wtorek, 10 stycznia 2017

Kevin sam w domu

Tak jakoś od wtorku urzęduję sama (no, jeżeli w towarzystwie 3 kotów i dwóch psów można tak to określić) Starszy wybrał się do metropolii na konsultacje medyczne. Przedłuży mu się, bo pani doktór chce go położyć na oddziale. Ze względu na nowe totalne święto i występujący w związku z nim długi łykend przesunęła temat na wtorek (bo wiadomo, że jak łykend długi to nihil) Ponieważ pogoda stała się fatalna, zostało ustalone, że Starszy nie będzie się szlajał w te i wewte, tylko grzecznie poczeka u Najważniejszej. Starszy lubi ciepełko, ograniczona przestrzeń mu nie przeszkadza, w dodatku Najważniejsza dysponuje "oknem na świat" w postaci odbiornika tiwi (głównie tej jedynie słusznej), więc Starszy chwilowo nie będzie musiał łowić darmowych kanałów w internecie i jego potrzeba informacji (jedynie słusznej) zostanie zaspokojona. W dodatku na bieżąco będzie się mógł wymieniać komentarzami utrzymanymi w tej samej tonacji (ze mną niestety nie pogada, a mus wewnętrzny do przekazania mi najświeższych njusów, który go często rozpiera do tego stopnia, że "musi", nawet na moje "NIE INTERESUJE MNIE!" implikuje czasem wrzaski obustronne). No to został. Szkoda tylko, że nie zabrał całego szpitalnego wyposażenia i będę musiała dowieźć. (Co mi się nie bardzo uśmiecha, zważywszy na to, ze się jakaś suwalska aura zrobiła. Ale mus to mus.)
Mam tylko nadzieję, że mi się tu jacyś paskudni włamywacze nie pojawią, bo nie mam takiego długiego kabla do żelazka.
Ponieważ i tak wszystkie codzienne zadania do wykonania w domu, wykonywane są mną, więc zadań mi nie przybyło. Ubyło jakby nieco, bo nie muszę się zajmować wyżywieniem Starszego, co nie jest proste, zważywszy jego upodobania żywieniowe.Oraz sprzątania po nim, co mnie wciąż, idiotycznie, bez względu na wewnętrzne tłumaczenie sobie, doprowadza do czerwoności. Bo mi wciąż we łbie tkwi reguła, że jak rodzina spożywa wspólnie (co w moim domu rodzinnym było regułą bez względu na okoliczności), to ktoś tam do stołu podaje a ktoś tam (niekoniecznie ten sam) ze stołu uprząta. Natomiast, jak osoba spożywa sama i zostało jej pod nos podane, to wypadało by po sobie uprzątnąć ze stołu. No, nie dla wszystkich jest to oczywiste.
A tak na uboczu: fajne to było, że nawet niedzielne śniadania, celebrowane były wspólnie. W czasach, gdy łykend zaczynał się w sobotę po trzynastej, niedziela była tym dniem odpoczynku i czasem na pogadulenie o różnościach. Te niedzielne śniadania były dość późne, z zastawianiem stołu - serweteczki, talerzyczki itepe, a potem się siedziało i gadało. I ciągle stół do tego służył, jedzenie było sprawą drugorzędną (niemniej - smacznie przyrządzoną i podaną), pierwszorzędne było bycie i wymiana. I szkodzi mi, jak słyszę, że "przy jedzeniu się nie gada" - owszem, gada się, jak najbardziej, oczywiście -  nie z pełną gębą.

No dobra, to może w kwestii ładunków wybuchowych by było na tyle.

