sobota, 19 grudnia 2015

Uprzejmnie donoszem,

w kwestii Stefana zmian wielkich nie ma. Dziś był pan wet. Stefan dostał zastrzyk jakiegoś środka pobudzającego wydzielanie soków żołądkowych i żółci. (Nazwy nie podał, ale mam na karcie leczenia. Oczywiście nie sprawdzałam, ale zerknę jutro) Oprócz tego zostawił antybiotyk w zastrzyku w razie W.
Stefan ma już dość tych kuracji, tego wlewania na siłę różnych świństw w niego. Ja zresztą też, bo za każdym razem muszę się z nim mocować. (Podejrzewam, a jutro może sprawdzę, że Stefan waży niewiele mniej ode mnie. Poza tym ma cztery łapy do zapierania się.) Oczywiście, część tych boskich eliksirów ląduje na mnie, głównie na spodniach. I tu się super sprawdzają zakupione ostatnio szelesty z TechTexu - mokre do mnie nie dociera. Tyle, że piorę codziennie, bo się cudne białe plamy robią.
Na widok flachy w moich rękach wbił się dzisiaj pod żłób i na chama wyciągałam go za tylna nogę. Pocieszające, że pił sam, bez proszenia wodę, którą mu zostawiłam, bo wcześniej nawet nie pił. Trzeba było pod nos podtykać i coś tam ewentualnie chłepnął. Ale wody z EMami nie chciał pić.
Ganiam go codziennie, kilkakrotnie po podwórku. Usiłowałam wziąć na sznurek i pójść na spacer, ale dał do zrozumienia, że sory, ale na żadnym sznurku chodził nie będzie.No to lataj luzem po gumnie. To latanie wygląda tak, że Stefan leci przodem, ja za Stefanem ze szczotką. (Dokładnie to jest taki psi dwurzędowy grzebień poprzeczny - czyli rączka ustawiona prostopadle do zębów. Jak by ktoś nie wiedział, ewentualnie, co to jest grzebień poprzeczny). Jak Stefan staje, to ja go szczotką (czeszę), na co Stefan wyrywa do przodu. Potem ucieka kawałek i stoi zanim do niego dolecę, patrząc na mnie dziwnym wzrokiem pt: "jakiej cholery ta popierniczona baba uczepiła się tego grzebienia i z nim za mną lata" Potem mamy dość (prawdopodobnie ja wcześniej nawet) i zapraszam Stefana do boksu.

