niedziela, 10 listopada 2013

listopadowe misz-masz

Się trochę nie pisało i się trochę pominęło wydarzeń zaszłych.
A się nie pisało bo:
- nadszedł listopad, a początek jego, wiadomo jaki jest. I ja też, jak wszyscy, byłam, odwiedziłam, zapaliłam, własnoręczne kwiatki położyłam. Tyle, że spotkań rodzinnych nad grobami nie było, bo z rodziny bliskiej zostało nas dwoje-ja i Braciul. No i byłam, jak zwykle -ostatniego października. Zawinęłam się nocną porą z Braciszkiem, który zawiózł drewno do Biłgoraja i przez najbliższą mi mieścinę wracał. 100 km zrobiliśmy w 3 godziny. Ten rekord prędkości wymusiła na Braciszku mgła jak mleko na wąskiej i krętej drożynie, po której prowadził to swoje wielkie auto. Przy okazji wspomniał, jak niemiecką autostradą jechał Pontiakiem z białą krecha między kołami, we mgle jak mleko. A mnie się przypomniało inne wydarzenie, z czasów gdy za "szofera" na Żuku robił, lat mając mniej, niż moje młodsze Dziecię. Też mgła była. Jak kłębki waty pół metra nad asfaltem zawieszone. Więc stwierdziłam, że chyba jest mistrzem środkowej linii.
Grób Ojca (znalazłam z trudem) nie tknięty chyba od ub. roku. Coś kochająca żona ograniczyła swą miłość do emerytury po ukochanym mężu. Wymyłam. Szmatą podzielił się ze mną starszy pan z sąsiedniego grobowca, a wodę przyniosłam w szkle po zniczu.

-pogoda zmusza do pracy koło domu.Takie tam porządkowanie, usuwanie różnych zaległości. Trochę śmy z Dzieckiem doprowadzili otoczenie do ładu. Na tyle, na ile beznakładowo się dało. Za to nakładem pracy...

- skutkiem owego jest stan mojej nogi lewej, który rzutuje ujemnie na moją egzystencję. Przyplątał się nerwoból (domniemywam), który zdominował całe moje aktualne postrzeganie świata. Przejść nie ma zamiaru. Najmniej boli, jak sobie pomału chodzę (chociaż dzisiaj, powrót z psami z trotuaru był wyczynem. W zasadzie wyjścia nie miałam żadnego, bo gdybym nawet położyła się na trotuarze, to i tak nie przestałoby boleć), poza tym boli jak stoję, boli jak siedzę i boli jak leżę.Trudno na leżąco znaleźć odpowiednią pozycję dla tej nogi, żeby, choć na chwilę, dała spokój i pozwoliła zasnąć. Pójście do doktórki sprawy nie załatwi. Doktórka skierowania daje bardziej niż niechętnie, a jak nawet da do tego neurologa, to szansa na przyjęcie za 3 miesiące. Mogłaby dać na rehabilitację, ale byłby to z jej strony szalony gest altruizmu i poświęcenia, więc nie sądzę. Jak nie przestanie choć trochę, to po nadchodzącym święcie panią doktór odwiedzę. I jak mi nie da skierowania (poprzednio, przy bólu kulszowym, zapisała środki przeciwbólowe. Bo" po co pani skierowanie, jak i tak za 3 miesiące sie pani dostanie dopiero) to będę walczyć. A małpa ma ciotkę i wujka, dwa domy po sąsiedzku, na mojej rodzinnej górce. I co? Żadnego kumoterstwa!

