czwartek, 23 czerwca 2016

Lipne granie

Lipa się rozhuczała na dobre, przedwcześnie jakby i z nagła. Jeszcze przedwczoraj kuleczki w przykwiatkach wisiały, a dziś już kwitnie na całego. Oraz gra i buczy! Oraz pachnie nieziemsko!
Taki drobny plusik dodatni w tej codziennej szarości i problemowatości.

No i jeszcze plusik dodatni taki, że te trzy kopy siana, cośmy je ze Starszym przeciw wiatrowi stawiali już na strychu. Suchuteńkie było, aż chrupiące, mimo, że w międzyczasie polało ostro(wiadomo - mistrzunio stawiał - nawet wichura, co konar z jabłoni urwała rady im nie dała). Dziecko brało prosto z kopy. Pomstowało przy tym na czym świat stoi, bo ładowanie siana na przyczepę, a potem wydawanie z przyczepy na strych jest zajęciem takim se. Sypią się te suszone okruchy i nasionka po człeku, lepią się do spoconych pleców, a bywa, że i z brody wyplątać jakieś źdźbło trzeba . Nie mówię o tym, że rozkładanie na przyczepie, a potem na strychu we współpracy z Dzieckiem jest też zajęciem takim se. Albowiem Dziecko zdaje się mierzyć moje siły swoją siłą. Nic to, dałam radę. Grunt, że sprawa załatwiona w miarę bezboleśnie.
Z przerwą nieplanowaną pośrodku zawartości przyczepy. Biała niewolnica z amerykanckiej korpo-plantacji zechciała nawiedzić cioteczkę w szpitalu, a potem udać się do swych wiejskich źródeł super nowoczesnym, klimatyzowanym pociągiem, który wyświetla stacje aktualne i planowane, gada ludzkim głosem i nawet ma gniazdka, żeby cywilizacje podłączyć, jak bateria zdechnie. I niestety ten wspaniały pojazd padł ofiarą innego pojazdu, zabytku peerelu, który wcześniej poruszał się tym samym torem w tym samym kierunku i nie wydolił. Pot z niego spłynął jeden przystanek przed córciowym docelowym i Dziecko zostało telefonem wezwane na odsiecz. Pojechało, siostrę dowiozło, negatywne uczucia do siana mu nieco wychłudły i załatwiliśmy już resztę szybko i sprawnie.

W międzyczasie się okazało, że inwentarz mi się powiększył. O przedstawiciela mojego "ulubionego" ptactwa, czyli gołębia, który na razie siedział w kącie garażu za oponami i mówił grrruch. Wstępnie kazałam mu iść precz, ale się jakoś nie podporządkował. Potem zaczął się na piechotę szlajać po gumnie i wtedy Dziecko dostrzegło, że on jest pocztowy. Nawet udało mi się wziąć go w rękę i tę obrączkę poczytać. Ponieważ okazał się nie być zwykłym obsrywaczem, lecz ptakiem niejako pracującym, więc należało mu poświęcić nieco uwagi.Przeniósł się na strych i zajął miejsce w zwodku, dałam mu tam  wodę. Papu ma wszędzie pod dostatkiem. Wydzwoniłam nawet jakiegoś miejscowego gołębiarza, żeby się dowiedzieć, czy powinnam coś więcej zrobić, ale dowiedziałam się, że ptaszysko już długo w locie, pobędzie parę dni, zregeneruje się i poleci dalej. Ale, jak widać, gołąbkowi się spodobało, bo siedzi nadal. W poniedziałek Starszy był przekonany, że odleciał, bo gimnastykował skrzydła i kołował nad posesją. Ale dziś widziałam, że siedzi sobie na kalenicy domu. No to niech siedzi, jak mu dobrze.....

Tydzień się zaczął pod znakiem podróży. Planowanych i odbywanych. Planowałam w niedzielę nawiedzić chorą, ale nic z tego nie wyszło z powodu obecności córusi oraz z powodu sobotniego siana, które mocno siedziało w gnatach. W poniedziałek odbyłam podróż nieco dalszą, której jedynym pozytywnym akcentem były pierogi ze śmietaną spożyte w miejscowej "knajpie". Poza tym nawet na góry nie polukałam, nawet przez okno, masakara jakaś. Na następny dzień okazało się, że stres lepiej daje w kość niż nawet dwie przyczepy siana i chorej znów nie nawiedziłam. Ale dzisiaj już wypadało koniecznie, bo Ciotka od niedzieli z utęsknieniem wyczekiwała rosołu. Ponieważ ten, który w niedzielę, z myślą o niej ugotowałam, uległ już przedawnieniu - dziś ugotowałam nowy. Zasypałam grysiczkiem, jak chciała i starłam kawałek marcheweczki, jak się praktykowało u mnie w domu i pysznie było. Ostatecznie okazał się za gęsty w/g ciotki i wylądował w tualecie szpitalnej. Część tylko zasypałam uprzednio.Po powrocie zasypałam kolejną porcję połową uprzedniej ilości i zaniosłam do Elusi, która jutro ma "dzień", więc jej tam odgrzeje. Oraz ma zasięgnąć konkretnego języka. Bo ciotka przekazuje informacje sprzeczne. Osobiście mi powiedziała, że mają ją wypisać pod koniec przyszłego tygodnia. A później zadzwoniła wieczorem, że pod koniec bieżącego. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że doktór powiedział jej, że zostanie wypisana ze skierowaniem na onkologię paliatywną. Na co ciotka rzekła "veto". Bo ona ma kaprys umrzeć we własnym domu. (Nie rozumiem ideologii z obowiązkiem umierania we własnym domu. Po drugiej chemii Gośki ciotka zgłosiła postulat, żeby ją przywieźć, żeby umarła w kraju. 24 godzinna podróż oraz różnice cywilizacyjne w opiece paliatywnej były sprawą drugorzędną, wobec nadrzędnego celu ideologicznego. Kazałam się palnąć w łeb tylnom łabom. No, a teraz znowu.) Delikatnie próbowałam napomknąć o ciągu dalszym choroby, ale niby wszytko wie, a chyba jednak nie do końca. W każdym razie trwa przy swoim. Wobec czego zostało wstępnie ustalone, że Starszy się u niej ulokuje. Ze względu na stan zdrowotny Starszego jest to rozwiązanie beznadziejne. Ale czego innego na razie nie wymyśliliśmy.
Inwentarz zasadniczo ogranicza swobodę manewru, ale ograniczenie inwentarza nie jest brane pod uwagę.

