roku, oczywiście. Wszyscy robią jakieś podsumowania i oceniania. No, to może i ja. Cieszę się, że ten dziwny rok się kończy. Ale nie jestem pewna, czy sama zmiana daty może coś zmienić. Może ewentualnie zdopingować do poszukiwania zmian. I może zdopinguje Dziecko do szukania możliwości rozwinięcia własnego biznesu. Ale bez uzyskania jakiś dotacji nic z tego nie będzie, bo własnych środków niet. Ciotka szykuje się na wiosnę sprzedawać działki, ale szkoda liczyć na ciotkę. Kredyt na dzień dobry, to nie jest dobry pomysł, bo zyski są niewiadome, a raty pewne. Oraz opłaty, np ZUS.
Ogólnie rzecz biorąc, ten rok był beznadziejny.
Pogoda robiła sobie z nas jaja - najpierw zima do Wielkanocy, potem lało i wszystko gniło, w lecie upały i susze, jesień nawet w miarę, a teraz ta idiotyczna zima, jak w tropikach. Grudzień z temperaturą po kilkanaście stopni na plusie. Pieprzy się całej przyrodzie w związku z tym.
Na skutek tej pogody (a może też chemtrails) w polu i ogrodzie trzeba było włożyć mnóstwo pracy i niestety bez efektów. Chorowało na choroby grzybowe wszystko co rosło, a co nigdy wcześniej nie chorowało. Wobec tego cebuli zebrałam niewiele więcej niż posadziłam, drugie buraczki i marchew nie urosły (a bardzo liczyłam na własne choć trochę dla kóz). Rzepak wydał plon niższy, z powodu suszy i upałów w niewłaściwym momencie wegetacji. Pszenica, mimo oprysków, była zagrzybiona. I chociaż miała poza tym świetne parametry, nie można było sprzedać jej jako konsumpcyjną, więc poszła dużo taniej.
Ten rok był rokiem porządków w obejściu. Udało nam się z Dzieckiem ruszyć, czasem nawet wieloletnie, zaległości i zaprowadzić ład tu i ówdzie. Z czego cieszę się bardzo. Mam takie jakieś podejście do tematu, że gromadzące się rupiecie przytłaczają nas i ograniczają. Staram się wyrzucać wszelkie zepsutki, co , skutecznie nieraz, utrudnia Starszy, będący zbieraczem różnych przydasiów.
Ale był to rok ciężkiej pracy. Przynajmniej dla mnie. Niestety, nie można nająć nikogo do pomocy, więc we wszystkich tych pracach musiałam uczestniczyć, mniej więcej na równi z Dzieckiem. No i się odbiło. Na moim kręgosłupie. Za bardzo wierzyłam w swoją sprawność i możliwości fizyczne. Trzeba przystopować. Tyle, że nie bardzo widzę, jak. Bo grządki trzeba będzie założyć, trawę dla kóz ukosić i przywieźć, wyobracać i zwieźć jakieś siano, pszenicę rozładować z przyczepy, przytaszczyć w wiadrach te różne plony z grządek i sadu.
Ale może uda mi się przyuczyć Stefana do ciągnięcia wózka. Tylko muszę najpierw zrobić mu inna uzdę. Ta sznurkowa się nie sprawdza, bo gdy Stefan stawia opór - zaciska się, co powoduje u niego dyskomfort i tym większy opór. I ta uzda, to będzie pierwsze zadanie do wykonania. A potem wózek. Jeżeli Stefan będzie chciał współpracować oczywiście. No i uprząż. Ale obczaiłam już, jak to wygląda i jestem w stanie sama ją uczynić.
No i to byłoby na tyle w kwestii podsumowań i planowania.
Wczorajszy dzień minął głównie na zajmowaniu się kozami. Najpierw poszłam z Andzią do tego obsranego capa. Niestety, tym razem było za późno. Potem, jak zwykle po takiej wizycie, była dezynsekcja.
Ponieważ pogoda byłą piękna zabrałam się za pedicure u wszystkich po kolei. Idzie mi to coraz lepiej. Każda pojedynczo, w nagrodę za dobre sprawowanie, mogła sobie poszaleć na podwórku. Jedynie Andzia nie skorzystała z tej możliwości i natychmiast po uwolnieniu poszła jak strzała do swojego boksu. Nic już nie rozumiem z tego ich zachowania - na capa nie miała ochoty, ale ryj darła jeszcze do wieczora. Już leżała, wcinała słomę na leżąco i darła się z pełnym pyskiem. Ponieważ na wieczornych zakupach nabyłam taki grzebień poprzeczny, w formie dwurzędowych grabek, wyczesałam wszystkie na dobranoc. Oczywiście Wanda najbardziej przy tym dziwaczyła, ale było lepiej, niż w przypadku poprzednich szczotek.
Popołudnie zeszło na przerabianiu Dziecka rdzawej strzały na pojazd ufoludków. Wymyśliło sobie pomalować toto olejną farba, przy pomocy wałka, na trawiastą zieleń. Matka była niezbędna do pomocy. W rezultacie, to matka głównie wałkiem operowała, a Dziecko oklejało, co czyniło nader sprawnie i starannie. Nie obyło się bez wstępnych wrzasków, spowodowanych nieznajomością lokalizacji niezbędnych sprzętów, oblaniem rolki taśmy wodą z kociej miseczki. Ale to nie przeszkodziło dalszej owocnej współpracy.
Potem Dziecko z własnej woli rozpaliło w piecu, bo Starszy, który nic nie robił cały dzień, nie odczuwał potrzeby. Oraz pozmywało naczynia wieczorem, jak już woda się zagrzała.
Starszy całe popołudnie spędził na bieganiu od okna do okna i śledzeniu "gdzie jest ksiądz", czym wqrwiał młodzież. Ponieważ ksiądz "chodzi tradycyjnie" więc pewne jest, że "tradycyjnie" przyjdzie do nas trzeciego dnia kolędy, "tradycyjnie" około godziny 11.00. Więc nie ma co się wydurniać i siać paniki. W dodatku, każda uwaga na ten temat powoduje durne komentarze Starszego, w stylu, że on jest z pokolenia, które księdza po rękach całowało. "No to będziesz miał jutro okazję całować", rzekłam.
W związku z powyższym muszę zwlec odwłok i uprasować obrus.
Ponieważ dziś będzie szaleństwo się odbywało w sklepach, jak przed końcem świata, zwłaszcza w okolicach południa, muszę zaliczyć wyjazd do miasta jeszcze przed obrządkiem. A koniecznie muszę, bo coś mi na mózg padło i nie zamówiłam buraków i marchwi dla kóz. Po "wizycie duszpasterskiej" to już będzie bez sensu, bo sklepy dziś czynne krócej.
Swoją drogą, mógłby mieć nieco więcej wyobraźni.
do mnie raz ksiądz zawitał po 23 ://// bo "dwa domy święcił i mu zeszło" chyba na żarciu :/
OdpowiedzUsuńja w tym odchodzącym roku wywróciłam swoje życie do góry nogami i dobrze mi z tym:)
Iwona niech ten nadchodzący przyniesie tylko dobre :***
Nie planuję, nie postanawiam, bo potem mam dyskomfort, że nie wykonałam ... robię, co należy i potem cieszy mnie to; pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń