poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Mus czy przymus

Krystyna -Pellegrina skłoniła mnie swoim komentarzem do zastanowienia się nad możliwością zastąpienia słowa "muszę" słowem -"mogę".
Mogę dopuszcza alternatywę -zrobię-nie zrobię. "Mogę" zakłada istnienie okoliczności, warunków zezwalających na ewentualne wykonanie czegoś.
"Muszę" już takiej alternatywy nie dopuszcza. Mus to mus - zrobione być powinno, czasem nawet stając na rzęsach, niestety.
Często "mogę" generuje następne "muszę".
Mogłam zostawić w domu kota, który przytuptał za Dzieckiem. Mogłam też zrobić "oto, oto i wyrzucić kota w błoto"  (w przenośni oczywiście, bo błota wtedy nie było. Ale wypuścić kota w ciemną noc na ulicę, a potem znaleźć płaskiego na asfalcie). Mogłam zostawić pierwszego kota Dziecięciu - niech kombinuje, jeżeli nie myślała. (Ale umęczył by się głównie kot, bo na opiekę nad kotaem ze złamaną łapą zwolnienia nie dają) Mogłam zostawić kolejnego kota między stodołą a obórką i patrzeć, jak chodzi głodny i zimny. Mogłam. Ale wszystkie te koty znalazły się u mnie w mieszkaniu. A to wygenerowało pewne "muszę".
"Muszę", czyli mam obowiązek. Zapewnić im jedzonko, czystą kuwetę, opiekę weterynarza, gdy zachodzi potrzeba.
Podobnie muszę zadbać o moje pozostałe zwierzęta zapewniając im dobrostan na miarę moich, przeze mnie ustalonych standardów. A to generuje kolejne muszę. Muszę zgromadzić siano na zimę. Muszę ukosić codziennie trawy. Bo nie mogę ich codziennie wyprowadzać na wypas do sadu. Przeprowadzanie kóz przez te 200m przechodzi moje możliwości fizyczne i psychiczne. (Po drodze jet obejście sąsiada-nieogrodzone, a tam mnóstwo przepięknych krzaczków, kwiatków w doniczkach, wino posadzone u słupa, które nijak nie chce rosnąć, zagonek truskawek wielkości chusteczki do nosa i drzewa owocowe, pod którymi zawsze coś leży). Wydawałoby się, że koza nie krowa, ale jednak krowę łatwiej byłoby przez te 200m przeprowadzić. Poza tym zostawić ich tam bez dozoru nie mogę, ponieważ życie pokazało, że pastuch elektryczny zabezpiecza jedynie przed dowolnym przemieszczaniem się osobników, które znajdują się wewnątrz ogrodzenia. Natomiast nie zabezpiecza tych osobników przed "atakiem" z zewnątrz.
Kozy dają mleko. Więc muszę je wydoić. (No, mogłabym zasuszyć, ale wtedy jaki sens miałyby te wszystkie pozostałe "muszę"?) A jak jest mleko, to muszę je zagospodarować. Mogłabym je ewentualnie sprzedać i wtedy mniej bym musiała. Ale jaki jest sens pozbywać się dobrego, zdrowego jedzonka, tylko ze względu na ograniczenie ilości "muszę" i kupować chemiczne sklepowe świństwo? Tak więc, co drugi dzień robię 3-4 serki podpuszczkowe. Czasem rozdaję, tym, którzy są w stanie docenić, co jedzą. Większość zjadamy sami. Ciotce bardzo smakuje ten podpuszczkowy niesolony, więc zawsze o jeden krążek mniej wkładam do solanki. Od czasu do czasu robię twarożek, który ma wszystkie twarożki pod sobą.

Założyłam "plantacje". Bo mogłam i chciałam. Ale jak już założyłam, to teraz są następne muszę. Muszę odchwaszczać, muszę nawadniać, muszę zbierać, co urosło.A jak zbiorę, to muszę zagospodarować. Czyli, nadmiar przetworzyć. Ponieważ zamrażarka od jakiegoś czasu pełni funkcję skrzyni na owies, więc muszę zamknąć w słoiki. (Zresztą - nie wszystko nadaje się do mrożenia. Oraz mrożonki nie zaspokajają wszystkich potrzeb, w zakresie wykorzystania owoców i warzyw. Pewnie, że pomidorówkę można by z powodzeniem zrobić z mrożonych pomidorów, zamiast z przecieru. Ale zamrożone truskawki nie zastąpią dżemianki, zamrożone wiśnie -konfitury, a zamrożone maliny - soku.)

Mogłam od poniedziałku, codziennie, nie jeździć do Rzeszowa. Bo Najważniejsza się uparła, że po chemii wróci ze szpitala do siebie. Mogłam mieć gdzieś, przyjmując założenie, że każdy osobiście ponosi konsekwencje własnych decyzji.Mogłam powiedzieć Starszemu, że moje ręce i nogi oraz kręgosłup i nieodporność na upały ważniejsze dla mnie niż Ciotka ze swoim ludożercą. I powiedzieć mu - niech sobie sam się tym zajmie. Ponieważ jednak Starszy mógł w tej sprawie zrobić tyle, żeby podwieźć mnie do stacji i ze stacji odebrać, więc musiałam do tego Rz. latać codziennie, aż udało mi się ciotkę przekonać (w czym pomogły mi okoliczności zdrowotne Ciotki), żeby jednak przeniosła się do nas. Musiałam, bo taki był mus zewnętrzny i wewnętrzny. No i mogłam, bo mi te ręce i nogi oraz kręgosłup jeszcze pozwalały na podróże i wszystkie pozostałe czynności, jakie wykonywałam na miejscu.
W czwartek zostało wezwane Dziecko i Ciotka zdesantowana do nas.W samą porę, bo nie wiem, jak by to wyglądało, gdyby została u siebie. W każdym razie okoliczności zdrowotne, które pojawiły się już następnego dnia wymagały obecności drugiej osoby i sporego nakładu pracy z jej strony.
Ciekawostka - sąsiadka, z którą Ciotka od lat była w bardzo dobrych stosunkach nawet nie zaglądnęła, by zapytać o samopoczucie.
Musów i przymusów zewnętrznych i wewnętrznych jest mnóstwo. Niektóre można by było scedować na kogoś innego, ale nie bardzo się to udaje.
Jeden mus udało mi się, za brzęczącą i szeleszcząca monetę scedować na Wiesława. Który, o dziwo, dotrzymał słowa i we wtorek przyszedł. Mus był wybielić obórkę. I Wiesław to zrobił. Porządnie bardzo i starannie, uprzątnąwszy najpierw, co należało uprzątnąć.  Tyle, że zajęło mu to czas od 9-tej do 19-tej.
Przy robocie wypił 4 litry piwa. Odszedł o własnych siłach, umywszy przedtem narzędzia i nieco siebie.Pozostawiając mnie w szoku niejakim, bo ja po półlitrze piwa już bym się do roboty nie bardzo nadawała. No i ta zupa chmielowa, to był Wiesia jedyny posiłek za cały długi dzionek pracy. Następnego dnia Wiesio chodził zabalsamowany na sztywno. Kolejnego dnia przyszedł po piątkę, którą ma odrobić i 2 fajki. Został umówiony na poniedziałek, bo w sadzie leży konar, który wichura urwała z jabłoni i należałoby z nim zrobić porządek. Ciekawe tylko, czy będzie w stanie takim, że będzie można mu dać piłę do rąk. Lub choćby siekierę.

Oprócz tych musów i przymusów, które trzymają nas w swych szponach, wynikających z sytuacji życiowej, przyjętych zobowiązań itepe, są takie, które zapewnia nam własny, osobiście wyhodowany, świr.
Ja np. "muszę" wieczorem umyć wszystkie naczynia, jakie zostały po kolacji. Pełny zlew na "dzień dobry" psuje mi humor na cały dzień. Muszę też pozamiatać/poodkurzać wieczorem podłogę. Przynajmniej w kuchni, łazience i małym przedpokoiku. W te upały najczęściej chodzę po mieszkaniu boso, a przy piątce czterołapych współlokatorów zawsze znajdzie się coś na podłodze, w co można wdepnąć lub szkodliwie-nadepnąć. Nie mówiąc o kupie kłaków, które z siebie, w ciągu dnia, otrzepały.No i nie lubię zostawiać wczorajszych brudów na następny dzień.