A poza tym "nic na działkach się nie dzieje". Walczę z naturą, która usiłuje mi zasuszyć plantacje, wyeliminować rzepaczanym chrząszczem krzyżowe oraz wszystko chwastem zagłuszyć. 2 dni bez motyczkowania skutkują  gimnastyką "skłon-wyprost", bo większe chwasty trzeba powybierać, żeby się na powrót nie ukorzeniły.
Traktor nadal nie opanowany. Córcia usiłowała w sobotę oswoić bydlę. Skończyło się na tym, że na wstecznym wylądowała na zaczepie przyczepy. Starszy był tak wściekły, że nawet nie poszedł zdjąć go z tego zaczepu. I nie dociera do niego, że bydlę ma tak twardy hamulec, że babskom nogom go nie depnie.Dziecko postuluje od jakiegoś czasu, żeby to sprzedaćć i kupić jakieś śmieszne maleństwo, którym mogłabym jeździć. Na razie postulaty sobie a muzom. jak Starszy zainstaluje się u Rzeszowskiej to pozostaną mi taczki

Lampa jest wciąż makabryczna. Kozy idą na "powietrze świeże" wcześnie rano i już około 10-tej Królowa Matka stoi i "robi bokami" oraz wygląda w kierunku obórki. Psy walają się po parkietach i nawet nie mają ochoty na sikanko, mimo, że piją jak smoki. Na razie jeszcze dają radę bez lodu w misce i okładania Czarnej mokrymi ręcznikami. Odkryły szybko, że nocą jest fajnie i właśnie Księżniczka mnie już trzeci raz tej nocy wyprowadziła. Koty są w raju. Zwłaszcza najbardziej ciepłolubna Antonina plażuje się całymi dniami na najbardziej nasłonecznionym oknie.
Klementyna przyszła na przytulki przygłaski i drapanko i  skutecznie utrudnia mi trzaskanie w klawiaturę.
Więc kończę, bo kotu się należy co mu się należy. Czyli do rana.
A rano lipa znów nam zagra i zabuczy...

6 komentarzy:

  1. Moja kotka wychodzi na noc z domu, a chce wrócić na łono 3,30.
    Nic z tego. Musi czekać do 6.00
    No w końcu są jakieś zasady
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje nie wychodzą. Bardzo nieestetycznie wygląda płaski kot na asfalcie. Do asfaltu tylko parę kocich skoków. I odpadają nocne budzenia pod tytułem "Wpuszczaj zaraz!". Choć zdarzaja się inne - kocie galopady, albo rzucanie się z szafy na łeb-na szyję. Zazdraszczam wiatru w twarz. Przecudna sprawa!

      Usuń
  2. U mnie lipa też dopiero zakwitła ,zapach cudowny i ta ciągła praca pszczół ,siadam w zasięgu zapachu i słuchu i to jest dopiero relaks. Poproś lekarza o skierowanie do hospicjum domowego, moja sąsiadka ma tak załatwione ,raz w tygodniu przyjeżdża lekarz z pielęgniarką ,robią potrzebne zabiegi np wymianę cewnika ,przepisuje leki , i jest cały czas wg potrzeby kontakt telefoniczny,można skonsultować się lub jak jest taka potrzeba poprosić o dodatkową wizytę.Też mieszkam na wsi ,takie domowe hospicja są w najbliższym miasteczku, w szpitalu są zorientowani.Ciotka nie zdaje sobie sprawy jak ciężka jest opieka nad tak chorą osobą.Życzę bardzo dużo sił i cierpliwości żeby to znieść ,mąż niech zbytnio się nie obciąża tą opieką ,bo jak on zachoruje,to tylko ty będziesz miała kłopot .Zrobiła lukier na jagodzianki z Twojego przepisu z masełem ,był bardzo fajny ,nie kruszył się. Pozdrawiam Krystyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oooo! Jagodzianki! Borówki już są, widziałam wczoraj.

      Co do reszty: ja to wszystko wiem, tylko do Ciotki jakoś chyba nie dociera. Zaczynam mówić do niej otwartym tekstem. Dziś jej lekarz zaproponował, nie zgodził się. Zobaczymy. Jeszcze min do środy jest czas na manewry...

      Usuń
  3. Swoja lipkę mam narazie małą a i tak ja przycinam na parasol nad siedziskiem. Ale o rzut beretem aleja lipowa to wiem jak to gra i buczy.
    Ja tam bym wolała w hospicjum, fachowa obsługa, podobne problemy więc i pogadać jest z kim, i świadomość, że nie jest się ciężarem dla ukochanych - bezcenne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla większości (chyba) osób hospicjum to przedsionek śmierci.Wiadomo, że stamtąd się nie wraca. Nie wiem, czy za bardzo jest z kim pogadać. Rozumiem wybór szwagierki.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..