piątek, 7 lipca 2017

Uzyski

Coś tam urosło, zaowocowało i dary boże nie mogą się tak całkiem marnować. No to pojechaliśmy lambordżinim do sadu. Starszy dostał polecenie wziąć stołek i obrywać czerwone porzeczki, a ja miałam zrywać wiśnie. Skończyło się na tym, że "kazał pan-musiał sam". Starszemu szło tak niemrawo przy tych porzeczkach, że w poszłam mu pomóc. Niewiele tego było, z 5 litrów może. Ostatecznie  stołek Starszego, który był jego pożal się boże rękodziełem, zgubił nogi i Starszy wylądował w trawie. Dobrze, że miękko i niewysoko oraz się z uwolnionymi nogami rozminął i żadna mu się w nic nie wbiła. Pozbierał się jak żółwik i pomagał mi z tymi wiśniami. Gałązki trzymał, bo ja kurduplem jestem i wysoko nie sięgnę. Zwykle na wiśniobranie wybieraliśmy się traktorem z przyczepą i rwałam z przyczepy. czasem z samego traktora stojąc na masce, na co Dziecko strasznie dziób darło, że pozaginam. Tym razem traktor stał z zapiętym opryskiwaczem, a na przyczepie znajdują się dwa mauzery. Te mauzery w zasadzie by bardzo nie przeszkadzały, ale odpinanie opryskiwacza mnie nieco przerasta, bo zbyt wiele gimnastyki wymaga, w tym przeciskania się na wciągniętym brzuchu między błotnikiem a zbiornikiem i skłonów pod śrubą rzymską, by wypiąć "przekaźnik mocy".
No to Starszy trzymał gałązki a ja obrywałam. W pewnym momencie na jakąś góreczkę pod stopami natrafiłam, co mnie  ucieszyło nieco. Ale tylko na chwilę, bo góreczka okazała się mrowiskiem i natychmiast jego zawartość przeniosła się na moje nogi. Ostatecznie uzysk wyniósł około 10 litrów, co jest wynikiem nader mizernym, albowiem w najgorszych czasach bezwiśniowych  minimum 2 wiadra przerabiałam.
Wszystkie te wiśnie wydrylowałam, drylownica zresztą, czego normalnie nie robię. Zwykle dryluje paluchami, siedząc z tymi wiśniami na schodkach przed domem. Tym razem było zbyt zimno na siedzenie na schodkach, a w kuchni paluchami drylować się nie odważyłam - wyobraziłam sobie mycie potem ścian, szafek i wszystkiego wkoło i wyjęłam drylownicę. I tak się jakiś krwawy rozbryzg pojawił na kafelkach obok zlewu, na wysokości mojej kostki. Złośliwość przedmiotów martwych.

W ogóle jakaś złośliwość w przyrodzie panuje straszna - np. leje ni stąd ni z owąd, nie wiadomo z jakiej chmury i skąd się ona nagle wzięła: któregoś dnia skończyłam właśnie wieszać drugie pranie na "balkonie" (pierwsze już dość podeschnięte było, bo ostro duło), jak wzięło i lunęło. I to tak, że zaniechałam lecenia i zbierania. Poszłam za sąsiadką z Górki, panią Marysią, która na hasło "Pani Marysiu, a pranie?", wzruszyła ramionami i pokazując palcem w górę rzekła "Kto zmoczył, ten wysuszy". Świnte słowa, pani Marysiu!
Dziecko się wzięło za koszenie stepu akermańskiego. Najpierw się kosa zezłośliwiła, bo próbnie odpaliła, po czym wzięła zdechłą i domówiła współpracy. Ale dziecko zawzięte było, skoczyło do kolegi po jego sztila. I jak tego sztila odpaliło, to znowu lunęło. A Dziecko kosiło, a z góry lało jak z cebra.

Na pocieszenie pojawiła się taka "Brama do Raju"

Wczoraj postanowiłam kozi pedikiur uskutecznić, bo już tupało na poddaszu, że za długo nie cięte i jeszcze się weźmie i coś narobi z tymi rapetami. Pogoda wydawała się akuratna, bo jak z psami poszłam to w dresówce musiałam. Ale jak tylko Andzię przypięłam u ściany to zaczęła się taka lampa, że wodę do szorowania pazurów mi podgrzewało w misce.Andzia jeszcze jako tako dawała radę, bo ogólnie biała, ale czarne małpię ziajać zaczynało, gdy kończyłyśmy. Co jej zresztą nie przeszkodziło, po wpuszczeniu za płotek (bo na rozkładzie było sprzątanie apartamentów, czyli akcja "gie"), pójść matriksem i z łbem do Andzi. Ale je za tym płotkiem nieco przysmażyło, bo jakoś nie wymyśliły, żeby pójść tam, gdzie cień, tylko się w pełnym słońcu naparzały łbami. Tak, że dały się grzecznie zaprowadzić z powrotem, jak skończyłam i nie było matriksów z ochrona kwiatostanu na podwórku. (Wandal już usunął jedną pelargonię z doniczki. A jakowyś chabaź w innej tak jej się spodobał, że się w kotka i myszkę zabawiała ze Starszym, który rzucił się bronić kwiatostanu własnom piersiom).
A najbardziej mnie cieszy, jak lunie natychmiast po tym, jak skończę wynosić te parę wiader wody, by podlać kwiatostan doniczkowy i gruntowy. no, bo przecież tę trochę ruchu potrzeba dla zdrowia? A nie tak siedzieć na tym krześle i pilnować się, żeby z niego nie spaść. Bo niestety tak bywa często (np. wczoraj), że nawet siedzi się z trudem. Więc się człek sam kolanem wypycha, żeby się ruszyć i coś podziałać, bo siedzenie jest niebezpieczne dla życia i zdrowia.