Jeżeli jest się samemu sobie "sterem, żeglarzem i okrętem" to tych musów i przymusów jest znacznie mniej. Zdecydowanie więcej jest "mogę", a nawet "mogłabym": mogłabym ugotować zupę, ale nie muszę, najwyżej zjem kromkę. Nawet w piecu rozpalać niekoniecznie muszę, najwyżej wyciągnę drugą kołdrę (co osobiście przerabiałam, mieszkając parę lat sama w starej chałupie)

Jestem zwolennikiem pewnego uporządkowania w życiu codziennym.Jeżeli coś ma być zrobione, to najlepiej "zaraz teraz", a nie "zaraz potem" Zostawianie na "zaraz potem" zawsze się jakoś zemści, a czasem nawet bywa zgubne. Głupi papierek, niewyrzucony do kosza natychmiast przeradza się za moment w "kupę" papierków i bałagan, z którym już trzeba coś zrobić. (Co nie oznacza, że jak mam zrobić coś poważniejszego, to włącza mi się cholerna prokrastrynacja i zostawiam na ostatnią chwilę. Choć wiem, że się zemści. Jak ostatnio się zemścił Dziecka wniosek do agencji - było tylko wypełnić tabelki. Bajka i teoretycznie 6 sekund. Praktycznie, okazało się, że wstępnie agencja wypełniła źle. Trzeba było wypełniać z systemu i drukować. Zeszło do 4 nad ranem.)
Nigdy jednak nie planuję i do białego wqrwu doprowadza mnie Starszego pytanie na "dzień dobry": "Co dziś planujesz robić?" - "Planuję poleżeć do góry brzuchem, ale chyba nic z tego, jak zwykle"
Nigdy też nie przygotowałam obiadu "na jutro". Dziś jest dziś i ma swoją ścieżkę, a jutro będzie jutro i potoczy się własnym trybem. Życie tak szybko zapiernicza naprzód, że nie ma co przyspieszać jutra. Zresztą, jutro zawsze jest niepewne, bo różne niespodzianki czekają na nas za każdym rogiem. (Ostatni tydzień tego dowodzi, bo pobudek o szóstej, wykonywania harmonogramu w biegu i jazdy do Rz. nie planowałam, bynajmniej.)

Mus wewnętrzny jest prostszy do strawienia. Mój wybór, moje konsekwencje tego wyboru. Gorzej z musem zewnętrznym. Miałam szczęście, że w całym moim życiu zawodowym durnych musów zewnętrznych prawie nie miałam.
A teraz jest ich bardzo niewiele. Ostatnio było to durne koło od traktora: Starszy się uparł, żeby już zakładać. A wiadomo było, że to ja będę zakładać tę cholerną dętkę, celować wentylkiem w dziurkę, zakładać oponę, windować traktor, zakładać koło celując dziurkami na śruby, a potem przykręcać 6 cholernych nakrętek.  No, ale tak się nastawił, odął w końcu jak dzidzio, że dla świętego spokoju -musiałam.(W trakcie czego Tatuś przycisnął mi dłoń oponę do felgi oraz wyskoczyła mi łyżka, dzięki czemu mam piękny siniak nad kolanem) No i poza tym para poszła w gwizdek, bo z sadu wróciliśmy na flaku. Ki pieron, jak dętka była wodnie sprawdzana i nigdzie nie bulgotało?

Poza tym, właśnie w tej chwili przydałaby mi się może setka (choć z rana to raczej nie uchodzi): koza mi łysieje na grzbiecie, pies ma ropień na łapie, Ciotka ma ludożercę, a Starzy właśnie przyszedł, z info, że boli go serce.


20 komentarzy:

  1. To zadziwiające, jak słowa nieprecyzyjnie oddają myśli ale cieszę się, że napisałaś taki post, który pozwala poznać Cię lepiej i polubić jeszcze bardziej. Ja mam problem z muszę i dlatego dokonuję takich wyborów by było jak najmniej tego muszę. I ponoszę wszelkie tego konsekwencje, dobre i złe.
    Bardziej chodziło mi o to, by robiąc co muszę mieć też świadomość i wdzięczność że też mogę. Więc muszę ale mogę. Bo mam w miarę zdrowe nogi, ręce, głowę .... a tylu ludzi nie ma żadnego wyboru.
    Znowu niedokładnie więc pytam. Czy masz na imię Aldona?
    Pozdrawiam serdecznie miłą, dalszą sąsiadkę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak. I ja tamten Twój komentarz odebrałam również w tym aspekcie: całe szczęście, że jeszcze mogę, to co muszę. I mam tę świadomość. Tak mi dziś przyszło do głowy, jak łaziłam po śliwce, żeby jakieś owoce pozyskać dla mojej geriatrii: stara baba na śliwce! No to może jeszcze nie taka stara i może jeszcze nie tak źle, jak weszłam i zeszłam, a nie zleciałam ze śliwkami. Oraz taczkami pojechałam po trawę, bo starszy kiepski bardzo od rana i , o dziwo, nie zasapałam się pod górkę!
      Aldona? NIe, Iwona. Tez niezłe. A w tamtym czasie rzadkie, było na tyle, że mam z kalendarzem do USC musiała, żeby urzędnikowi pokazać, że jest takie. Było: Iwo

