niedziela, 22 maja 2016

Chleb i ser

Nie samym chlebem żyje człowiek. Ale bez chleba trudno sie obyć. Jakoś kaszami zastąpić go nie potrafię. A tzw "musli" jest dla mnie substancja chemiczną, więc nie jadam, oraz, komu mogę, odradzam.
Ponieważ chleb ze sklepu jest dla mnie na ogół niejadalny, lub jadalny z lekkim obrzydzeniem i utrudnieniem (za pierona się nie mogę odgryźć od skórki), więc piekę, kiedy mogę. Jakie toto wychodzi na wygląd, takie wychodzi, ale wole to toto niż równiutkie i niespalone sklepowe.Niby - najpierw powinien być chleb, a potem "coś do chleba". U mnie jednak zawsze jest odwrotnie. Najpierw jest coś do chleba (chociaż bez chleba tez można), czyli ser, z kozowego mleczka oczywiście. A potem jest serwatka, czyli można upiec chleb (który tez można zjeść bez sera).
Wczoraj zrobiłam ser, a dzisiaj upiekłam chleb.

Sera jest na razie odrobina, taka jednoosobowa. O dziwo się ostała większość, mimo, że wczoraj nawiedziło mnie Dziecko Korporacyjne.

Właściwie, mogłam wczoraj ten chleb, ale w związku z niespodziewaną i krótką bardzo wizytą Dziecia, poniechałam większość normalnych czynności, żeby "spędzić czas". Dziecio wpadło w piątek wczesna nocą.
Najlepsze było to, że obydwoje ze Starszym trzymaliśmy przed sobą w tajemnicy wiedzę o planowanej wizycie. Starszy wiedział już w czwartek, ja się dowiedziałam w piątek ok 18, że się wybiera. Słyszałam, jak ją namawiał mocno na przyjazd, używając jako argumentu moich imienin, ale byłam przekonana, że po prostu bardzo chce zobaczyć swoja Córunię. Ponieważ jest bardzo załamany chorobą Rzeszowskiej, pomyślałam, że ucieszy się tą niespodzianką.
Wizyta była na prawdę krótka, bo Dziecio pojechało w sobotę przed siedemnastą.
Na sobotę zapowiedziała się z wizytą Rzeszowska. Miałyśmy obchodzić wspólnie imieniny - jej przeszłe, moje przyszłe. Na tę okoliczność pewne czynności wykonałam w domu i w obejściu, ale Rzeszowska czuła się na tyle źle, że nie przyjechała. A chce, więc trzeba by jakoś zorganizować, żeby ją przywieźć. I pewnie Dziecko trzeba będzie zaangażować.

A ja zabrałam się za wokołodomowe czynności.
Trawa mnie zarasta. Ale w piątek udało mi się skosić ten kawałek, który przed domem zostawiłam kozom do skubania - najpierw kosom na kiju, a potem poprawka kosiarką. Poprzyglądałam się temu w ogrodzie i stwierdziłam, że kosiarka da radę. A tam gdzie jest gęściejsza trawa, najpierw wykoszę dla kóz. W sobotę właśnie pokosiłam kosą zakamarki. Za dużo i za gęsto było na podkaszarkę. Zresztą - nie chciało mi się ciągnąć kabla. Bliskie oględziny wykazały, ze chemiczne odchwaszczanie nic nie dało. Musze kupić jakiś inny środek, bo albo tasznik przed domem, albo trawnik.

W sobotę wyskoczyliśmy na chwilę do miasteczka, bo trzeba było autku wlać i przy okazji do I.M., gdzie miałam zamiar nabyć grzałki do mojego "inhalatora". Grzałek nie było, natomiast dostałam od Starszego na imieniny różę. O taką:

Już posadzona.U stóp wisterii. Ma nawet trzy pączki.
Maleńką chwilkę wcześniej rosły tam dwa powojniki. I nawet miały się dobrze. Aż Starszemu przyszło do głowy, żeby je podlać RSMem, którego maleńka resztka została w misce. I tak skończyły żywot powojniki, które miałam jakieś 25 lat. Nawet mu nic nie powiedziałam. Przecież chciał dobrze...

