sobota, 12 grudnia 2015

Swinto dyszla

Dziś w mojej powiatowej mieścinie Święto Dyszla, niejako bis, ponieważ główne jest w środę. Święto Dyszla już od dawna z dyszlem wspólnego nie ma nic. Dyszle zostały zastąpione przez różnego rodzaju tzw dostawczaki większe i mniejsze.Oraz straciło charakter targu, a stało się tymczasowym zbiorowiskiem obwoźnych sklepów, handlujących tym samym, co można kupić w sklepach stacjonarnych, po cenach wcale nie konkurencyjnych.
Dokonanie zakupu płodów rolnych. czy innych wytworów tego typu. bezpośrednio od producenta należy wybić sobie z głowy. Warzywa pochodzą z hurtowni, nawet w sezonie przebyły długą drogę z pola na stragan. Cena jest wyraźnie ustalona i targowanie się niemile widziane. Czasem sam sprzedawca coś spuści z ceny, gdy widzi, większy obrót u konkurencji. Sporadycznie, przy drodze z górki, pojawiają się w sezonie malutkie stoiska - ot stolik biwakowy z wagą elektroniczna i parę skrzynek, kilka pęczków czosnku, kopru itp. Oraz miód z okolicznych pasiek, z tym że okolica rozszerzona aż po lubelskie. I także sprzedaje go handlarz, nie pszczelarz osobiście.
A tak ogólnie - chłam, badziew, chińszczyzna i dziadostwo.
Dziwi mnie bardzo, że są osoby, które środa w środę (w soboty tylko zmotoryzowani, bo wieśbus nie jeździ) jadą "podpisać listę obecności". Wiejskie jadło prędzej można kupić na miejskim "zieleniaku", gdzie jest kilka stołów przeznaczonych na taki handel. I tam rozkładają się kobiety z serem, mlekiem prosto od krowy w butelkach po mineralce, jajkami, jakąś bladą kurą w kartonowym pudełku (zawsze mam wrażenie, że psu z gardłą wyciągniętą), chrzanikiem oskrobanym i powiązanym w pęczki itp. W sezonie grzyby, borówki i inne działkowe i leśne płody. No i zieleniak jest w centrum miasta, parę kroków od stacji wieśbusa. Na zieleniaku większość miejsca zajmują trwałe sklepiki owocowo-warzywne z towarem z hurtowni, choć zdarza się, że od producenta bezpośrednio. Ale to w ramach lewizny jakiejś, bo taki sklepik musi się fakturami z fiskusem rozliczać oraz oczywiście kasę fiskalną posiadać. Ha!, której nie mają straganiarze na targu, wszystko jedno, czy sprzedają kartofle, czy firany, czy garnitury oraz płaszcze.

Święto Dyszla zaliczam zaledwie parę razy w roku. Na ogół tuż przed "zimną Zośką", kiedy kupuję rozsadę pomidorów i papryki oraz wszystkiego, co mi w rękę wpadnie, a czego sama nie posieję. I też niezbyt chętnie i w ostateczności, bo na zieleniaku rozkładają się z "flancami" te same od lat osoby, podczas, gdy na targu - nie wiadomo. I nie ma chachmęcenia, bo ja je wzrokowo pamiętam i one pamiętają swoich klientów. Więc nie zdarza się sytuacja z targu, gdzie kobita wetknęła mi 5 krzaków "bety" zamiast "limy". A "lima" też nie byłą limą, tylko prędzej "zyską". Jakby nawet chcieć z gębą polecieć  potem, to szukaj wiatru w polu.
Drugi raz byłam latem, gdy zepsuło mi się kosisko i potrzebowałam klin oraz kabłączek. Ale odkryłam potem, że można te rzeczy kupić w sklepie, w tej samej cenie, zresztą, nawet gdyby 2 razy drożej, to i tak nie są  to straszne pieniądze, bo klin kosztuje złotówkę, a kabłączek  - 3 zł.
(Marzy mi się taki targ, jak jarmarki okazjonalnie organizowane tu i ówdzie. No, taki jak dawniej był targ. Gdzie kupowało się śmietanę i masło zawsze od tej samej "baby". Która czasem Mamie do pracy podrzuciła, jak nie zdążyło się w porę na targu zjawić.Śmietana była w litrowym "weku" i taki sam, czyściutki, dawało się na wymianę. Wiosną dymka i rzodkiewka były "prosto" z inspektu  a nie takie, które już 3 dni wędrują po giełdach hurtowych i hurtowniach, podlewane czymsik i pryskane, żeby nie straciły na atrakcyjności.)
A teraz zaplanowałam sobie wyprawę w celu dokonania jednego przedświątecznego zakupu. Otóż właśnie w okresie przedświątecznym pojawia się na targu taki biwakowy stolik, z którego gość sprzedaje olej lniany i konopny. I ma ten olej w jednakowych, ciemnozielonych butelkach ćwiartkowych, nie jakiejś zbieraninie pomonopolowej. Olej lniany, żaden rarytas, bo w sklepie też można nabyć zimnotłoczony, nierafinowany. Ale ten konopny! Raz kupiłam, z prostej ciekawości, nasłuchawszy się opowieści Starszego, jak to dawniej w każdym domu siano konopie, z których potem powrozy się kręciło, a nasienie nosiło do miejscowej tłoczni i każdy miał własny konopny olej. Teraz, aby posiać konopie, trzeba mieć specjalne zezwolenie (jak na mak, który dawniej na każdym kartoflisku rósł, do spółki z bobem)A nuż ktoś marysię chciałby hodować, więc kontrola na tych polach jest (a kto chce i tak marysię wyhoduje u mamusi w ogródku). No i olej konopny stał się rarytasem, raz w roku produkowanym, żeby wigilijną kapustę dla tradycji okrasić. A mnie, po tym jednym zakupie, prześladuje przecudny zapach tego oleju. Przy nim najznakomitsze oliwy pachną mdło i tłuszczowo, a jeszcze bywa, że mają smak swoisty, psujący smak sałatki, czy czego tam. Jeszcze mi sumsiadka naopowiadała, jak to u nich jadło się chleb domowy w tym oleju maczany. I masz, naszło mnie!
Tymczasem dzisiejsze obchody Święta Dyszla trzeba będzie przełożyć, bo od nocy leje. W dodatku jest tak okołozerowo i będzie ślizgawka. Chyba żeby się później "podkasało"... Święto Dyszla trwa mniej więcej do południa. I często najlepiej pojechać tak, żeby "świece pogasić", bo łatwiej dojechać autem i jest gdzie zaparkować.