      Usuń
  2. Można też za naszym b.prezydentem Wałęsą,"nie chcem , ale muszem" i to właśnie jest życie.Wiesz wczoraj też wlazłam na śliwkę ,tyle że dla siebie,bo tam wyżej były ładniejsze i konsumując te śliwki na miejscu tj na drzewie, uświadomiłam sobie że ,że widok musi być bardzo ciekawy i tylko patrzyłam ,żeby żadna gałąź nie pękła bo w razie kontuzji co powiedzieć lekarzowi, że w moim wieku , a jestem starsza od Ciebie, wlazłam na śliwkę, bo u góry były ładniejsze .Krystyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrywanie śliwek ze śliwki jest obciążone u mnie pewna traumą (jak jeżdżenie traktorem po wertepach). Za każdym razem jak włażę wyświetla mi się "Wujcio!". Wujcio, czyli starszy brat przyrodni Starszego. Polazł na sliwke po drabinie. I spadł oczywiście z tej drabiny, czy z drabiną. Uszkodził kręgosłup. No i była jazda. A potem przypadł mi w udziale, pod moją opieką dożywał żywota, z tym uszkodzonym kręgosłupem i parkinsonem.

      Usuń
    2. dla miłośniczek łażenia po śliwkach:
      http://allegro.pl/podbierak-do-owocow-zrywak-zbierak-do-sadu-koszyk-i5021504192.html
      sprawdzone - działa. tyczka - oto wyzwanie dla kreatywnych.

      Usuń
  3. No to się masz... wiesz, podczas dwukrotnego czytania Twojego wpisu (rozumiesz), ciężko się zastanawiałam, kto zacz ów ludożerca. No i w końcu domyśliłam się, tak: puk! i już wiedziałam... Dobrego i sił!!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze jest imperatyw powinnam, chyba gorszy.
    Dlaczego my walczymy o przetworzenie nadwyżek jak przy drodze na wsi sterty lipcówek leżą-inni dokonali wyboru i nie muszą.Tak sobie myślałam o 23 robiąc ten dżem renklodowy.
    A Wiesio we wtorek będzie dostępny. Jak mnie poinformowano w lokalnej agencji pracy czy pod sklepem 'poniedziałek jest dniem świątecznym' dla wykwalifikowanych operatorów koparki ręcznej.
    Też nie musiałam tych głodnych kociąt z pola w strumieniach deszczu zabierać. Ale w tym momencie lubię słowo mogę - mogę je zabrać i mogę wyżywić i mogą u mnie zostać, jak im dobrego domku nie znajdę. I jeszcze jedno mogę - wywiesić ogłoszenie na lokalnej tablicy, informującej ich mamę i jej właściciela, że żyją wbrew jego decyzji. I mogę publicznie nazwać go bydlakiem (póki nie zerwie).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie "powinnam" jest niższej kategorii niż muszę. Ale wyższej niż "mogę".
      Wiesio niestety i we wtorek nie był dostępny. Widać święto mu się przedłużyło. Albo leczy się po intensywnym świętowaniu...

      Usuń
  5. W kwestii śliwki - na górze zawsze są ładniejsze. Nie wlazłam - bo nie mogę i nie muszę (ryzykować). Taki podbierak na śliwki mam na 4 m tyczce - wystarczy. osy też muszą pojeść.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. OOO O! I to jest to, właśnie taki "podbierak" Istniał w moim dzieciństwie, gdy z Dzadkiem zrywaliśmy "czerwone jabłka" przy jego pomocy. A potem miałam taki, własnoręcznie wykonany, do zrywania kolejnych "czerwonych jabłek" - z jabłoni Cesarz Wilhelm. Potem gdzieś zaginął w akcji.
      Może należało by wykonać kolejny?

