piątek, 6 maja 2016

Znowu misz -masz. Rozrywkowo jest

Ale rozrywka taka, że możnaby się granatem rozerwać z nadmiaru szczęścia.W każdym razie miejsca na psychiczny luz bluz brak.
Zaczęło się od wtorkowego świętowania. Starszy chyba postanowił o mą dusze zadbać, albo mu tak dobrze ze mną, że chciałby i potem się spotkać. Wobec czego dzień świąteczny zaczyna się od pytania "Na którą?"
Na pewno nie na przedpołudniową żadną i najlepiej nie do lokalnego.
Nie mam ochoty na oglądanie mnie od stóp do głów, liczenie siwych włosów i sprawdzanie, czy wciąż mam te same portki na sobie czy inne (Raz mi się zdarzyło, że pewna pani zapytała mnie wprost: "Dlaczego chodzę do kościoła wciąż w tej samej sukience?" Nie wypadało jej odpowiedzieć "Bo mi to lotto, w jakiej", więc powiedziałam, że dostałam ją od męża i mężowi się w niej bardzo podobam. Co było prawdą w części pierwszej, co do drugiej - wiedzy nie posiadam)
W mieście są jacyś tam ludzie, znam ich z widzenia, oni mnie zapewne też i guzik mnie obchodzi, co sądzą o moim wyglądzie. Stroić się, jak stróż w Boże Ciało nie mam ochoty, więc jak mogę zdecydować, to wybieram Bernardynów.
No tośmy do tych braciszków na osiemnastą pojechali. Miejsca było, o dziwo huk. Nawet jedno tuż pod bramą i to Starszemu zasugerowałam. Ale on z lenistwa wybrał inne, gdzie nie musiał manewrować na wstępie, ani potem. Ustawił się za jakimś rzęchem citroenem. Potem dotarliśmy do naszej "żaby" dość późno. Gość od cytryny był pierwszy. Stałam i czekałam na otwarcie drzwi, gdy usłyszałam głośne "bum", żabą szarpneło z lekka, a rzęch zaczął wiać. Więc ja zaczęłam machać łapami, bo mnie wzburzenie ogarło, że jak to tak, puknąć kogoś i rura? Rzęch się zatrzymał, wysiadł z niego dziadek (skądinąd Starszemu znany, albowiem chodził do szkoły z Najważniejszą, czyli 83 lata). Nawet bardzo nie przepraszał, zaczął się deklarować, że pokryje, zwróci itd. Pech chciał, że nie miałam przy sobie nic do pisania, ani telefonu nawet.Ale dziadek wygrzebał kartelunio w charakterze wizytówki i się umówiliśmy, że na następny dzień się skontaktujemy. Skontaktowaliśmy się, owszem, ale dziadkowi uśpiło się sumienie, natomiast obudził się wąż w kieszeni i zaczął kombinować. Ostatecznie kwota przez niego proponowana była śmieszna i żałosna i stanęło na tym, że ubezpieczyciel za niego pokryje. Dostarczył oświadczenie, a ja załatwiłam sprawę telefonicznie na następny dzień. A już dziś dzwonił przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej z propozycją kwoty odszkodowania. Dziadek wygra na wężu tylko chwilowo.Nie wiem, czy sobie z tego sprawę zdaje, ale go nie uświadamiałam.
Na marginesie wydarzenia: jestem za tym, żeby począwszy od pewnego wieku był obowiązek prolongowania prawa jazdy po odbyciu testów psychologiczno - sprawnościowych. Odnoszę wrażenie, że dziadkowi się biegi pokićkały, ponieważ tam nie było potrzeby cofania.

W środę zaliczyliśmy święto dyszla, na okoliczność potrzeby nabycia chwastów, bo zakupiłam za mało i nie wszystko. Kapusty mi brakło do końca rządka, sałatę kruchą kupiłam tylko, a miałam ochotę na lodową i na jarmuż mnie naszło poza tym. Starszy do pieszych wycieczek się nie nadaje, więc został na parkingu, a ja poleciałam w ściśle określonym kierunku. Po drodze życie towarzyskie odbębniłam, bo nasiona sprzedawała miła bardzo dziewuszka, uczennica była, którą za straganem postawili z racji wolnego spowodowanego maturami.Dalej stanął mi w poprzek stragan z torebkami, na którym widniały dwie wielkie tektury z napisem "wyprzedaż 35zł". Stwierdziłam, że wreszcie cena mniej więcej adekwatna do jakości i kosztów produkcji towaru madeinPRC, więc się zatrzymałam w locie, pogrzebałam, wygrzebałam i nabyłam. Na pana stwierdzenie, że "prosta taka" odrzekłam "I o to chodzi". Torebka czarna, całkiem prosta, na ramieniu się da zawiesić, do mojej postury nędznej gabarytowo odpowiednia. Pozłociste "logo" dyndające na paseczku uczepionym u ucha wylądowało natychmiast w śmieciach. No i jest. Co prawda, czarna torebka nie do każdego stroju pasuje, chyba, że jest skórzana, ale niech tam.
Chwasty nabyłam u ulubionego chwastów producenta. Rozsadę ma paskudną, ale zdrową. A podoba mi się jego ułańska fantazja, muzyczka na straganie i pyskowanie do głośnika. Oraz wiedział, że sałata Pia, ma tak samo na imię, jak pewna polska malarka. No to załatwione - rozsadę kupuję tylko u niego.
Starszy w międzyczasie z nudów krążył w pobliżu autka. Z tego powodu nieomal doszło do rozwodu. Albowiem właśnie w pobliżu rozłożony był kram z drzewkami i krzaczorami. I Tatuś nabył wymarzone czereśnie. Oraz uparł się, że nie w sadzie je posadzi lecz na ogródku przed domem. Który to ogródek, ja osobiście, własnymi ręcami doprowadzam do wyglądu przyjemnego dla oka, systematycznie, od paru lat. O ile na propozycje posadzenia tam krzaczorów owocowych, przeze mnie nabytych, mogę powiedzieć "Nie i już", o tyle teraz Tatuś się zaparł. Że w końcu to jego ogródek i że ja go nie będę ograniczać na jego własności. I tp tralala. Wyszło na to, że uciśniony jest strasznie, bo mu się na gumnie panoszę i go zniewalam, a on, święty spokój miłujący, na wszystko się godzi. Ale teraz basta! Nie rzuci czereśni szpakom w sadzie na pożarcie. No i co było robić. Rozwód w tym wieku - śmieszna rzecz. Więc mu pokazałam palcem, w którym miejscu mi te czereśnie nie zaburzą zbytnio kompozycji. Nawet podkaszarką wykosiłam do gołego i pomogłam posadzić. Niech ma. Przeżyję jakoś.