Na marginesie donoszę, że Wacek wczoraj rozpierniczył metalową kratę, wybiwszy z niej jeden pręt, który uprzednio przyspawany był. Powstała szpara na jakieś 15cm oraz podejrzenie, że będzie usiłował w tę szparę swój śmierdzący, rogaty łeb wsadzać. Co groziłoby niechybnie nadzianiem oka albo gardzieli na ów pręt. Wetknęłam dechę, kablem przywiązałam (który zaczął natychmiast obgryzać) i zadzwoniłam do Pana Franciszka, z nadzieją, że może zechce go jednak zabrać. Tymczasem okazuje się, że Pan Franciszek jest cały szczęśliwy, że trafiła się głupia, co se wzięła Wacka w lizing, bo sam już miał dość demolki dokonanej przez niego (o czym się, na wszelki wypadek nie zająknął wcześniej), łącznie z drzwiami wysadzonymi z otworu razem z futryną. Już by go pewnie skonsumował, ale obiecał komuś krycie, a Pan Franciszek słowny jest. Przyjechał ze spawarka i pospawał. Szkoda mi głupola, sympatyczny jest, choć sajgon czyni. Stoję tam w tym smrodzie i patrzę jak szamie jarzynki swoją śmieszna mordką. Nawet przychodzi zszamać jabłuszko z ręki, ale dotknąć się nie daje. Wczoraj znów sprzątał, zgarniając ściółkę z połowy podłogi. Co mu przeszkadza? Prawdę mówiąc, z niepokojem idę z rana, bo nie wiem na co go ostatecznie stać. Ale tydzień już za nami, jeszcze 2.... Jakoś damy radę...
PS
Zaliczone.Lista podpisana. Jednak się podkasało, nawet słoneczko wyszło i pojechaliśmy. Na gaszenie świeczek więcej chętnych było, bo po nas dużo aut jeszcze przyjechało. Poleciałam jak strzała, kątem oka podziwiając świetliste lelenie i przecudnej urody, różowo-fioletowe dywany w kształcie kwiatuszków, aż doleciałam do stoliczka, na którym stał miodzio i oleje. Więc nabyłam, pół litra tym razem, bo takie też były, oraz miodzio gryczanny, który lubię najbardziej ze wszystkich miodziów. Potem jeszcze filcaki na opuchniete odnóża Najważniejszej i odwrót, coby sobie uczuć estetycznych do końca nie spaskudzić. I jeszcze jeden sklep, jedyny w którym można ostatnio dostać śliwki suszone na wagę. Z sobotnią, cholerną kolejką do kas, oczywiście.


6 komentarzy:

  1. olej lniany idealny doleczenia oparzeń

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście się nie parzę. Jakoś oparzeń udało mi się do tej pory uniknąć w domu, poza jednym przypadkiem, gdy Kasia, małym pyrtkiem będąc ściągnęła z płyty kuchennej (jeszcze wtedy była)garnuszek z gorącym mlekiem. Wrzące nie było, tylko na lekkim zaróżowieniu się skończyło. A swoje takie tam przytknięcia do czajnika, czy żelazka lekceważę na ogół. Jak daje się we znaki, to stosuje moją maść nagietkową.która w tym roku jest na oleju kokosowym i lanolinie. Olej lniany, ten "budwigowy" na sklerozę też dobry. I ta "pasta budwigowa" nawet smaczna jest. Musze powrócić.

      Usuń
  2. Bardzo lubię czytać twoje opowiadania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest mi niezmiernie miło, ale jeszcze bardziej miło by było choć troszkę wiedzieć, komu ta pisanina przypadła do gustu. Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  3. Iwonko znamy sie z kozolinu. Czytając Twojego bloga bardzo Cie polubilem i widzę że mamy podobnie w życiu. Mimo ze tam darliśmy koty. Za moje uszczypliwości przepraszam. Pozdrawiam serdecznie. Liczę ze przyjmiesz moje przeprosiny a co złego puścisz w niepamięć. Przemo

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..