chęcią zajrzałam do Ciebie; bo czytuję zawsze, a czasu napisać coś zawsze brak; a jak tam wędzenie w tym roku, będzie? ja w środę jadę do pogórzańskiej wędzarni podymić trochę; usiłuję nie poddać się świątecznemu ciśnieniu, ale cóż, teściowa już od listopada męczy o ilość uszek do barszczu:-) serdeczności ślę za miedzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powyższe urozmaicenia babskiego żywota jakoś mnie ominęły. Akurat wtedy zmarła mama i był to chyba dostatecznie duży wstrząs dla mnie, który nie dał pola innym już wstrząsom.Trochę przytyłam, ale jednocześnie rzuciłam palenie, tak, że 2w1 było. Potem wróciłam do normalnego wyglądu. A wędzenie będzie w bardzo ograniczonym zakresie. Nie ma Dziecka, więc nie robię kiełbasy. Zawsze robiliśmy to razem - ja przygotowywałam mięso, potem razem nadziewaliśmy i on wędził. No i potem konsumował ochoczo. Uwędzi się jakaś polędwica, która już leży w marynacie i na tym koniec w kwestii wędzenia. Uszek też nie będzie. Zastąpione zostaną pasztecikami w cieście francuskim (gotowe) albo drożdżowym -w zależności od okoliczności. Paszteciki są łatwiejsze w obejściu, raz zrobione nie wymagają potem większej uwagi przed podaniem. Oraz mogą być konsumowane w dowolnych konfiguracjach, nie tylko pływając w barszczu - jak uszka. Z pisaniem u mnie podobnie... Pozdrawiam zza miedzy

      Usuń
  2. ja również pozdrawiam zza miedzy - samotna na świecie jak palec
    -dlaczego palec? Toż on ma towarzystwo palczaste????!!!! Odwiedzają mnie tylko Kasia (opiekunka do Bratka) i Pan Krzysio (jej mąż remontowiec). Poza tym nikt... A ja wszelkie święta obchodzę, ale bokiem; dost\yć mam traumy z dzieciństwa. no i po co? Bratek i tak nie pamięta co to, a sobie nie będę niczego przygotowywać, tym bardziej, że muszę z powrotem zgubić, i to błyskawicznie 13 kilo nabyte w dwa miesiące po wyjęciu balonu z żołądka. muszę, bo szkoda wydanej kasy ;) To też niezły powód. Już zaczęłam, nawet idzie...
    Sama nie wiem: mieć rodzinę na Święta i urobić się po szyję (nie mam czym w sensie ręcznym i nie umiem już), czy też być rodzinnie olaną, samą i mieć spokój. Jednak wolę spokój. A dla Was: Wesołych Świąt i mniej upierdliwych rodzinnych gości... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty, oprócz wielu zapewne dyskomfortów, masz ten komfort, że jesteś sobie sterem, żeglarzem i okrętem. A ja wciąż mam coś /kogoś nad głową.Przez wiele lat, mając dwójkę małych dzieci urabiałam się jak wół bo sobie Starszy za pomysłem Najważniejszej ubzdurał, że u nas będą rodzinne wigilie dla ich bezdzietnego rodzeństwa (2 pary starszych ludzi, w tym wujo, którym gardzili, oraz wujanka, której nieznosili)I 12, qrwa potraw, bo tak każe tradycja. Zaczynam mieć w dupie tradycję. W końcu kiedyś należy zmądrzeć. Albo zleniwieć po prostu.

      Usuń
  3. A buraczki na barszczyk wstawione..?
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Buraczki na barszczyk wstawione. Do kotłowni sumsiadki. Tej od cholernej firanki.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..