Nie jestem do końca z niej zadowolona, bo planowałam tam różę krzaczastą, ale wyższą. Ta jest niska jakaś. Oglądane przeze mnie w internetowej sprzedaży miały dorastać do 1,5 m. Ta tylko do 1m. Ale zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Planowałam jakoś "zagospodarować" miejsce po padniętych powojnikach. Myślałam o zrobieniu skalniaka, bo na istniejącym wszystko się już mocno tłoczy i rozpycha, marzy mi się także większa różnorodność - dąbrówka choćby, dzwonek jakiś, może goździczek. Ale pomysł upadł, po głębszym przemyśleniu - wisteria śmieci strasznie (teraz sypie opadłymi kwiatkami, potem straszne ilości zeschłych liści będą) i byłby problem z wybieraniem tego wszystkiego spośród skalnych roślinek. Więc stanęło na róży. Aha, no i pachnieć miała, a ta podobno nie pachnie.

Drugie dziecko nie przybyło, bo balują na jakimś weselu.

Pozatem tematem głównym jest Andzia i jej zawartość. Najlepiej byłoby, gdyby ta zawartość pojawiła się na zewnątrz możliwie najszybciej, bo Andzia wygląda już jak szafa trzydrzwiowa. Brzuszysko ma mocno opadnięte na boki, wymię takie, że jej przeszkadza w układaniu się w pozycji leżącej. I nic. Miałam cichą nadzieję, że może sobotnia pełnia wymiecie z niej tą zawartość, ale znowu okazała się "matką głupich".

Królowa Matka urzęduje w boksie po Stefanie. Całkiem się w nim zadomowiła. Nawet nie musiałam podwyższać karmidła, ani powiększać otworu na łepetynę - tak jak było zupełnie jej odpowiada. Zimą może być problem, jak będzie gruba warstwa ściółki, ale na razie do zimy jeszcze daleko.

Czarny wariatuńcio zajmuje boks obok Andzi, bo nie może być zbyt daleko od mamusi.Rozpacz jest straszna od razu. No i najbezpieczniej z łepetyną pod żłobem. One czasem zachowują się jak strusie...

Oprócz latania do Andzi, latam na grządki. Co miało zostać posadzone -posadzone zostało. Dzięki czemu jedyny polowy zając ma bardziej urozmaicona dietę - obżarł już parę pomidorów i dyń. Jak się weźmie za paprykę to dostanie chińskie ostrzeżenie - kartkę mu zostawię do poczytania, żeby się zastanowił, co czyni. Buraki, posiane siewniczkiem, nie wzeszły wcale. Widać siewniczek siał za głęboko, wobec czego powróciłam do tradycyjnych metod i posiałam z paluszków, oczywiście, jak zwykle za gęsto. Dlatego też sieję od dawna jedynie buraki opolskie, którym "za gęsto" nie przeszkadza. Zresztą, część się skonsumuje w postaci barszczyku z paprochami, który Starszy uwielbia (oczywiście, jak zechcą wyrosnąć i coś ich na pniu nie zeżre). Miałam zamiar nagrzeszyć i pójść w pole podlać paprykę, ale somsiadka nagadała,że burze zapowiedzieli więc się zdałam na wolę nieba. Burzy jak dotąd nie było i papryka ma saharę.
(Nic tez nie wskazuje, żeby była potem - właśnie jakiś dziwny psi jazgot się podniósł u sąsiada, na wysokości mojej obórki, więc poszłam sprawdzić, czy tam się nic nie dzieje. Się nie działo. Natomiast o mało co nie rozdeptałam dwóch jeży, które zastygły w trawie na kształt obłych kamyków, akurat na mojej marszrucie. Dobrze, że oprócz latarni świecił księżyc. Wygarnęłam im bezmyślność , na co jeden powiedział fuf-fuf. Bardzo lubię jeże(są tak rozczulająco niezdarne i maja przesympatyczne pyszczki), chociaż okropnie śmierdzą. Ale przecież nie muszę ich wąchać.No i może nie zawsze śmierdzą, bo moja rodzona, jedyna ciotka trzymała pewnej zimy jeża w mieszkaniu. Urzędował w szafie, a nocami podobno strasznie tupał. Gdyby śmierdział, to by go między sukniami i paltami nie przechowywała.

