wtorek, 23 stycznia 2018

jestem-jestem

Wybaczcie, ale tak jakoś się w sobie zebrać nie mogę, żeby coś tu naskrobać. Lenistwo umysłowe, niechciejstwo, syndrom "czystych okien w akademiku", albo coś tam jeszcze.
Ogólnie - czarna dziura. Która mnie wessała ostatnio jakby głębiej, gdy się okazało, że mój wewnętrzny granacik jest troszkę bardziej odbezpieczony. W związku z czym może zrobić bum w każdej chwili i będzie pozamiatane. No, nic. Na razie, dzięki temu, że ostatnią maupą nie byłam i nie za bardzo się nad dziećmi znęcałam, udało mi się zapisać do doktorów już na luty br, a nie za rok. Co jest optymistyczne. A ciąg dalszy wyjdzie w praniu. Przy czym nie bardzo liczę na jakiś sensowny bieg przy udziale nfz, więc pewnie będę musiała poszukać innej ścieżki.

A skoro nie piszę, to coś innego zapewne robię z czasem. No, robię. Ponieważ żadna twórczość mnie nie napada, więc czytam, co mogę, a czasem oglądam, co mogę. Z tego czytania różności wynikają ponieważ ludziska, nawet w wydawanych pięknie dziełach, bzdury wypisują -  czasem się robi takie super "WOW" z czegoś, co dla mnie jest zwykłe i oczywiste. Ostatnio takie "ciekawostki historyczne" poczytywałam, z czego wyszły ciekawostki praktyczne. Mianowicie przypomniał mi się "plastik", którego dawno nie robiłam, bo moje podroby jakoś się buntowały na takie jadło. Ale wczoraj zaczęłam się ślinić, na samo wspomnienie, więc kazałam Starszemu zaprzęgać i odwiedziliśmy miejscowy smarket, między innymi celem nabycia "mięsa ze słonia" (z konia jest konina, z wołu - wołowina, to znaczy, że słonina jest ze słonia). Część została przeznaczona dla sikorek, a reszta poszła w gar na smalczyk. (Topiąc słoninę na smalczyk należy koniecznie dać najpierw na spód garnka odrobinę wody. W przeciwnym wypadku cały czas się lepi do dna i trzeba uważać, żeby się nie przysmażyło za mocno. Nawet na najmniejszym ogniu niestety tak ma.) Potem do tego smalczyku wrzącego wrzucamy pokrojoną cebulkę, jak się zeszkli dorzucamy starte jabłko, a na koniec sól, pieprz i sporo majeranku, który naszym podrobom pomoże przetrwać  ekscesy kulinarne.
Następnie napadł na mnie  chleb ziemniaczany. Ponieważ prosty jakiś był bardzo, a mi się poniewierało dość dużo ziemniaków, pozostałych z obiadu, więc postanowiłam zrobić. (A co tam, ziemniaki i tak by trzeba wyrzucić, choć ostatecznie kozy by je zjadły). No to zrobiłam:

"Swojskie jadło" się zrobiło, bo i smalczyk self made i kozowy twarożek

Już nawet spróbowałam. Upiekł się dobrze, choć obawy miałam w stronę zakalca, ponieważ dałam więcej wody do ciasta, niż przewidywał przepis. I jest bardziej jadalny, niż to co w moim smarkecie oferują. Jakby ktoś chciał spróbować, to  przepis wzięłam  STĄD
Ogólnie rzecz biorąc, mimo piekarni w każdej dziurze większej i mniejszej, chleb to jest w tej chwili porażka. Nawet nie wiem, czy ludzie, którzy go pieką są faktycznie piekarzami, czy to ludzie z łapanki, którzy żadną pracą się nie hańbią, o żadnej nie maja bladego pojęcia i każdą potrafią tak samo spieprzyć. Ostatnio, po takim jednym, z piekarni dość zaufanej, rozbolał mnie żołądek.  Zatem w trosce o własne podroby muszę przestać się lenić i powrócić do pieczenia chleba. Zwłaszcza, że warunki powróciły.
Tymczasem, w trosce o te podroby zrobiłam kimczi. Zabierałam się do niego, jak pies do jeża, bo nigdy wcześniej nie próbowałam i "a nuż to będzie świństwo i szkoda roboty". Tymczasem kozy kończyły zjadać pekińską kapustę, którą Dziecko mi przywiozło kiedyś w hurtowych ilościach od kolegi i wypadało się wreszcie zdecydować. Zatem odjęłam im od pysków ostatnią główkę i zrobiłam. Dlaczego akurat kimczi, skoro kiszona narodowa kapusta jest powszechnie dostępna, a nawet w spiżarce się znajduje?
Po pierwsze ta ze sklepu nie wiadomo, czy kiszona, czy kwaszona, a to robi ogromna różnicę. A moja własna jest pyszna oczywiście, ale niestety - tylko pyszna. Albowiem jest w tych słoikach pasteryzowana, więc większość jej walorów zdrowotnych uleciała wraz z temperaturą. Natomiast kimczi robione na bieżąco zawiera witaminy i bakterie kwasu mlekowego, które nie tylko podnoszą odporność, ale bardzo służą naszym podrobom. Postawione w ciepłym miejscu kiśnie błyskawicznie i już po dwóch dniach jest jadalne. Po czym trzeba je przełożyć do zamykanego słoja i wstawić do lodówki. Dlaczego do zamykanego? Z powodu iż zapach kiszonki opanowałby całą zawartość lodówki. Osobiście mogę zjeść twaróg w towarzystwie kimczi, ale sam twaróg o zapachu kimczi chyba by mi  nie odpowiadał. Mąkę ryżową, która jest potrzebna do jego wykonania można dostać nawet w moim wiejskim smarkecie, więc ną problem. Nie gustuję w  tłuczonych żarówkach i kruszonych żyletkach, zatem z podanej w przepisie ostrej papryki rezygnuję a czili dodaję tylko odrobinę, ze względu na zdrowotne walory.
Wykonałam tak jak TU. Pierwszy raz dokładnie prawie (ograniczając ostrość). Po czym się okazało, że kapusta pekińska pokrojona w podłużne słupki robi się łykowata (na co już się raz nadziałam, robiąc z niej gołąbki), natomiast marchewka pokrojona ręcznie w julienne, po ukiszeniu jest jak bambus. Zatem drugim razem kapustę pokroiłam normalnie, jak kapustę, a marchew starłam na tarce o dużych oczkach. Było dużo lepiej.  Właśnie przed chwilą wyjadłam widelcem ze słoika resztkę, wobec czego jutro nabędę kolejną kapuchę i nastawię.
Z kulinarnych ekscesów zaistniało jeszcze ciasto drożdżowe z orzechami. Motywacja była wieloraka, zdrowotna również: a) takim ciastem można zastąpić niejadalny chleb śniadaniowy, b) geriatria powinna spożywać orzechy, które niestety w stanie naturalnym są ciężko jadalne c) można przy okazji opędzić zapotrzebowanie na odrobinę szkodliwych kalorii (bynajmniej nie pustych) Poza tym mnie to ciasto drożdżowe zaabsorbowało, bo robi się je trochę inaczej, niż zwykle. Znalazłam je na blogu niebonatalerzu i zrobiłam. Zniknęło błyskawicznie, wobec czego w poniedziałek była powtórka. Wyszło jeszcze lepsze. Tym razem podzieliłam na dwie mniejsze keksówki. No i nie robiłam kruszonki, bo ostatnio wychodziła mi jakaś pancerna.

Tym razem wygląda bardziej sztruclowato. Poprzednia była raczej jak "łaciata babka"