Od soboty Kevin przestał być sam, bo zjechało Dziecko. Z zamiarem wywiezienia matki do cywilizacji.
Tak na prawdę, chodziło mu o kupienie sobie butów zimowych, bo poprzednie, po 5 sezonach użytkowania, wyglądają już niespecjalnie estetycznie. (Choć podejrzewam, że jeszcze tę zimę by przetrwały, gdyby nie trzeba było ich oglądać.) Wszelkie zakupy odzieżowe dla Dziecka zawsze były kosztowne psychicznie (choć materialnie również, bo np. buty zawsze kupowało się bez względu an cenę, a ze względu na wygodę. Choć oczywiście w pewnym zakresie cenowym, cen prowincjonalnych oraz elastyczności portfela) Te ostatnie, właśnie dogorywające kosztowały nominalnie ponad 450 zł. Ponieważ jednocześnie kupowaliśmy u pana kurtkę za ponad 200 i spodnie za 150, pan dał duży upust, jak na stosunki małomiasteczkowe (tu nie ma przecen, to co nie poszło tej zimy idzie w magazyn i nowej zimy jest wyjmowane z nowa ceną, oczywiście wyższą, bo wszystko idzie w górę) Przy okazji ja miałam zrealizować bon upominkowy do 3C.
I tym sposobem zaliczyliśmy 2 galerie znajdujące się w sąsiedztwie. Obeszliśmy wszystkie sklepy oferujące obuwie typu timbe@land. Oczywiście raczej typu, bo oryginał przerasta nas cenowo, przy czym zasadnicza część tej ceny jest z powodu loga na bucie oraz z powodu, że "całe Holyłud...." itd. A sam obiekt jest mocno przereklamowany i jakość oraz wygoda nie są takie znowu "łał". Ostatecznie nabyliśmy w pewnym sklepie coś, co od rzeczonego różniło się wygniecionym na zapiętku symbolem (zamiast drzewka miało żółwika), oraz ceną, oraz tym, że Dziecko poczuło się w nich tak, jakby to były własne buty, przed chwilą z nóg zdjęte. Po późniejszych oględzinach wyciągnęliśmy wniosek, że żółte rączki na butach wyprodukowanych przed godziną 15-tą gniotą drzewko, a na tych po 15-tej - żółwika.
Szukaliśmy butów z licówki (bardzo blisko było u Wojasa - przecudne, przepięknie uszyte, ze skórzana futrówką, CZERWONE, "traperki"! Byliśmy zachwyceni i prawie gotowi do poświęceń, niestety, po kilku rundach wzdłuż sklepu, Dziecko orzekło, z ejego piety mówią NIE. Nawet, fakt, że panienka sklepówna, upadła przed Dzieckiem na kolana i mu te buty posznurowała, bo ostatnio chyba trzeba mieć magistrat ze sznurowania butów). I jak zwykle - kupiliśmy z nubuku. Dziecko połowiło w sieci i wyczytało, że można nubuk zawoskować, krzywdy mu się nie zrobi, a raczej-wręcz przeciwnie. Tak się głupio złożyło, że kiedyś nabyłam "na wszelki wypadek" wosk impregnujący do butów z kapsa.Spróbowaliśmy na starych i stwierdziwszy, że faktycznie nie szkodzi, uruchomiliśmy manufakturę: Dziecko jeden, ja drugi. Potem kawka i papierosek celem przesuszenia butów. I zamiana; dziecko drugi, ja jeden, co by indywidualne podejście do szmaty z woskiem się nie odzwierciedliło na bucie.Efekt przerósł nasze oczekiwania.
Swoją drogą, zastanawiam się nad sensem istnienia tych butów w wersji nubuk zamiast licówka. Z założenia, są to buty robocze (mierzyliśmy nawet takie ze stalowymi podnoskami, raczej dla szpanu nie produkowanymi z tym żelastwem). Wiadomo, że znacznie łatwiej konserwuje się buty z licówki, także ich wodochłonność jest inna. No, chyba, że ten nubuk jest fabrycznie impregnowany, jak w wolwerajnach.

Wyprawa po buty zajęła nam prawie cały dzień. Ja miałam przy tym mały fitnes, ponieważ leciałam kłusem za Dzieckiem, z wierzchnim okryciem w ręku, z powodu galeryjnych upałów (prawie, jak ci Indianie, co to uprawiają biegi z kłodą na rękach). Potem poszliśmy coś zjeść, żeby nie dać się karmić Najstarszej. A potem, już na szybkości, zaliczyliśmy wizytę rodzinną. Głównie celem doniesienia Starszemu zakupionej, przy okazji butowych poszukiwań, bielizny.

Przyjechaliśmy "nocą". Dziecko cały czas ścieszone, że "w końcu się raz nie musi spieszyć". A ja miałam cały czas za uszami psy na pęknięciu zamknięte w domu. Ale nie miauknęłam nawet słowem. Niech się Dziecko cieszy. A potem się cieszyło tymi butami prawie jak dziecko.
(Myśmy rodzinnie, od zarania, mieli fijoła na punkcie ładnych butów. W tej chwili mi odeszło, bo nie bywam, a po gumnie wystarczą mi praktyczne, choć szkaradnych bym nie zniosła. Ale pamiętam, dzieckiem będąc, potem już takim większym -zawsze się kupowało coś ładnego. Pewnego razu Mama przywiozła nam z Czech prześliczne trzewiczki, w takim nietypowym beżowym kolorze, coś jak bardzo mleczne kakałko. I moja młodsza siostrzyczka poszła z nimi spać postawiwszy sobie na podusi. Byłam bliska spytania Dziecka,  czy sobie tych butków nie postawi na podusi.)
Ja sobie także kupiłam czewiczki. Stopięćdziesiąt razy będąc przepytywana przez Dziecko, czy aby jestem pewna, że te, a czy mi się na pewno podobają, a czy przypadkiem nie kupuję, żeby już mieć z głowy.
Faktycznie, trochę już chciałam mieć to z głowy, ale gdyby mi nie odpowiadały, to bym nie kupiła.
No i niby, podobno, bon prezentowy to jest taki niekłopotliwy upominek. Dla ofiarodwcy.

2 komentarze:

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..