piątek, 1 kwietnia 2016

Wiosna? Ach, to ty?

Właściwie wiosnę mamy w tym roku permanentną. Od stycznia bodajże. Ale dopiero od paru dni zrobiło się na tyle ciepło, żeby, bez umartwiania się, można zacząć coś działać na zewnątrz.
Tak, w międzyczasie były święta, które szybciej się zbyły niż przygotowania do nich. We wtorek zrobiłam poświąteczne porządki, czyli czystki w spiżarce (co psom, co pod spłuczkę, a co do zamrażarki). Uprałam bieliznę, tj białe koszule, białe obrusy i białe prześcieradła po gościach. Po czym powiesiłam na dworze. Po czym nagle lunęło burzowo-gradowo i biegiem zbierałam. Dobrze, że część na suszarce, to razem z suszarką wciągnęłam na pokoje.
Dzieci były, ale tak jakby się raczej minęły. Krakowskie przyjechało w piątek, było strasznie zmęczone korpopracją oraz wqrzone świętami itd. Coś tam szturnęło z licznymi komentarzami. Właściwie nie było co, bo starałam się tak, żeby nie musiała wiele pomagać. (Choć, prawdę mówiąc, sąsiadce córki przychodzą zrobić przedświąteczne porządki z myciem okien, trzepaniem dywanów itp. Obie mające własne duże domy i rodziny.)Dziecko przyjechało w sobotę wieczorem, poszło na rezurekcję sztandar ponosić, zjadło z nami śniadanie na szybkiego i pojechało. Po czym przyjechało w poniedziałek z Magdusią, ale Krakowskie w niedzielę pojechało, więc kompletu nie było. Przybyła natomiast Najważniejsza, ochoczo bardzo, bo ciekawość ją zżerała, jakżesz to ta Magdusia wygląda. Zachowała się nad wyraz nienormalnie, bo nie wystrzeliła z żadnymi naukami na temat przestrzegania przykazań. Czyli, obyło się bez sensacji.

