Z powodu ciapy strasznej, Księżniczka przed spacerem ubierana jest w "pekeś". Widok Księżniczki przychodzącej na wołanie do ubrania - bezcenny. Ze śmiechu można pęc, jak idzie: łaaaapa.....za.....łaaaapą, przykulona do podłogi, z głową między nogami (o ile jeszcze się da tam głowę zmieścić, bo czołga się prawie), nie patrząc na tę wredną małpę, co znowu ją chce w jakieś portki wtłaczać. Wolę jednak portki niż wannę o każdym spacerze. No, ile razy dziennie można psa kąpać, nawet jak są to tylko łapy.
Tak wygląda Księżniczka w pekesiu. Zdjęcie z ubiegłej zimy. Szukam usilnie zdjęcia, jak wygląda, jak wyjdzie bez pekesia ale mam na innym kompie.
Dzisiaj było bez problemów. Dziewczyny wysikane rano luzem, a potem poszłam z nimi bez pekesia, bo mróz i wszystko sztywne. Księżniczka załatwiła sprawy bez kombinowania, a potem, o dziwo, pognała na przód. Żadna mokra trawa jej po podwoziu nie smyrała, więc było OK. Czarna zobaczyła kawałek reklamówki na badylku i się zjeżyła,
Stefana wypościłam na chwilę, z obawą niejaką, bo na podwórzu miejscami lód, a ten idzie cwałem bocznym -krakowiaczkiem. Nieszczęścia chodzą nie tylko po ludziach (po mnie w tej chwili chodzi Panna Kota i coś kombinuje), po kozach też. Niedawno szlachetnie urodzona koza, przemiłej dziewczyny z forum zerwała więzadło krzyżowe. Dobrze, że ona w jakimś cywilizowanym świecie żyje i ma dostęp do mądrych wetów, bo u mnie kazaliby ubić.
Stefanisko wywlekłam gdzie lodu nie ma i pokazałam mu świerki do regulowania. A że regulował, trzęsąc się jak galareta, to poszedł do obórki na powrót. Chętnie nader. Obórkowa kota wylazła też na chwilę, ale jak zobaczyła,że Stefan wraca, to ona też. Ona jest chyba kota Stefana. I go uwielbia, chociaż bałwan ją podgryza.A podgryza ją zapewne z zazdrości, bo wtedy, gdy ja trzymam na rękach i myziam. Że nie Stefunia, tylko kotę.
Powietrze się w chacie nieco rozrzedziło. Pan Starszy bywa, że się odezwie ludzkim głosem. Częściej mu się zdarza, że w kuchni przesiaduje. Pewnie dlatego, ze komp mu padł, a ileż można słuchać najsłuszniejszego radia. Co prawda,w każdym tekście szuka drugiego dna i interpretuje sobie , w sobie tylko właściwy sposób, poprzez własne EGO. Nawet prośby o zaprzestanie pieprzenia ze względu na mój żołądek, nie docierają. No, a wczoraj dał mi do wiwatu przez pół dnia.
W kontekście powyższego, masochizmem trąci czytanie w sieci tekstów zionących hejtem i głupotą. I co ciekawe, ten hejt ma mnóstwo zwolenników, równie ziejących i hejt popierających oraz nieudacznictwo i bezmyślne borykanie się z codziennością, na własne życzenie, nazywających heroizmem.
Qrwa, jaki jest heroizm w zalewaniu stosu słoików wrzątkiem w wiadrze, coby odmokły i umyć się dały, albo w zamurowywaniu w grudniu otworów okiennych w koziarni, coby sie wilki nie dostały.
Nie powiem, sama też mam wiele grzechów niechciejstwa na sumieniu, odkładania "na jutro" (Drzwi czekają, taśma zaczęła odpadać, a wałek pewnie zasechł). Ale ja trochę wiem, gdzie raki zimują i nikt mi nie powie, że to i tamto. Jak przyszłam, panienką, na tę wieś, to najpierw miałam wynajęty pokój przy rodzinie. W pokoju nie było pieca, na zimę, po bojach usilnych i interwencjach zewnętrznych, wstawili mi kozę. Na środek pokoju, coby rury więcej było i grzała też owa rura. Wodę na herbatę, na bieżące mycie itd, grzałam na butli turystycznej. A największym szokiem i sprawa trudną do przejścia był brak w owym domu wygódki. Chodziło się do obory, która zawierała w sobie chlew. Starałam się korzystać jak najmniej. Co prawda pierwsze 14 lat swego życia przeżyłam z wygódką na zewnątrz, wychodkiem czule przez nas zwaną, na której drzwiach bujaliśmy się , ku zgrozie starszeństwa. Ale, żeby do chlewa?!