Leje. Pan Kot mordę darł, wolność chciał wywalczyć. Gdzie na taki deszcz, durniu. Waterproof nie są koty.
Deszcz i gęsta rosa wzmagają spacerowe fanaberie Księżniczki. Które, wzmocnione moją nogą, doprowadzają mnie momentami do cięężkiej cholery nagłej i nieoczekiwanej. Ponieważ mokro, więc  ze względu na jej awersję do mokrej trawki i moją chęć ograniczenia dodatkowych czynności (wkładania do wanny po spacerze, w celu umycia łap, bo szmata nie załatwi sprawy)ubieram damę w pekeź (czyt. kombinezon) I tu jest cyrku początek. Potem przedstawienie ma przebieg różny. Albo idzie-idzie, a w pewnym momencie wmurowuje ją czterema łapami w ziemię, łepetyna przkrzywiona-opuszczona i ani kroku dalej. Albo- ma chęć. Więc leci droga polną, koleiną leci. Potem wpada na środek, gdzie trawka. Myślę -już załatwi sprawę. Ale-głupiemu radość. Księżniczka środkiem leci-leci-leci. Nagle -stop. Kretówka. No to znów w koleinę. Leci-leci. Potem na środek. I leci-leci-leciiii. Jak dobrze pójdzie to te igraszki zajmują dystans 100m, jak gorzej, to i 500. A nie daj boże, jak Czarna jej w nieodpowiednim momencie podejdzie z boku. Wtedy lecenie zaczyna się od nowa. W dodatku obrażalska jest. Któregoś dnia poprosiłam Dziecko, żeby ją wysikało ze schodów. Dziecko Księżniczkę wypuściło luzem, a że ta, zamiast sikać, zaczęła się szwendać za daleko, więc Dziecko na Księżniczkę wrzasło gromko. Wróciła, owszem, ale tak obrażona, że nie chciała dać sobie sznurka zapiąć. Na trotuarze zaczyna mi ściągać w stronę jezdni. Ale szarpnięcie sznurkiem skutkuje tym, że obrażona zostaje 2 kroki z tyłu i na żadne "noga, równaj" nie reaguje. Na kanapie obowiązkowo ściąga koc lub narzutę, którą jest kanapa nakryta i leży sobie na gołym. A jak się wpakuje na łóżko, to na poduszki. Im ich więcej, tym lepiej. Ale tak na prawdę to się martwię, bo wyraźnie zaczyna się starzeć. A ja ją bardzo lubię. Mimo, że mnie wqrwia momentami do białości.
A spacery z psami to w ogóle przeżycie codzienne kilkakrotne. Zwłaszcza, jak się w mieście mieszka i jak się ma psy "specjalnej troski" i jak to miasto to jest taka turystyczna wiocha , a inni wyprowadzacze psów poszczają swoje psy luzem. Mam taką koleżankę w Helu na Helu, która sama jest specjalnej troski, bo zażegnała, z pewnymi stratami "obcego". Oprócz tego ma brata specjalnej troski, którym sie od lat opiekuje. I psy ma też specjalnej troski, bo jeden trzyłapy od urodzenia. A drugi -druga - to suczka wykupiona za kosmiczne pieniądze od bezdomnego pijaczyny. I wyprowadza dziewczyna te 2 psy na dwóch smyczach, którymi ją, bidulę, motają na widok luzem łażących innych psów. Jak jej dziś przez telefon podpowiedziałam, żeby te smycze wzięła i w kupę związała, to na wieczornym spacerze była tak zachwycona innością, że aż zadzwoniła, żeby podziękować za podpowiedź.  I jak o niej myślę, to wręcz nie wypada mi narzekać, jak to ja mam do dupy. Bo nie znam chyba nikogo, kto miałby bardziej do dupy niż ona (oczywiście z mojego punktu widzenia), chociaż ona się bardzo nie skarży. Zmieniła Wielkie Miasto, w którym ok 50 lat przeżyła na ten Hel na Helu, bo całe życie chciała mieszkać nad morzem. W Wielkim Mieście nic jej właściwie nie trzymało, Dzieci w Jeszcze Większym Mieście, doskonale urządzone (jeżeli coś w ogóle może być do końca doskonałe..)No to czemu nie.. Ale podziwiam jej odwagę. Teraz zmienia ten Hel na Helu na inne nadmorskie, tym razem już na pewno -MIASTO. Bo ten Hel to zapadła turystyczna dziura, bez lekarza, bez lecznicy, bez żadnej instytucjonalnej pomocy dla niepełnosprawnych, bez normalnych sklepów. Ludziska, co tam mieszkają pewnie pracują w Sąsiednich Większych Mieścinach , jeżeli pracują, i tam sobie sprawunki załatwiają. A na miejscu to tak, aby chleb i mleko, jak zabraknie.  Więc jeszcze raz podziwiam moją koleżankę. W ogóle podziwiam ją stale, bo po tym zwalczeniu "obcego" książkę napisała i z pomocą córki, sumptem własnym wydała. Na wieczór autorski do Wielkiego Miasta pojechałam -zaproszona. Bom książkę meilem dostarczoną, jeszcze w piórach, czytała i na pytania odpowiadała. Napisała potem i część jakby drugą, ale wydawca się żaden zdecydować nie może. Niestety, komercja opanowała wszystko. Czasy, gdy nieznanych twórców wydawano, na ryzyko własne, minęły bezpowrotnie. Teraz, jak chcesz, żeby cie poznali, to wydaj się sam.