A od środy jest na tapecie temat zakupienia i przywiezienia RSM na pszenicę. W idiotycznym giesie nie ma opcji zakupu z dostawą. Starszy podjął się, że pojedzie rodzimym zabytkiem i przywiezie. Zabytek należało uruchomić i sprawdzić jego przydatność szosową. Po uruchomieniu stwierdzony został brak przydatności, z powodu braku świateł. I zaczęły się głupie dyskusje z Tatusiem na temat szukania prądów błądzących po traktorze. Ostatecznie doszedł do wniosku, że może bezpieczniki. Znalazłam dwie sztuki. I dostałam polecenie, żebym poszła wymienić. Z komentarzem "Przecież ty wszystko wiesz i potrafisz, to bezpieczników nie wymienisz?" Może bym i wymieniła, gdybym wiedziała gdzie ich szukać, ale jak mi wytłumaczył gdzie (no, tam na dole), to za cholerę nie znalazłam. W końcu ruszył dupę, otworzył schowek z bezpiecznikami, ale i tak ja je musiałam powyjmować i sprawdzić. Potem przeczyścić styki i włożyć z powrotem, wymieniwszy przepalone. Akurat dwa. Potem rozkręcić lampy wsteczne i sprawdzić żarówki. Potem pojechaliśmy do agromy kupić zapasowe żarówki i bezpieczniki. Przy okazji okazało się, że gumki do opryskiwacza są na stanie (wczoraj nie było, bo pani sklepowej nie chciało się dupy ruszyć i szukać głupich gumek oraz odliczać do dwudziestupięciu. Dzisiaj był pan.) Potem wymieniłam malutką żaróweczke w przednim reflektorze, bo poprzednia "przyspawała się" do oprawki. A potem przyjechało Dziecko reanimować przyczepę. Zabytek ten, zresztą w szanownym Autosanie wyprodukowany, ma dziwną, wqrzająca do białości przypadłość, że zawsze, gdy ma być użyty szosowo świeci choinką z tyłu w kombinacjach przeróżnych, ale nigdy takich , jak należy. I zwykle parę godzin schodzi na szukaniu prądów błądzących, masy, czyszczeniu styków, przepinaniu kabelków oraz rzucaniu śrubokrętami i słowem, powszechnie uważanym za wulgarne. Gęsto. ( W końcu łatwiej o słowo niż kolejny śrubokręt) Dziś też tak było. Jeden śrubokręt poszedł na straty, bo Dziecko piżgnęło nim, w ciemność. Ostatecznie prądów nie znaleźliśmy. Przyczepa uparcie świeciła, jak sobie chciała, więc traktor został podpięty do drugiej, w której Dziecko latem położyło nową instalację. Ale i ta cholera wredna się okazała, zaświeciła postojówką na stopie zaś stopów włączyć nie chciała absolutnie. Tu Dziecko mniej pyskowało - wszak samo tę instalację spinało. Ale, że samo spinało, to wiedziało, który kabelek od czego i szybko znalazło, co ją boli. Poprzepinało kabelki i po ptakach. Ostanie pięć minut w deszczu dość obfitym, który był uprzejmy zacząć padać. Akcja była nocna, zakończyliśmy o 21.30. Moim zadaniem było świecenie celowe latarką (lepiej się sprawdzała niż lampa warsztatowa i kabel się nie szwendał), pilnowanie śrubek, donoszenie śrubokrętów, szczypiec, papieru ściernego, latanie "do tyłu" i meldowanie co świeci oraz robienie za chłopca do bicia, czyli zbieranie opeer, że "jak to, świateł nie mogliście zrobić". Kazałam na wszelki wypadek walnąć się w łeb i opamiętać, że chyba  jednak robienia świateł w przyczepie nie należy ode mnie oczekiwać. Potrafię popodpinać kabelki do wtyczki. Zamontować gniazdko, podpiąć żyrandol.  Owszem. Nawet bym polutowała końcówki, jak by sytuacja bardzo tego wymagała. Ale co innego wymienić wtyczkę od kabla, gdzie są 3 żyły i prawie wszystko jedno, która do czego podpięta, a co innego podpięcie siedmiożyłowego kabla, gdzie każdy drucik musi być do określonego bolca. I nie mam najmniejszego zamiaru zapoznawać się ze schematem  świateł od przyczepy. Co to to nie! Moja żądza wiedzy aż tak daleko nie sięga!

W tak zwanym międzyczasie tuningowłam, dla odreagowania wzbierającego jak wulkan wqrwu, rabatkę funkiową. Zaczęła mi się na niej rozwijać jakaś trawa. Trawa była nieusuwalna szczypaniem, więc stwierdziłam, że musi, nie inaczej tylko perz, wobec czego trzeba z amerykanami na niego. Co też uczyniłam. Perz okazał się być perzem, zatem trzeba było zamerykanizować znaczną cześć rabatki. ( W momencie założenia rabatka została nakryta czarną włókniną oraz zasypana korą po włókninie. Kora, za sprawą kurzego pazura,  bardzo prędko znalazła się na trawie wokół rabatki i urozmaicała koszenie trawnika, wymuszając skłony boczne przed kawałkami wyskakującymi spod kosiarki. Włóknina wkrótce była w stanie szczątkowo-strzępowym. No i perz zaczął mieć się dobrze.) Podczas tych akcji porządkowych funkie zostały wykopane i trzeba je było wkopać od nowa. Trochę karp porozdzielałam, więc zrobił się nadmiar, z którym nie wiem jeszcze co zrobię. Na pewno gdzieś wetknę (po czym będę psioczyć sama na siebie, jaki miałam mądry pomysł, żeby akurat w tym miejscu), jeszcze nie wiem gdzie, bo ogródek jest raczej kośny i gdziekolwiek nie można. Podczas ponownego wkopywania zrobiłam im przyjemność i dołożyłam dość sporo skompostowanego koziego gówienka, którego mam przyzwoitą ilość w sadzie. Trochę problem z dowozem, ale tatuś był wspaniałomyślny - pojechał lambordzini i wsadziłam trzy półworki do bagażnika. Akurat wystarczyło na to, ale jeszcze by się przydało.
Rabatka jeszcze nie dokończona, ale będzie musiała poczekać na swoją kolej, ponieważ jutrzejszy dzień minie pod znakiem przygotowywania traktora do wyjazdu do gieesu oraz wymiany dysz w opryskiwaczu. Podobno istnieje jakiś klucz do zdejmowania kołpaków ale nikt nie wie, gdzie przebywa.
Ponadto kosiarka odmówiła współpracy i nie raczyła się odezwać, mimo przeczyszczenia świecy. dzisiaj zakupiłam nowa świecę. I dobrze, że poszłam do "Leona", bo się okazuje, że nabycie nowej świecy to nie taka prosta sprawa. W jakiś samoobsługach kupiłabym na peno niewłaściwa, mimo posiadania w garści pierwowzoru. Leszkowi zeszło piętnaście minut na znalezienie odpowiedniej. Uzyskałam, gratis całkiem, instrukcję, żeby wyczyścić filtr, bo za duża jest podaż paliwa, świecę zalewa i dlatego pada.