Potem zamieszkałam w starej, długo pustką stojącej chałupie. Z wygódką na polu i woda w studni. Z kuchnią kaflową w kuchni i czymś w postaci kozy, obłożonej szamotem - w pokoju. Ciepło było, jak się paliło. Z pokojem sąsiadowało nieużywane pomieszczenie, w którym belki przy podwalinie były zjedzone nieco i dodatkowo ono ziębiło. Pracowało się wtedy dłużej, czasem wyprawa do mieściny po jakieś zakupy i dwa km od stacji spaceru. Wychodziłam z zimnego, do zimnego wracałam. I jeszcze zimą, z duszą na ramieniu, czy jakiś podsklepowy pijaczek nie uwalił mi się na schodach, w tzw "rynkach".
Mieszkałam tam 6 lat. Cały czas było na tymczasem, bo miało być co innego. Przeważnie sama, bo ślubny małżonek był najpierw w armii, a potem wolał zimą mieszkać w hotelu robotniczym, z którego miał 2 kroki do pracy.Zamiast marznąć, gnać kilometrami do stacji, zima w obie strony po nocy, świtem bladym się zrywać. I jakoś sobie nie przypominam, żeby mi cokolwiek zarosło, coby w wiaderku wrzątkiem zalewać, dla odmoknięcia.
Potem mieszkałam 4 lata w szkole. Tu był komfort już niejaki, bo C.O. grzało. I woda w kranie była. Zimna co prawda. Ciepłą można było uzyskać paląc pod kuchnią. Co mi się szybko znudziło. Na bieżące potrzeby korzystała z tego co dał kran, a ciepłą uzyskiwałam, grzejąc w wiadrze taką olbrzymią grzałką. Z tym, że grzałam piętro wyżej i potem ten wrzątek po schodach na dół nosiłam. Raz się to skończyło poparzeniem psa, który łaził za mną krok w krok, na ogół pod nogami. Sytuacja z woda stałą się ciekawa w najgorszym momencie - gdy urodziło się me pierwsze Dziecię. Studnia istniejąca byłą już na padnięciu, więc zleciłam, w porozumieniu z władzami wykonanie głębinowej. To byłą taka rura głęboko wbita w ziemię. Fachury coś spierniczyły, bo umieszczone na początku tej rury filtry ciągle się zapychały. Az zapchały się definitywnie. I zostały wiaderka. Studnia byłą u sąsiada za płotem tuż. Ale żeby do niej dojść trzeba było tych metrów pomiędzy furtkami pokonać trochę. Na szczęście sąsiad był ludzki i sprawę załatwialiśmy tak, że on ciągnął u siebie i wiadra mi przez płot podawał. To była woda do spożycia. Natomiast na mycie i pranie załatwiało się sposobami. Np. kombinowało się wąż strażacki i pompę. I tym wężem, przez okno od łazienki zapełniało się wannę. Raz na jakiś czas, oczywiście. I oczywiście wanna, jako zbiornik wody, nie mogła służyć do celów jej przypisanych, zatem ablucje wróciły do sposobów prymitywnych. Taką jazdę miałam przez 3 miesiące. Ze świeżo nabytym niemowlakiem. i sama. Albowiem niemowlaka nabyłam będąc już panienką z odzysku. Byłam w wieku, gdzie nabycie niemowlaka było dla mnie sprawą istotniejszą niż tak zwane "dobre imię". Zresztą w momencie nabywania, dzieciak już miał tatusia formalnie, choć jeszcze nie "przed obliczem". Zresztą to właśnie tatuś załatwiał te strażackie pompy. Tak, że warunki takie partyzanckie więcej były. Owszem, zdarzały się w tych warunkach garnki w zlewie dwudniowe, ale raczej w momentach choróbska jakiegoś, nie na co dzień.
Nie, no Księżniczka super wygląda w kombinezonie; mój poprzedni pies, Maksio, nie znał smyczy, i kiedy szliśmy na wędrówkę, to trzeba go było zapiąć jednak; tak panikował, że kładł się na drodze, zakrywał oczy łapkami i przewracał nimi; trzeba go było brać na ręce, dobrze, że był mały; tak, też mnie dziwi to wieczne odmakanie i mycie zapleśniałych słoików, wyciąganie surowego drewna do palenia spod śniegu i wieczne awantury; a może Tosia w nocy śpi, przytulona do boku Stefana i jest jej cieplutko? w tę wczorajszą chlapę wybrałam się w zamszowych kamaszkach do miasta, przemoczyłam je dokumentnie, dżinsy mokre po kolana, a jeszcze pośliznęłam się na lodowej kałuży, i tylko sobie pomyślałam, o, nie, tylko nie przed świętami ... ale utrzymałam pion; długo kąpalismy się w balii ustawionej na środku kuchni, w wodzie przynoszonej od sąsiada, i dziś wspominamy to ze śmiechem, i brudem nie zarośliśmy; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńJejku, jak czytam dzisiejszy post, to istna "Konopielka" mi się przypomina :) A pozatym podżyłaś Kobieto poniewierki, nie ma co...