Jedną drożdżówkę  zjedliśmy błyskawicznie, jeszcze lekko ciepłą (niestety, tego ciasta nie wolno kroić na gorąco - pozostaje stać nad nim z wywieszonym ozorem i czekać aż trochę przestygnie). Druga, ledwie napoczęta leżała sobie w szafce obok chlebka. Nosz, żebym ją chociaż była ściereczką zawinęła! Bo z nagła Starszego naszło pilnie na wyjazd do miasteczka. No i jak to z nim zawsze bywa -  oznajmuje mi, że jedziemy, będąc już gotowym do drogi. Po czym stoi z ręką na klamce, a ja się w pośpiechu ubieram, zbieram torby zakupowe, telefony, karty, zapalniczki etc. W międzyczasie on już wychodzi i odpala, bo  się robi pośpiech jak do pożaru. Trudno w tych warunkach pamiętać o wszystkich beneluxsach, np o tym, że bułka w szafce,a sępy tylko czyhają. No i pojechaliśmy żwawo, załatwili, co było do załatwienia i dość szybko wrócili. Psy nas w drzwiach przywitały, po czym oddaliły się natychmiast, a mnie rzuciła się w oczy otwarta szafka, a w niej na półce jakoś pustawo. Czarna wyczuła temat natychmiast, zanim zdążyłam się cokolwiek odezwać i profilaktycznie wbiła się pod stół. Natomiast główna winowajczyni, Księżniczka,  spierniczyła do pokoju, na swoje posłanie i zajęła pozycję z głową wbitą w kąt "nie ma mnie, nie ma, ja nic nie zrobiłam". A na dywanie, w stałym jej punkcie obserwacyjnym, poniewierały się smętne resztki sztrucli w morzu okruchów. Krew mnie zalała nagła. Nie tyle z powodu żalu po ciasteczku, ale raczej z powodu "Oj, co teraz będzie". Księżniczka, ze swoją powiększoną wątrobą i tak chodzi, jak  jednostronnie wybrzuszona piłka. Po spożyciu tego ciasta jej się wyrównało - wyglądała jakby tę piłkę połknęła i miała zaraz pęknąć. A ja robiłam szybki przegląd: do której weterynarz i co to ja tu mam pod ręką w razie "W". Oczywiście nie miałam nic, oprócz nospy, bo suplementy wątrobowe wyszły Zadysponowałam dietę ścisłą do rana, z wyjątkiem odrobiny, o objętości łyżeczki może, dla połknięcia wieczornej tabletki. Która to tabletka została wbita w jeden kawałeczek mięsa. Po chwili mięsko znikło a tabletka leżała sobie samotnie w pustej misce. No i musiałam wepchnąć w gardziołko.
Niech nikt sobie nie myśli, że pies przejedzony do wypęku miał jadłowstręt! Może jakiś inny pies by miał, ale nie Księżniczka. Najpierw stała nad tą pustą miską z wielkim poczuciem krzywdy, że Czarna dostała, a ona nie. A potem przytuptała ochoczo, gdy ja zasiadłam w swoim fotelu z wieczorną przegryzką i sępiła, tuptając z łapki na łapkę. Normalne stworzenia mają jakieś receptory wypełnienia żołądka, ten natomiast stwór monachijski chyba felerny jest w tym względzie. Myślałam sobie kiedyś: gdyby ją tak zostawić sam na sam z garnkiem zawierającym trzydniowe jedzenie dla obydwóch - jak długo by jadła i ile by zjadła. Ponieważ istnieje domniemanie, że wszystko - wolałam nie eksperymentować.
A najlepsze w tym wszystkim było zachowanie Czarnej - jej poczucie winy (choć ona zapewne tego ciasta nie tknęła nawet, bo nie wyobrażam sobie wspólnego obżerania jednego kawałka, w sytuacji, gdy potrafią się pożreć do krwi na okoliczność  marnego okrucha, który nie zdecydował się, pod czyim pyskiem ma wylądować).  Z trudem  udało mi się ją przekonać, żeby "posprzątała" z dywanu pozostawione tam okruchy   (a jest w tym dobra - wszelkie okruszki z podłogi pozbiera do ostatniego). Zaprowadziłam na miejsce, powiedziałam "Posprzataj", a ona  stała nad nimi chwilę i zastanawiała się, czy faktycznie ma to zrobić.

PS:
Dziękuję Wam wszystkim, którzy tu zaglądacie, mimo, że ja sama rzadko zaglądam.Dzięki także za mejle na PW na które niekulturalnie nie odpowiedziałam. Podtrzymujecie bardzo mojego ąkłego ducha! Dzięki Wam za to.




4 komentarze:

  1. Fajnie, że jesteś :-) Lubię Twoje opowieści prosto z życia wzięte i chętnie skorzystam z linków do przepisów, które podałaś. Dzięki !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakoś tak jestem, a jakoby mnie nie było. Może bliżej wiosny czarna dziura mnie wypluje całkiem...

      Usuń
  2. Wiesz ze pisalem do ludzi z forum co u ciebie bo sie martwilem????? Tak to ja ten pyskaty Przemek pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przemusiu złoty, teraz wiem, że pisałeś. Wiedziałam także, że pisałeś do mnie PV, ale mi uciekło,przy hurtowym kasowaniu mejli na telefonie. Nie martw się, pyskaty Przemku!

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..