Jakoś mnie tak momentami nachodzi na lody. Ogólnie, lodożercą nie jestem, ale czasem mam ochotę na coś dobrego. No i dzisiaj mnie naszło, żeby spróbować z nowootwartej "Gelaterii", która się mocno reklamuje, w internecie także. Podobno maja być te ich lody własnej, ręcznej produkcji na naturalnych składnikach. (Co w sumie o niczym nie świadczy, tak jak wielki napis "bez konserwantów" na soku w kartonie, który został posłodzony syropem #monsanto. No i co, że bez konserwantów, jak #monsanto?) Skończyło się na tym, ze wylądowaliśmy w starej lodziarni, gdzie sprzedają sprawdzone lody z "Zielonej Budki", moje ulubione zresztą. Nie było kolejki, były stoliki i dziewczyna za ladą z pięknym osełedcem upiętym w koczek na czubku głowy. Było i dla ciała i dla ducha....
A teraz idę kimnąć, bo pewnie jednak wczesnym nadrankiem do ciężarówki zajrzę...

A napisałam, że upał był? No, był. W pewnym momencie termometr na oknie pokazał 40. No, bez przesady! Na okoliczność spodziewanych upałów zakupiliśmy wczoraj wentylator. W końcu. Bo co upały, to sobie obiecuje kupić. Nie żeby sobie. Psy cierpią z powodu upałów. Wentylator był do samodzielnego montażu. Ale było zakupić za 300zet nie za 50 i nie marudzić. Córcia się podjęła zmontować bez instrukcji (chyba ma po mnie awersję do instrukcji). Udało się. Żadne istotne elementy  nie zostały (oprócz nieistotnej ozdóbki na siatkę, którą należało przykręcić na początku. Bez niej też będzie, zawsze to  mniej części z możliwością uwolnienia się w czasie rotacji.... Najbardziej zainteresowany (i chyba trochę wystraszony) podczas rozruchu próbnego był Koteczek Areczek - paczał i paczał takimi wieeelkimi oczyskami i w ogóle się nie ruszał.
Żeby stan urządzeń elektrycznych był constans - odkurzacz wziął i zdechł.  I co ja biedna pocznę przy tej ilości kłaczysków?! Chyba szczotom i mopem działać będę póki co. A może starego zelmera z garażu wyciągnę....

4 komentarze:

  1. Wszystkiego najlepszego imieninowego i dalej takiego lekkiego pióra i poczucia humoru.Chlebek też najbardziej lubię własny ,ciągle eksperymentuję z dodatkami ,tylko trochę mnie wkurza,że jest kruszący się.Krystyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, jaki robisz i czemu się kruszy. Może oleju trochę dodaj do ciasta. Ja ostatnio ciagle piekę ten "dla pracowitych inaczej". Mimo walniętego piekarnika wychodzi, nie kruszy się, smaczny jest. Poprzednio nawet Dziecko sobie pół wzięło, co ewenementem było, bo Dziecko chemię raczej uwielbia. Oczywiście uprawiam swobodną twórczość, bo daję trochę płatków owsianych, trochę maki zytniej żurkowej, tak żeby jednak ten kilogram łącznie był. Oraz siemię i słonecznik (jak mam). Wczoraj sypnęłam pokrzywy suszonej. Wcale się nie spinam na jakieś zakwasowe itp. Po co, skoro ten jest szybki i smaczny oraz zawsze wychodzi.

      Usuń
  2. Zdrowia i siły, radości i pogody ducha!
    Daj szansę Zelmerowi, u mnie służy nadal wiernie przeżywszy wszelkie późniejsze 'wynalazki'

    OdpowiedzUsuń
  3. Cholercia... tyle napisałam się i zmazało mi :(
    Dobra, to w takim razie uściski imieninowe Iwonko droga :) bądź zdrowa :) i pisz, pisz
    Rena

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..