      Usuń
    2. Wykonać? koronę z blachy twardej i jeszcze oszlifować żeby śliwki koloru na nieco krwisty nie zmieniły? Swój znalazłam w koszu z przecenami w sklepie ogrodniczym, miał przybrudzony pojemniczek płócienny, pytali mnie w tym sklepie do czego to. Najtrudniejsza była tyczka - żeby lekka ale sztywna. Okazuje się że na wsi nawet rurki od namiotu brezentowego trzeba zostawić....kiedyś aluminium inne robili.

      Usuń
    3. U mnie nie było korony. Drut w koło, a od strony tyczki takie widełki w V zrobione tez z drutu. A jak nie ma woreczka, to czapeczka z pomponikiem dobra.

      Usuń
  6. Iwonka- kocham Cię :) (bez podtekstów)
    Rena

    OdpowiedzUsuń
  7. Z wzajemnością. Mimo, że nie czytam większości Twoich wpisów na fb, ponieważ brak odporności psychicznej na zbydlęcenie człowieczeństwa (bez obrazy dla bydląt właściwych) mi nie pozwala

    OdpowiedzUsuń
  8. A propos Wiesia - myśląc metodą Polyanny - staranność Wiesia w robocie jest cenna, u mnie te operatory piwożłopy robią niechlujnie to, co robią. Przyjdzie za trochę tyle że nie wiadomo kiedy - na nowy piwopój. Szykuj zadania- czegośtam nie musisz.Jesień idzie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zadania leżą i czekają. Konara nie potnę na pewno.

      Usuń
  9. I tak wyszło na to że "musisz" mówić "mogę"
    Czyli porażka na początku.
    Ja mówię - dam radę
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  10. Antoni, jaka porażka? Porazki nie są brane pod uwagę. W ogóle.
    Też "daję radę". To znaczy - jestem w stanie zrobić (czyli "mogę") wszystko to, co muszę.

    Jak ktoś mnie pyta "jak leci" odpowiadam właśnie: "daję radę" czyli robię, co należy i czasem to co mi przyjdzie do głowy. Żyję, ruszam rękoma i nogami, głową bywa, że też. Lekarzom się nie naprzykrzam i w poduszkę nie płaczę. Czyli OK!

    OdpowiedzUsuń
  11. Zaopatrzyłam się w taki zrywak do owoców 2 lata temu, kiedy była jabłoniowa klęska urodzaju:-) wegierki otrząsam, a gruchy same lecą; lubię wykonywać nawet najgorsze prace pod własne dyktando, jak ktoś zaczyna mi "ciukać", to zaraz mam nerw na wierzchu, a przekora jaka się budzi; o, nawet w tej chwili patrzę za okno, kupa przywiezionego drewna czeka na poskładanie, przyjdzie na nie czas, nie mam parcia, że "muszę"; "muszę" dać zwierzakom jeść, to w pierwszej kolejności, reszta poczeka:-) konary tnę, oczywiście nie te grubasy, mam elektryczną piłę, wydaje się bezpieczniejsza niż spalinowa:-) aaaa!... czujesz ten zapach, szarlotka siedzi w piekarniku, tylko bez cynamonu, bo zbrakło, dawno nie piekłam, bo jakoś ciągle gdzieś się przemieszczam; jejku! miastowi sąsiedzi wycinają drzewa na podwórkach, wkoło jaśnieje, a u mnie busz, że nie dojrzysz, myślisz, że ja też będę "musiała"? ... a figa z makiem:-) pozdrawiam serdecznie w niedzielne przedpołudnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szarlotkę robiłam w ub tygodniu. Z jabłek pozbieranych u sąsiada. Moje jeszcze nie nadają się. Cynamon mam zawsze w zapasie. jak jeden zuzyję, wyciągam następny, a przy najbliższych zakupach kupuję "na zapas".
      Wczoraj mi się nie chciało. I zrobiłam sernik na zimno. Niestety, z tym sernikiem, chyba ostatecznie, wcale mniej zachodu nie jest.
      A z tym musem to jest tak, że to jest właśnie własne dyktando. Plus okoliczności towarzyszące, których nijak się nie da wyeliminować. Więc je oswajam. Gorsze sa sytuacje takie, kiedy ktoś na mnie coś wymusza. I na ogół nie wprost tylko fochem. Wtedy jest wqrw podwójny - i z focha i z przymusu.
      A zadne takie tam, że ktoś tam cos tam wyciął, wrzucił, posadził, postawił, grzybka, żabke, bociana, trawnik co dwa dni, bo już ma 3 cm i nie uchodzi, jak włosy na nogach, parasol, grylla itp - na mnie nie działa.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..