Wczoraj urozmaiceń żywota był ciąg dalszy: zadzwoniła koło drugiej pani Beretowa, która ostatnimi czasy przejęła pieczę nad Najstarszą, że z Najstarszą kiepsko, ona nie chce decydować, lekarz zamówiony będzie o dziewiętnastej, ale jakby jakieś pogotowie, labo co, to lepiej rodzina. Wepchnęłam Starszego ciupasem za kierownice i pojechaliśmy. Na miejscu wysłuchaliśmy malowniczych i przejmujących opowieści o stanie i samopoczuciu Najstarszej.(Ona zawsze musiała być "przed" wszystkimi, więc jak chora, to też tak bardzo, jak nikt inny dotąd nie był. No. I tak dalej) Wetknęłam jej termometr, bo twierdziła, że przy tym strasznym samopoczuciu, temperatury nie ma. Okazało się że ma. Z pyralginy miała tylko pudełko, schowane "na pamiatkę", jak wiele innych, więc zaliczyliśmy miejscowa aptekę. Dostała tabletkę i obiecaliśmy przybyć na doktórkę. O 18,30 była już "obrobiona" z żywiną, przewidując możliwe akcje, które wypełnią wieczór. Doktórka przybyła, osłuchała i stwierdziła lewostronne zapalenie płuc. Które się oczywiście wzięło z niczego, bo przecież ciota niewychodząca jest. Ale fakt, że się w poniedziałek wietrzyła na przeciągu, to pikuś malutki, bo przecież jej "nigdy" przeciąg nie przeszkadzał. (Mi też. Do pewnego czasu. Potem mi zaczął oddziaływać na psychikę, co mnie uchroniło zapewne od innych następstw) O tej porze już miejscowa apteka była nieczynna, więc zaliczyliśmy miasteczko. Najstarsza, jako, że na umyśle sprawna, leki zażywa sama. A że w dowolnych, samodzielnie ustalonych kompozycjach, to już inna bajka.
I tym sposobem, mam Ciotę za uszami. Co prawda, bieżącą pieczę sprawują państwo Beretowie, ale jednak. (Państwo Beretowie oczywiście nazywają się inaczej. Ale pan z upodobaniem nosi, jako stałe i reprezentacyjne nakrycie głowy, czerwonego bereta z antenką. I to czerwonego. Jak "maki spod Monte Casino". Nie  - jak berety "Czerwonych Beretów". Stąd został Beretem nazwany.)

Jak napisałam na górze - jest misz-masz. Czyli źle nie całkiem. I to niezłe zostawiłam na deser, żeby zakończyć bardziej optymistycznym akcentem.
Moje korporacyjne dziecko zostało, od 1 maja, menedżerem zespołu. Dawniej się to nazywało "kierownik działu", ale menedżer brzmi bardziej światowo. Jest to sukces niejaki, bo Dziecku do trzydziestki jeszcze trochę brakuje. Ja zostałam dyrektorem szkoły mając 32 lata, co było ewenementem w owym czasie chyba na skale województwa (przemyskiego wtedy - nie kojarzę wówczas żadnego dyrektora w moi m wieku) Dziecko jest jakby lepsze. Na razie  do niej nie dotarło całkiem, bo na amerykańskiej plantacji bawełny chaos panuje niejaki i starsi poganiacze niewolników nie do końca sobie radzą z przekazywaniem zakresu obowiązków młodszym poganiaczom.

No a dziś telefon. Spozieram na cyferblat jemu, a tam - niby od braciszka, ale czemu stacjonarny? Odebrawszy, się przekonałam, czemu : Puma właśnie zjechała, bo koziołki zaczęły jak błędne snuć się samotnie, albowiem łanie się akurat kocą i dla chłopa miejsca w stadzie niet. Czyli zaczęła się pora odstrzału i francuzy zjeżdżają. Na razie przyjechała sama, komunikacją publiczną, jedyne 26 godzin w autokarze. I wyraziła chęć przybycia w niedzielę. Co mi michę ucieszyło ogromnie, bo Pumę lubię strasznie, a dawno jej nie widziałam. (Nie była na święta, bo zrobiły sobie siostrzany zjazd w Paryżu, jako, że ich najstarsza, amerykańska siostra przebywa akurat w Niemczech, jako oficer USArmy.) Już się cieszę na tę niedzielna wizytę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..