piątek, 17 czerwca 2016

Ruch w interesie

Interesu nie ma żadnego, ale jest ruch. Młyn totalny na wszystkich frontach. Mnóstwo zadań do wykonania już, albo takich, które powinny były być wykonane wczoraj.Opóźnienie w czasie skutkuje tym, że robi się więcej roboty do zrobienia, albo pojawiają się straty.

Brak sił i środków oraz błędy w komunikacji spowodowały, że zmarnował się pokos u Oli pod orzechami. Ostatecznie, mimo dogadania się co do pomocy przy zwózce, to siano nie zostało wysuszone. Ograniczenia czasowe i pogodowe. Złapaliśmy się, na wniosek Starszego, za to, które już dosuszone było w naszym sadzie. Starszy rzucił hasło, żeby skopić. Oczywiście kopy układał on, bo ja jakaś tempa jestem w tej materii. Ja grabiłam i donosiłam. Stawialiśmy w upierdliwym wietrze, który utrudniał pracę. Grabić można było wyłącznie z wiatrem (normalnie grabienie z wiatrem to jest ułatwienie, ale czasem trzeba i pod wiatr, a tu się nie dało absolutnie) Przy ostatniej kopie już tak nie duło, ale zakończyliśmy ją tuż przed deszczem. Jeszcze zdążyłam "zafoliować" tę odrobinę cudnie wyschniętego siana na trawniku "za płotkiem" i zaraz potem luneło.
Pomyślałam "pies mordę lizał z resztą potencjalnego siana, ważne, że w  końcu jarzyny podleje porządnie".
To był poniedziałek.

A we wtorek Rzeszowska miała operację. Więc łaziliśmy, jak tygrysy w klatce, z telefonem w garści, oczekując wieści od Elusi, która akurat miała "dzień", więc od rana mogła monitorować temat. I monitorowała do 19-tej. Rzeszowska wybudziła się przepisowo. Operacja była trudna i rozległa, trwała ponad trzy godziny, straciła znów sporo krwi, którą jej uzupełniali potem.

We środę zdecydowałam się pojechać, bo po południu powinna być już na sali ogólnej. Elusia jechała na "noc" więc się z nią zabrałam. Rzeszowską zastałam pod monitorem, z kroplówką tu i pompą tam, ale gadała jak najęta, tak że skróciłam wizytę, żeby sobie tym gadaniem nie zaszkodziła. Co prawda podpięta była do monitora i lekarze latali co chwila lukać w ten monitor, ale nic nie wskazywało, że się zaczną jakieś szczególne jazdy.

W czwartek rankiem wybrałam się z motyką na grządki i akurat byłam w trakcie motyczkowania w dyniach, kiedy zadzwonił lekarz prowadzący, żeby mnie poinformować, że jest kiepsko i "może być różnie". Więc zaraz telefon do Elki, co się dzieje. Ta nie dzwoniła, bo obiecała ciotce, że nic nie powie "w domu", a należy do tych nielicznych, u których "słowo cenniejsze  pieniądza". Ale, jak się dowiedziała, że wiem, to opowiedziała ze szczegółami.Powstał problem co, i jak, powiedzieć Starszemu, żeby zaraz nie mieć pogotowia w domu. Jakoś mi się udało.
Wcześniej wydzwoniłam Dziecko, które obiecało zwolnić się z pracy i przyjechać, żeby dowieźć.
Żadne akcje już w grę nie wchodziły, Starszy się nie nadawał do niczego. Ja obleciałam, co należy, żeby żywina nie głodowała. Przygotowałam Starszego do wyjazdu, naszykowałam kawusię dla Dziecka, wyprowadziłam psy. Dziecko przybyło i pojechaliśmy. Akurat trafiliśmy na porę największego mątu na drogach i zaliczyliśmy 2 mniejsze koreczki. Potem panowie poszli nawiedzać, a ja poleciałam do doktorów zasięgać języka. Na oddziale był lekarz dyżurny - spadochroniarz dorabiający do emerytury na wczasy na Majorce. Wystąpił do mnie z pyskiem, żeśmy wypchnęli takiego schorowanego człowieka na taką ciężką operację i teraz on, biedak ma kłopot i nie będzie mógł przekimać nocnego dyżuru (było w podtekście). Uświadomiłam go, że ciotka, mimo wieku zaawansowanego, nie hoduje niemca, jest samodzielna, sama o sobie decyduje i nikt nie śmiałby nawet jakiejkolwiek presji na nią wywierać. Wobec czego wysłał mnie po informacje do kardiologa, który urzędował na internie. Z jednym w wypowiedzi spadochroniarza się zgadzam: ciotka nie powinna była być operowana w szpitalu, w którym nie ma oddziału kardiologicznego. Albowiem ciotka ma rozrusznik. Przed operacją zawieźli ją do kliniki "na górce", żeby jej ten rozrusznik przestawić. I tu już wyobraźni lekarzowi prowadzącemu i operującemu, a także ordynatorowi z profesorskim tytułem, nadzorującemu operację - brakło. Nie wzięli pod uwagę, że nie będzie możliwości przetransportowania porżniętej pacjentki z powrotem "na górkę", żeby ten rozrusznik ponownie uruchomić. A wzywany z górki kardiolog nie raczył przybyć (!)
Wczoraj udało się lekami ciotkę ustabilizować, tak, że nawet była opcja "uruchamiania" jej dzisiaj. W każdym razie zaczęła siadać. I znowu zaczęły się jazdy. Elka dzwoni 3 razy na dobę i informuje mnie na bieżąco. Ja nakładam filtr na informacje i przekazuję Starszemu. Jutro Ela ma "dzień", więc od siódmej rano będzie monitorować "naocznie". Jutro przyjeżdża Kasia i bezpośrednio pojedzie do ciotki.

Wczoraj po powrocie polazłam z psami i, od bujających się sąsiadów, dowiedziałam się, że w międzyczasie karetka zabrała sąsiada zza płota z zawałem. A jak robiłam porządek u kóz, to ciął boszem płyty, którymi wykładał "podłogę" w budyneczku gospodarczym, własnymi wyłącznie rękami wzniesionym.
No. A potem polazłam do Elusi wymienić poglądy na uzyskane informacje i okazało się, że jej mąż, pracujący za granicą, przebywa aktualnie, od przedpołudnia, w szpitalu, z ręką na której ma szwy, krwiaka i gips. Z medycznego punktu widzenia nie pasowało jej to do kupy absolutnie, ale faktem jest, że jakaś płyta mu na rękę poleciała, w związku z czym siedzi tam i głoduje, a w sobotę wróci na ojczyzny łono w charakterze tymczasowego kaleki.

Czy ja nie mówiłam już, przypadkiem, że jakiś wyjątkowo cholerny ten rok jest? Ciągle coś się usra w najbliższej okolicy. Podobnie feralny był 84. Wyszło mi, że 32 lata temu. A jak odliczyłam kolejne 32 do tyłu, to wypadło na mój rok urodzenia. Też pechowy był? No to wychodziłoby na to, że mam napaprane w życiorys już na wstępie. Ale może jednak nie całkiem...

Ponieważ mi 2 dni wypadły z grafika, więc dzisiaj wzięłam się za zaległości od rana. Upał był ciężki i nie do przeżycia, gdyby nie wiatr. Właściwie wichura straszna, która szarpała się z naszą, ponadstuletnią, lipą zajadle. Na szczęście  nie dała jej rady. Ładny sajgon by się narobił, gdyby wichura wygrała - tuż tuż są przewody elektryczne i sąsiada światłowód internetowy. (Ten sajgon wisi jednak w powietrzu ponieważ wycięcie lipy nie jest brane pod uwagę.) Deszczu nie było, więc wieczorem woda pojechała na grządki. A w sadzie objazd - wietrzysko nie dało rady lipie to się odegrało na "cesarzu" i ułamało potężny konar. Oczywiście z mnóstwem jabłek. Rozpirzyło też jedna kopę. Nieco. W czasie gdy ja poiłam roślinki, Starszy tę kopę zregenerował. Jutro ma przyjechać Dziecko i kopy zostaną zabrane do domu. O ile nic nie spadnie w międzyczasie. (To co było za płotkiem sprzątnęłam już, przy użyciu poszwy, coby nie naświnić na gumnie, oraz zaoszczędzić nogom kilometrów.)

Żeby nie było, że tylko robota i kłopoty, to taki mały przerywnik muzyczny: wywaliłam dziś z rana kozy na powietrze świeże. Cień jeszcze był na gumnie tu i tam, no to niech wyżrą trochę tej przedawnionej trawy, zawsze to potem będzie kosiarce lżej i babie za kosiarką także. Czarna wisi przodem na parapecie jak drobnomieszczanka jakaś i jak tylko kozioły zobaczyła na gumnie, to mało jajka nie zniosła. Wzięłam ją na pojedynczy sznurek i niech się zapoznaje z bliska. Byłam przekonana, że kozioły czmychną gdzie pieprz rośnie, a Andzia będzie obraniać parskając. A tu siurpryza: kozioły lazły do Czarnej jak głupie, mordy sobie dawały oblizywać.Oba! Także Biały, który boi się nawet własnego cienia! Łaciaty cwaniak próbował nawet Czarną podskubywać za sierść w okolicach dupska. Niestety, takiej komitywy nie przewidziałam i nie wzięłam aparatu. A byłoby zdjęcie roku: miesięczna kozia malota skubiąca za dupsko dwa razy większego psa!
Poza tym muszę jeszcze obadać, co z tą czarnuszką. Udało mi się telefonem złapać Braciszka gdzieś w Wetlinie na stokówce jakiejś. Wyszło, że znów go rodzinna choroba zaczęła nękać. Dotychczasowy doktór, nie dając już rady z medykamentami, zasugerował czarnuszkę. W postaci ziarneczka zaparzonego wrzątkiem. Napar wypija, resztę wyjada. Skutek pozytywny nader.

Ze spaniem ostatnio problem z powodu nadmiaru wrażeń. (Z tego samego powodu wróciłam do poprzedniego sposobu inhalacji, co mnie wqrza na samą siebie. Palę jak durna jakaś. Smród mi się rozchodzi po chałupie, popielniczka kwitnie pod ręką. Ale może do poniedziałku....) Mimo że nie leniłam się dziś absolutnie (do tego stopnia, że w pewnym momencie walnęłam się wirtualnie w łeb i zaleciłam przystopowanie), o spaniu nie ma mowy. Czyli, poczytamy o czarnuszce....


2 komentarze:

  1. I ten ciągły brak czasu pomimo życia w zgodzie z naturą
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy w zgodzie? Czasem wydaje mi się, że wbrew, że przeciwko.Ona mi, a ja jej.
    Tyle, że blisko, to fakt.
    A z czasem, to jest tak, że często go brak na to czy owo, bo trzeba zrobić to czy tamto - od nas nie do końca zależne, ale do zrobienia konieczne. W związku z czym, dzień wypada z harmonogramu i robi się piętrówka.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..