czwartek, 7 lipca 2016

Sprawozdawam,

bo znów mnie długo tu nie było.
Upały i zajęcia rozliczne powodowały, że wieczorami  miałam wodę z mózgu i niechęć kompletną do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku umysłowego, z wyjątkiem układania pasjansa. (Który też mi notorycznie nie wychodził, czyli woda. A może raczej suchar, bo w przypadku braku wody w organizmie w pierwszej kolejności odwadnia się mózg.)

Wciąż tematem nr1 jest choroba Najważniejszej.
Pod koniec ubiegłego tygodnia wydobrzała na tyle, że nie wymagała już opieki szpitalnej. Rozważaliśmy różne opcje, w tym przewiezienie jej do nas.Nawet Elusia deklarowała się załatwić transport. Jednak pani doktor Martusia była tak sugestywna, że ciotka zdecydowała się na hospicjum. (Gnębiło mnie to nieco za bardzo, więc wybrałam się i odbyłam rozmowę z panią doktór Martusią. Na prawdę mówiła przekonująco, toteż  nie wcinałam się w paradę i zostawiłam decyzję ciotce.) Informacja o tym wywołała wrzenie wśród "średniego personelu medycznego" na tyle mocne, że oddziałowa napadła Elusię:  "co też ona czyni, że oddaje ciotkę do hospicjum i w dodatku, do tego właśnie". (Wszyscy byli przekonani, że Najważniejsza jest Elusi ciotką) Jeszcze się bidna musiała tłumaczyć i wyjaśniać.
Ostatecznie ciotka była tam jakieś pięć godzin i w tym czasie rozmawiała ze mną jakieś pięć razy. Po drugim telefonie kazałam się zorientować, czy można wyjść na przepustkę. Powiedzieli, że można, ale za dwa dni. Po trzecim telefonie kazałam dzwonić do Martusi, niech tę przepustkę załatwia . Ostatni telefon był: "Przyjeżdżajcie wieczorem".
Złożyło się akurat, że Dziecku padła łamaga i zaplanowało przybyć koleją, zabrać część zamienną, pojechać lambordżinim do siebie, po czym w sobotę je odstawić i wrócić pociągiem. No i może by Starszy miał jakieś "przeciw", jednakże w sytuacji, gdy Dziecko okazało się niezbędne do zdesantowania ciotki, zgodził się nawet by lambordżini zostało odstawione w sobotę wieczorem.Więc pojechaliśmy.
Ciotkę wykradliśmy ze wszystkimi manatkami i rozpiską leków. Panie pielęgniarki miały  miny dziwnie krzywe , biorąc pod uwagę,  że funduszowa kasa za ciotkę została, a ominęło je zajmowanie się nią  . Nawet materiałów opatrunkowych mi nie dały, jedynie paczkę gazików spod tych krzywych min wysępiłam, bo akurat nie miałam w domu.
Po drodze Dziecko nie omieszkało ciotce wytknąć, że "matki" (jego matki) trzeba słuchać, bo na ogół ma rację, a niesłuchanie matki przez cioteczkę, źle się ostatnimi czasy kończyło bardzo.
(Domniemywam, że był wściekły kosmicznie, ale udało mu się to bardzo dobrze ukryć. Nieplanowane rajdy do Rzeszowa spowodowały, że u siebie był około północy i remont łamagi pozostał na dzień następny)
Ciotka dostała przepustkę do wtorku, ale postanowiła, że już tam nie wróci. Więc we wtorek obdzwaniałam w kwestii przedłużenia. Usłyszałam, że się nie da. No to się ciotka kazała wypisać. W środę zadzwoniłam, żeby wypis przygotowali. (Nawiasem - byli przekonani, że z delikwentką rozmawiają, bo nazwiska mamy te same.) I dobrze uczyniłam, że zadzwoniłam, bo w południe lekarza żadnego już nie było, wypis wisiał w koszulce na korkowej tablicy w gabinecie, podpisany przez doktora F.- laryngologa.(!?) Obskoczyłam jeszcze jej lekarza POZ, nie osobiście, bo przemiłe panie rejestratorki z OLK załatwiły  szybko i bez kolejki, przynosząc receptę na to, czego doktór laryngolog nie przepisał.
Tak, że tak: Najważniejsza jest u nas. Zajmuje pokój Dziecięcia. Zadowolona cała. Z ludożercą jakieś konszachty zawiera. W końcu zrobiła sobie nawet ondul i zwizytowała moje plantacje, którymi była zachwycona. Jest samoobsługowa - sama robi sobie śniadania i kolacje (pod moją nieobecność zupełnie się sama obsługuje). Ja tylko zmieniam jej opatrunki, bo rana pooperacyjna jeszcze nie jest do końca zagojona. Nawet to robiła by sama, ale jednak łatwiej zalepić brzuch gdy właściciel brzucha leży i lepi druga osoba.
Sumsiadki latajom i obserwujom okolicę. Zwłaszcza sumsiadka Danusia, która własnych problemów nie ma, za to stanowi skrzynkę kontaktową dla wymiany informacji wszelkich, w tym głównie z dupy wziętych. Wczoraj warowała w jakimś punkcie obserwacyjnym i zauważyła nawet, że jak wyjechaliśmy ze Starszym to się w tym czasie roleta odsłoniła, co zasłonięta była. Tak, że jak się dzisiaj sumsiadka Milla pojawiła na gumnie, to ją do Najważniejszej kolanem wypchłam - niech zobaczy własnym okiem, że żyje. Niech usłyszy własnym uchem, co jej Najważniejsza zechce opowiedzieć. No i niech wreszcie się czymś pożytecznym zajmą, zamiast warować na punkcie obserwacyjnym, a potem dywagować.
Tak, że tak: na razie darcie szat i łamanie łokci nad tym, cóżem to ja gupia uczyniła biorąc sobie na łeb i kręgosłup chorą ciotkę, jest bezpodstawne. Co i jak będzie dalej - zobaczymy.
Pewne jest, że jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Pewne jest też, że nic nie jest pewne i nie wiadomo ile i jak ciotkę czeka.
Pewne jest też, że mało kto jest aż takim sqrwysynem, żeby nie zasługiwał na to, by umrzeć w ludzkich warunkach. (Leżenie na sali, gdzie jest kilka umierających osób, to umieranie na raty i wielokrotne.)
Pewne jest także to, że "jaką miarą..." itd
Oraz, że jak trzeba to się zawsze da radę.

Poza tym:
-zrobiło się zimno, jak jasna cholera
-wiśnie - nie dość, że występują pojedynczo, to są do dupy i robaczywe w dodatku. Przedwczoraj urwałam pół (!) wiadra, a dziś pozostałe na drzewie już się do rwania nie nadają.
- aha! No i  klukwy, są po pięćdziesiąt groszy w skupie, a na mieście po piątce. Własnych chwilowo nie posiadam, a dżemik by się przydał lub tp. jako substrat na sosik do zimnych mięsek.
- ogórki z dnia na dzień trafił szlag i nawet im grzybobój nie pomógł (kapustę już wcześniej trafił szlag, albo moje zaćmienie mózgowe, z powodu którego wzięłam się za sadzenie kapusty na roli, gdzie przez lata był siany rzepak. I w ub. roku Dziecko stwierdziło, że przez następnych parę lat siany nie będzie. W ramach info: rzepak, kapusta, rzodkiewka to jedna rodzina - to samo je żre i to samo je boli.)
-pomidory pocięte po raz drugi, przy akompaniamencie jęków Starszego (po raz drugi), czy ja aby nie za mocno tnę. Ja wiem, jego boli każdy obcięty pęd, bo to potencjalne owoce, których nie będzie. Ale nadmiar liści i nadmiar pędów wcale się nie przekłada na nadmiar owoców - wręcz przeciwnie. W dodatku ułatwia chorobom rozwijanie się. Podobnie, jak zbyt gęste sadzenie. Opryskane drożdżami po raz drugi. Ręczny opryskiwacz doprowadzi mnie do odcisków na dłoni od ustawicznego pompowania, jeżeli zaraz nie kupie innego.
- ogólnie grządki już żywią nas i kozy od jakiegoś czasu, mimo, że bardzo późno posiane i wschodziło idiotycznie. Żeby było śmieszniej, to koper posiany razem z burakami miesiące temu, w dalszym ciągu wschodzi tu i ówdzie.
- coraz bardziej niechętnie wykonuję niektóre zajęcia wchodzące w zakres tzw. prac zanikających. Mimo wszystko wieczorne latanie na miotle jest rytuałem niezbędnym, jak wieczorne mycie zębów. Choć podobno, "kto wieczór zamiata, ten .."  (Znacie jakieś takie? Ciekawe.)
- kozioły rosną, żrą już wszystko co trzeba i nie trzeba, choć nie mają jeszcze dwóch miesięcy. No i dobrze. Karmienie butlą udało się ominąć, a trzykrotne w ciągu dnia podstawianie pod cycek im nie zaszkodziło.