Z koziej wólki donos następny: jak wcześniej wspomniałam lizingowy Wacek pozostaje na tym padole dopokąd nie pokryje kóz, którym pan Franciszek obiecał. W liczbie jakiś trzech sztuk chyba, do czterech ew. I umowa była taka, że te kozy przychodzą do Wacka, który jest chwilowo u mnie. No to dzisiaj jeden pan przyszedł zapytać. Po czym przyprowadził kozunię. Kozunia taka, że żal patrzeć, jak ten Wacek po niej skacze - maleńka, chudzieńka, wygląda jak półroczna normalna koza, a jest już po jednym wykocie. Ponieważ amory nie do końca sukcesem zostały uwieńczone, stanęło na tym, że pan kozunię zostawi. W tym wolnym boksie.Należało więc dopytać jak karmi i czym karmi. Jarzyny nie bardzo, owsa je malutko. Pan nie wydziela porcji tylko stawia pół wiadra i czasem przez tydzień tego nie zje. Przyszło do karmienia. Postawiłam jarzyny - skubnęła i poszła w kąt. Ale jakoś zainteresowało ją wiadro z wodą. Jak się przypięła, to piła jak smok wawelski. Wypiła taką ilość, że w końcu zabrałam to wiadro, bo bałam się, że smoczo się skończy. Ale zjeść coś musi. Jak gość nie wydziela i pół wiadra starcza na tydzień, to sypnęłam w wiadro słusznie owsa i postawiłam. Około 22-giej poszłam zobaczyć co się dzieje. Z boksu kozuni płynie struga. W pierwszej chwili pomyślałam, że wylała wodę. Ale przecież, ja jej wiadra z wodą nie zostawiłam! Na wszelki wypadek weszłam do boksu, żeby sprawdzić. Jest wiadro, ale z owsem. Znaczy, prawie już bez owsa. Zjadła większość tego,  co nasypałam! Nosz qrwa, głodzi to zwierzę, czy jaka cholera? W poniedziałek ma przyjść po kozunię i chyba go trochę przeegzaminuję. Jeszcze zobaczę ile ona mleka daje - wymię ma ładne, ładniejsze niż moje marmuzle.
Starszy był uprzejmy powrócić na łono: zerkam w okno - widzę - stoi auto przed garażem. A Starszy siedzi se za kierownica i se siedzi. Albowiem w garażu stała centralnie u wjazdu waga dziesiętna, którą przytargałam dla zważenia owsa klientowi, co się z ogłoszenia trafił. Stała i sama spierniczać nie miała ochoty. Wqrw mną targnął niesamowity - wskoczyłam w kamizelkę i wysokognojne i poszłam wagę usunąć z drogi lambordżini.
Akurat pan z kozom przyszedł, więc już zostałam. Chwilę zeszło na te amory, potem musiałam boks przyszykować, bo znów zaporę przed chłodem Stefanowi ułożyłam. I jeszcze listeweczkę trzeba było poprzeczną wyciąć, bo kozunia zaczęła się wspinać.
Jak wróciłam - Starszy już wytrwale trwał przy jedynej słusznej tiwi, odbieranej na komputrze. I tak sobie trwał zawzięcie przez cały wieczór, mając wyjebane na sprawy przyziemne.
Koło piątej Dziecka zjechały, więc trwał tym bardziej, jak tygrys w jaskini. Ponieważ w lodówce było głównie światło, poprosiłam o udzielenie kluczyków, żeby Dziecko mogło podjechać i zakupy zrobić. Udzielone nie zostały - może mnie zawieźć a kluczyków nie da. Tyle, że ja miałam jeszcze kilkadziesiąt rzeczy do zrobienia, a kilkaset już zrobiłam. Nogi miałam trochę bardziej w dupie niż normalnie. Ale co tam. Jak ktoś tak wytrwale trwa, to takie tematy mu latają koło tyłka. W końcu pokarmiłam zwierzynę zewnętrzną, domową, wyprowadziłam psy i stwierdziłam, że znowu musi być, jak Babcia zawsze mówiła - "Ustąp głupszemu". Przebrałam się z grubsza i kazałam zawieźć.
W międzyczasie pranie się prało, co Dzieci przywiozły. Potem jeszcze kilka wsadów było i rozwieszanie po gałkach od nadstawek, coby do jutra wyschło Pralka zdobyczna okazała się mieć więcej wad niż stwierdzono wstępnie i Magda pierze ręcznie. Ale ręcznie, w/g moich kryteriów, można uprać majtki, skarpetki i chusteczki do nosa. Ostatecznie jakiś wełniany sweter, jak się bardzo pragnie. Ja sama, na wstępie, zdana byłam na ręczne pranie. Nienawidzę prać ręcznie, nie umiem, zawsze przy praniu dziecięcych skarpetek (które były zbyt zabrudzone, by je wrzucić do automatu) pozdzierałam kostki. Patrzę jak na kretyna na osobę, która mając pralkę, pierze ręcznie np spodnie. Tego się zrobić  po prostu nie da. Szkoda trudu i wygłupu.Owszem, prało się "ręcznie" dżinsy w dobie przedautomatowej, bo zwykłe pralki ich prać dobrze nie chciały. Ale to była wanna i szczota, a nie jakieś w paluszkach szeleputu.
Klementyna wykorzystała skrzętnie pouchylane nadstawki i z największej, tej szafowej, wygruziła cały nabój rzeczy, które tam są włożone i czekają na swoje lepsze czasy, to jest na moment, kiedy znajdzie się ktoś, na kogo będą odpowiednie rozmiarem i stylem. Ostatecznie dobrze się stało, że to wyrzuciła, bo może Magda coś w tym szmateksie znajdzie dla siebie (a to są porządne rzeczy, głównie francuskie, w większości funkiel nówki nieśmigane, lub śmigane niewiele) Ostatnio zaniosłam do sąsiadki całą półkę swetrów, żeby rozprowadziła je w sobie wiadomych kierunkach.
I tak, święta już właściwie za progiem. Sumsiadka wypieki dziś rozpoczęła. A ja nadal mam uczucia mieszane. Wqrw i sprzeciw we mnie narasta. I jeszcze nie wiadomo czym to się skończy. Właściwie, gdyby nie zwierzyniec, skończyło by się w jeden określony sposób: wsiąść do pociągu byle jakiego, potem do autobusu i wylądować na Szklannej Górce. Zwierzyńca samopas nie zostawię, bo nie może być zdany na moje fanaberie. Zresztą, może w Wiliję przemówi ktoś ludzkim głosem. I będzie to właśnie koza?

5 komentarzy:

  1. To wet się nie wyznał na tym co dolega Stefanowi...Może krew trzeba pobrać na badanie. Wtedy diagnoza byłaby trafniejsza. Może to wątroba, albo nerki? już sama nie wiem..
    rena

    OdpowiedzUsuń
  2. Też tak miewam-gdzie oczy poniosą-.Ale w końcu biorę psa i idę na przechadzkę do lasu ,trochę odparuję i wracam do kieratu.
    Życzę dużo zdrowia ,zaakceptowania tego , czego nie możemy zmienić, przynajmniej w chwili obecnej.Pisz dalej super się czyta,wyrażasz to co wiele z nas dusi w sobie.Serdecznie pozdrawiam Krystyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze Krystynko, że masz las. Las sam z siebie nan naszą psyche działa jak mniód. U mnie tylko te cholerne, szczyre pola, płaskie jak stół. Tylko wqrw mi się pogłębia. Gdzie ja rozum miałam,żeby tu osiąść! No, tak, tyle, że to miało być na chwilę, a zrobiła się taka dłuższa chwila....

      Usuń
  3. A czy na Szklannej kozy nie mogłyby zamieszkać? Tam mieszka Jacek, tak? A jedna taka zo..a nie? Bo może udałoby się zwierzyniec przetransportować i już...Wiesz, że jak się człowiek (baba) zaprze, to dużo potrafi, przykład masz niedaleko. Ciebie się dzieci nie wyprą przecież....?!

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie można się komuś wpierniczać w paradę kopytami i zoologiem w dodatku. On ma swoje życie, swoje niejako "starokawalerskie" nawyki. Ja też mam swoje. Nie wiadomo, czy one by się pogodziły.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..