Leje nadal. Dobrze, że dzisiaj z Dzieckiem nieco rynny poprawiliśmy.
Dziecko wróciło po jakimś imprezowaniu, w stanie wskazującym na spożycie. Dawno mu się nie zdarzyło. Jutro będzie umierał na żołądek. Głupota.

Panna Kicia przylazła mi do łóżka. Najpierw uskuteczniała polowanie na mysz, a właściwie na moją rękę na tej myszy. A że ma pazurki ostre strasznie, to przerzuciłam się ta taczPada, którego używać nie lubię, bo mnie wiąże oburęcznie.( No, bo żeby "prawoklik" zrobić, to jedną ręką się nie da.) I teraz śpi pod prawym łokciem. A pod lewym, pod kołdrę wsunięta, pochrapuje, jak stary chłop -  Czarna. Tylko Niunia i Pan Kot gdzieś sie skitrali po kątach.

Leje jeszcze bardziej. Noga na sekundę odpuściła. Wstanę sprawdzić, Czy Pan Kot nie wybrał jednak wolności.
Już niw muszę iść, bo właśnie Panna Kicia opuściła mój podłokieć i z okolic, ukrytego pod kołdrą, dupska Czarnej rozległo się powarkiwanie i parskanie Pana Kota. Śpi sobie w dołku powstałym pomiędzy Czarną a mną.
No tak, wszystko fajnie z tymi kotami, ale kwiatków pokojowych to ja już właściwie nie mam. Parę zielistek mi zostało i fikus "na kluseczkach". Któregoś dnia, przynaglona zwaleniem z kwietnika kolejnej doniczki przez Pannę Kicię, przesadziłam wszystko, co się jeszcze ostało. Ostało się mianowicie, to co wymieniłam oraz filodendron, będący potomkiem kupionego przeze mnie 25 lat temu, tuż po przybyciu do domu Starszego. Ostała się też, szczątkowo, dracena otrzymana od Najważniejszej Szwagierki.(Dziwne, ale wszystkie kwiatki, które od niej dostawałam, padały w szybkim tempie, bez pomocy kotów, bo te są od niedawna) Dracenę, w celu uratowania skróciłam, ale nie przeżyła. Po tym przesadzaniu padł też, nie wiedzieć czemu filodendron. Fikus ma obwiązaną siatka doniczkę od góry, bo mała paskuda zawzięcie wydłubywała z niej ziemię. Chyba zlikwiduję ten kwietnik Kwietnik to jest drewniana rura od podłogi do sufitu, z której wyrastają na boki łapki na doniczki. Koty , a zwłaszcza mała paskuda traktują go prawdopodobnie jak drzewo do wspinania się. Dziś rano stwierdziłam, że "coś" siedziało w doniczce. Na zielistce, jasnej, pasiastej, która mam tylko jedną. Nieszczególnie przepadam za kwietnikami uwieszonymi u ściany, ale pewnie nie będzie innego wyjścia. Chyba, że chałupa pozostanie bez żywego zielonego.

3 komentarze:

  1. Witaj:)moje kwiaty tez padają jeden po drugim...i sama nie wiem dlaczego..ale już mniej się jakoś przejmuje..kiedyś bardziej przeżywałam stratę ...
    ...co do bólu...czy takie bóle to nie reumatyzm?trzymaj się cieplutko w te deszczowe dni,pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapraszam do mnie po wyróżnienie :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej! zaglądam i zaglądam i ...nic :( czas na nowe "czytadełko" :)
    pozdrawiam, rena

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..