Kwiatostan doniczkowo gruntowy. Nie ma tego wiele, ale cieszy oko.

I jeszcze taki chabaź. Może ktoś wie, co to. Dostałam sadzonkę. Miało być "takie kwiatko w paski" - rozumiałam, że jakaś surfinia, czy cóś. Tymczasem toto wydało w końcu w bólach jedno "kwiatko" na czubku i ono wygląda jak pomarańczowa gerbera.

Wieczory są tak zimne, że siadam do filmoteki w kocyczku. W mieszkaniu oczywiście, przy uchylonym oknie - nie na jakowejś werandzie, czy czymś takim. Świat nie widział, żeby o tej porze roku coś takiego. O tej porze roku sypiało się pod samym prześcieradłem, bo kołdra parzyła o ile udawało się w ogóle zasnąć. A bywało, że noc spędzałam nad Czarną, która leżała, jak skóra z diabła, bliska wyzionięcia ducha i okładałam ja mokrymi ręcznikami  (teraz wymyślili jakieś maty chłodzące dla psów)
(Chyba muszę Klementynie tez pedikiur zrobić bo przylazła właśnie na kolana, złapała fazę i udeptuje mnie łapkami, pomruk z siebie wydając. Nie do końca to przyjemne jest, bo ma strasznie ostre te pazurzyska, a wiadomo, że przy udeptywaniu to jest wystawiam-chowam, na zmianę. Niby cięte miała niedawno, na okoliczność ewentualnych ataków obronnych u weta przy sterylce, ale  urosły. Cięłam na wszelki wypadek, pomna tego, jak koteczek Areczek wyskoczył pani wetce przy próbie wkłucia się w żyłę i wylądował na moim ramieniu wbijając w nie szpona na cała głębokość - myślałam wtedy tylko o tym, żeby tak pozostał i żeby mi się udało wyjąć tego szpona z dziury. W innym razie pewnie by interwencja pana od cerowania była potrzebna. Na szczęście został, a pani wet przypomniała sobie o torbie do aresztowania kota, z której wystaje tylko łepek oraz można wyjąć dowolną, pojedynczą łapkę. )
Jak jest lampa - pomiędzy zachmurzeniami i deszczami i nic się nie da robić, to mogłabym sobie na "balkonie" posiedzieć, w cieniu wisterii. Ale nie mogę. Bo sobie ptaszki gniazdko uwiły i moja obecność bardzo im przeszkadzała. Więc sobie poszłam precz. Chociaż teraz zdaje się już mogłabym, bo Starszy zaobserwował, że szpaki jakieś akcje przy tym gniazdku wykonywały - albo wybrały jajka, albo pisklęta.

Gniazdko w wisterii

I drugie, też już puste, w podkładce pod chomąto, która wisi u wejścia do stodoły. Wkładam do niej sznurki od słomy, coby były pod ręką a pod nogą się nie walały. Ostatnio zawieszałam na haku u kóz, więc ptaszyny miały spokój.


2 komentarze:

  1. Fajnie, że się odezwałaś. Bardzo stylowo wygląda Twoje kwiecie w beczce i obok, zdjęcie jak z "Weranda Country" :-) W rozpoznaniu roślinnego cudaka niestety nie pomogę, wg mnie podobny całkiem do niczego :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. One nie są w beczce. One stoją na beczce. Posadzone są w zwykłej miednicy, której coś już zaczynało dolegać, a ta miednica jest wstawiona w resztke "kosza dwuusznego" - takiego wielkiego kosza, jakim się dawniej wynosiło u nas buraki dla bydlątek/ Kosz był mocno sfatygowany, nie miał dna (ono akurat tu najmniej istotne było) i został obcięty sekatorem na wysokość miednicy, coby ją ukryć.
      "Kwiatko" faktycznie podobne do niczego. Dziś wypuściło na wierzchu pomarańczową "gerberkę" i wygląda jakby jeszcze parę takich miało się tam pojawić.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..