Kumplują się z Wandalem. Ta sama sieczka we łbach, choć ona już bardziej stateczna powinna być.

Pozują do fotki. Biały zawsze z tyłu i nieśmiały, choć , jako pierworodny, to on powinien rej wodzić..

Dzieciska się zebrały na odwagę i przyszły zakumplować się z kozami. Dla łatwiejszego porozumienia, przemawiały ich językiem. Jak widać, Wandę zdziwił nieco taki sposób porozumiewania się. Nie zwykła, by do niej meczeć, świetnie rozumie po polsku.

Zdegustowana tym sposobem komunikacji zajęła taką oto miejscówkę i adekwatną do zdegustowania pozycję.


A Andżelina ma gdzieś sposoby porozumiewania się. Zaspokaja zwiększone potrzeby pokarmowe. A wiadomo, że zawsze wszystko najlepsze jest albo poza zasięgiem linki, albo w trudno dostępnym miejscu. Tu: na klęczkach pod "trzydziestką" pochłania rdeścik.

- jagody czyli borówki latoś obrodziły. W miasteczku sprzedawcy stoją w różnych miejscach. I nawet w "piwnicy" się pojawiły. Na wagę, nie "na słoiki". Wychodziło cenowo podobnie, z lekką przewagą na korzyść. Nabyłam. I wykonałam takie oto, zamiast "pierożtów z borówtami", co są "dut", jak mawiał pewien R.

Jagodzianki z lukrem. Oraz placuch z jagodami i kruszonką. O dziwo -wyszła, bo z kruszonką u mnie bywa różnie. A gdyby ktoś miał z tym problem to: nie, nie mogłam uprasować tej ścierki, co to talerzyk na niej stoi. Albowiem minęły bezpowrotnie czasy prasowania ścierek, majtek, skarpetek itede...

A propos kruszonki: przepisów istnieje mnóstwo i żaden znany mi nie jest dobry. Szwabskie przepisy każą na maśle roztopionym. (Łe. I na wagę toto idzie) Świetną każdorazowo i niezawodnie kruszonkę robiła moja Mama. Zapytana o przepis powiedziała: "tyle-ile". Tylko jakoś nie zdążyłyśmy uściślić: na wagę, czy na miarę. Wobec powyższego - robię "na oko". I jest, jak jest. (Dla niewtajemniczonych - kruszonka składa się z masła, cukru i mąki. Cukier daję obowiązkowo kryształ, nie żaden puder. Jak zresztą do każdego kruchego..)

- Księżniczka chodzi coraz gorzej. Co nie przeszkodziło jej wypuścić się dziś w pogoń za zającem. Oczywiście w takich razach głuchnie całkowicie. Traci też poczucie humoru. Reakcją na zachęty do zabawy ze strony Czarnej, było wystartowanie z zębami. Dobrze, że niemrawo, choć zawzięcie jednak...




;

12 komentarzy:

  1. Kocham Ciebie, Iwa, i bardzo żałuję, że straciłyśmy tyyyyyyyle lat, najprawdopodobniej przez moją durnowatość, bo Ty byłaś poważniejsza w tych latach naszych mlodzieżowych.... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. O! I po raz pierwszy od wielu miesięcy udało mi się tutaj jakis komentarz opublikować!!!!! Moje piesy całują Twoje w noski - mam nadzieję, że ich przy tym nie podgryzając....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Księżniczką mogłoby się to nie udać. Wczoraj rzęziła prawie ( bo jej tchu brakło na szczek właściwy) na widok obcego psa pomykającego luzem po jej terenie spacerowym.

      Usuń
  3. Odpowiedzi
    1. No właśnie. Co to są klukwy?

      Usuń
    2. Jednak nie czarne porzeczki. Choć czasem u mnie w domu, się na nie tak właśnie mówiło.
      Przypomniałam sobie, że kiedyś czytałam książkę, której bohaterowie, na Syberii, zbierali klukwy.Czyli - żurawiny. I nawet jakaś dziewczyna została klukwą nazwana, ze względu na krasne (jak krakuska) - lico.

      Usuń
  4. Podczytuję namiętnie każdy wpis. Nie komentuję, ale zdegustowana Wanda skradła moje serce i spowodowała ból brzucha ze śmiechu. Dziękuję za miłą rozrywkę Elżbieta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo proszsz. I polecam się łaskawej pamięci. Wanda w ogóle jest niesamowita. I w ogóle kozy kradną serca. W dodatku chwila z nimi (o ile się jest w stanie wykroić mały luz w trakcie realizacji harmonogramu)pozwala zapomnieć o wszystkich stresach świata. Wystarczy pomyziać kozę. Myślę, ze one mają takie korzystne biopole, podobnie jak koty. W dodatku nie umykają spod ręki, jak kot, gdy stwierdzi, że już nam wystarczającą łaskę zrobił.

      Usuń
  5. Rośnie mięsko, rośnie. Będzie pieczeń z koźliny z żurawinką. A na pasztet koźlinka się nadaje? Zuzanna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Osobiście nie preferuję żurawinki i nie stosuję jej jako dodatku do mięs. Jestem zwolennikiem tego, co w pobliżu urosło. Ta żurawinka ze słoików na stówę jet nie nasza.
      Na pasztet tez się moim zdaniem nie nadaje, bo zdecydowanie za chude. Pasztet lubi tłustości nieco. Już nie mówię o wiejskim świńskim pasztecie, do którego obowiązkowo szło podgardle. Niezdrowe to było okropnie, ale jakie pyszne.
      Zresztą, w kwestii zdrowotności to i tak dawny wiejski pasztet z podgardlem przebija zdecydowanie obecny ze świni wyhodowanej w gigantycznym chlewie na paszy monsanto, z dodatkami monsanto do produktu finalnego.

      Usuń
  6. Czytam Twój wpis chyba z czwarty raz i od razu poprawiam sobie samopoczucie , takie normalne życie, z biglem opisane ,pasztet bardzo lubię tylko gdzie jest to normalne mięso czy to od świni czy z kurczaka.Mieszkam na wsi ale tu nikt nic nie hoduje ,nawet o jajka trudno.Jeden rolnik ma hodowlę krów ,ale z tego mleka nie zrobisz zsiadłego i nie ma twarożku i serniczka, co jeszcze kilkanaście lat wstecz było.Więc jakie wyjście tylko sklep .Nigdy nie jadłam koźliny .Pisz dalej ,chociaż to jest naturalne i fajne,jagodzianki też już piekłam mam swoje jagody,nazywają się tak z ruska -kamczackie-ale smakują tak jak te z lasu ale mogę je zbierać z krzaków na stołeczku ,co dla moich kolan i kręgosłupa jest ważne.Pozdrawiam Krystyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krowy, mleko, kury, jajka -teraz wszędzie na wsi chyba podobnie.
      A jeżeli chodzi o mięso, to ja prawie nie jadam. Jakoś czasem mnie nachodzi -widać organizm ma taka potrzebę. Ale ogólnie - nie i już. A teraz, jak zostaliśmy we dwójkę - to nawet nie robię. W niedzielę ugotowałam rosół z kury. Rosół zjadł się, ale mięso konsumują psy po trochu.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..