PS. Wzięłam i padłam nad klawiaturą. Wysłało się jakoś samo.
Chciałam jeszcze ogólnie wyjaśnić do czego służą schodki. Otóż schodki to moja z Dzieckiem zmowa przeciwko tym małym wrednym, które grasują mi po kuchni nocą i zawieszają coraz wyżej kuchenne szafki.Ostatnimi czasy, żeby wyjąć coś z najwyższej półki musiałam podsuwać krzesło. I wchodzić na nie z nadzieją, że nie zrobi mi psikusa i się nie rozleci.To "nowe" jest zbyt ciężkie, by nim swobodnie suwać. Więc schodki. Rozkłada się jednym ruchem i tak samo składa. Żeby znaleźć się na wysokości krzesłowej robi się dwa kroczki, a nie jeden duży, co w pewnym wieku ma istotne znaczenie. Po złożeniu wsuwa się za coś, np. lodówkę i nie narzucają się na oczy. Tylko mocna wskazówka od "KasiBHP" - patrz na czym stawiasz! Żeby nie było potem "ratuj się kto może", jak stracą równowagę postawione jedną nogą na psowym miśku, np.

4 komentarze:

  1. nie ma życia bez schodków. kto nie ma ten nie wie co traci.
    problemem jest tylko relacja wagi schodków do wagi ciała.
    w niektórych relacjach niezbędna jest wizyta w smarkecie budowlanym. a cesarskim wręcz luksusem są różne schodki - schodki kuchenne (bo rosnące szafki) schodki firankowe....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś mi tu najważniejsza zaczęła przebąkiwać właśnie o schodkach firankowych. Ale na jaką broszkę mi firankowe, jak ja nie mam firanek?! I nie mam zamiaru mieć, nawet gdyby ktoś koniecznie się uparł uszczęśliwić mnie schodkami firankowymi. Poza tym, na firankowe nie wejdę -4 stopnie bez trzymanki to zbyt wiele dla mojego osobistego fioła wysokościowego. Regularna wiejska drabina na wysokość pierwszego piętra - co innego, bo wpełzam na nią trzymajęcy się i spełzam analogicznie.

      Usuń
  2. Zgromadzić Dziecka razem - trudna sprawa. Bo chociaż chciałoby się i pragnęło mieć je w zasięgu wzroku to mają one swoje Życie i swoje wartości, czasem różne od tych które im wpajaliśmy. Bo tzw 'Świat współczesny' ma też swoje racje.
    Nieodmiennie mnie zachwyca Twoja witalność i siła, ja zrobię ułamek tego co Ty i już jestem zmęczona. Może to sprawa róznicy wieku a może charakteru.
    Pozdrawiam kwietniowo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może także kwestia "treningu" :)
      A poza tym, nikt nie mówił, że ja nie jestem zmęczona.
      Tyle, że są pewne tematy, które bezwzględnie muszą być ogarnięte... Pozdrawiam tak samo. U Ciebie pewnie już kwitnie to i owo.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..