OdpowiedzUsuńPodziwiam i pozdrawiam szczerze
Rena
To przezylas istny koszmar kobieto !i bylas pania nauczycielka ,a tak sie poniewieralas :( Tez mnie zastanowilo te pare cegiel ,ktore kupe czasu czekaly ,az silne meskie dlonie wloza je w sciane i troche podsmaruja cementem ...a to drzewo mokre wleczone w zimowe dni ,co by nie zamarznac to istny heroizm,a lato dlugie i upalne i las pod nosem ...wlasny las! ale to jeszcze nic ! Najbardziej zastanawia mnie ,ze najbardziej pracowitym dniem tygodnia jest tam NIEDZIELA ! A przeciez o ta niedziele ludzie bardzo kiedys walczyli ...pomijajac to ,ze wies patrzy i " pamietaj abys dzien swiety swiecil " ...Wiadomo ,ze zwierzaki trzeba nakarmic ...ale mozna sobie w sobote wszystko przygotowac ...no gnoju w niedziele nie trzeba wywalac ....no ...ale jak sie siedzi w internecie cale noce ,to w dzien trza odespac i kolko sie zamyka ... Szkoda mi kobiety ,bo sie szarpie okrutnie ....ale jest na swoj sposob szczesliwa i tak pewnie bedzie juz zawsze ...tylko czemu ma pretensje do calego swiata ? w tym wieku ludzie sie juz nie zmieniaja ... Moge tylko wspolczuc ....Ps: fajnie ,ze pan starszy juz sie udobruchal i idzie ku lepszemu ;) Wszak ida swieta ...
OdpowiedzUsuńJa tego tak nie odbierałam wtedy i nie oceniam teraz, ze to była poniewierka. No, trudno było, ale sama się zdecydowałam na wieś i tę, w dodatku, której nie znałam w ogóle (moze lepiej). Nie napisałam tego, żeby współczucie wzbudzać, ale żeby powiedzieć, że tak było, że można to przezyć i nie znienawidzieć całego świata. Ja mogłam wtedy bunt załozyć, raban robić, ganiać po sołtysach, starostach, sekretarza, ze co to ma ma być, że mi się należy (bo należało mi się, warunki pewne sie należały, nie sraczyk u świnek). Żółćsobie podpompowywać i zrazic do siebie wszystkich - bo to zawsze razi, jak ktoś się darmo czegoś domaga. A tak -rodzice szkolni mi tej chałupy poszukali, przy remoncie pomogli -jakiegoś majstra od skrobania i malowania najęli, ja "tylko" posprzątałam po nim -malował agregatem. Kto widział ten zna ten sajgon później). Poza tym, ja ogólnie lubię ludzi i lubiłam moich uczniów. I jakoś wielkie świństwa z czyjejś strony mnie omijały, nawet ploty mnie omijały. Te zaczęły się dopiero jak sie tu "wżeniłam". Tak, że w sumie -nie narzekam. Chodzi o to, że w życiu dokonujemy jakiś wyborów. Nie zawsze do końca świadomi wszystkich okoliczności i następstw. Ale jak się powiedziało A, to trzeba i B i te konsekwencje przyjąć z dobrem inwentarza. Może gdyby mój ojciec nie bryknął, to i ja nie chciałabym bryknąć tak daleko od domu. Ale do kogo mam mieć pretensje. I po co.
UsuńNo to przeżyłaś trochę...
OdpowiedzUsuńJa też to pamiętam jak wprowadziliśmy się tu gdzie mieszkamy 22 lata temu...To był dom po moim dziadziusiu.Woda w studni ,wychodek się przewrócił więc zanim umurowało się nowy za stodołę.Miałam wybór mieszkać z rodzicami albo przyjść tu na swoje.Wybrałam to drugie tak strasznie chciałam mieć swój dom robić wszystko po swojemu że te straszne warunki mi nie przeszkadzały! Zresztą wtedy połowa ludzi u nas na wsi tak miała .Nikt jakoś nie narzekał specjalnie więc nie ma co Magdaleno dogryzać.Przecież autorka bloga się nie żali tylko stwierdza fakt.Niektórzy mieli jeszcze gorzej bo nawet wody nie mieli w studni tylko wozili w beczkach .Po prostu studnie wysychały.Jedno dziecko drugie ,pieluchy.I hajda wodę w wiadrze ,zagrzać na kuchni i prać we frani.Wodociąg u nas zrobili ok. 10 lat temu a od pięciu mamy łazienkę.Pamiętam też takie duże grzałki którymi grzało się wodę w wiadrze na kąpiel w lecie . Czy byłam sponiewierana? Raczej nie .Byłam młoda, szczęśliwa że mieszkamy sami.A przecież z rodzicami było ok. mogliśmy u nich mieszkać w bloku w moim dawnym pokoiku.Tylko dziś nie wiem jak bym sobie poradziła w takich warunkach mając lat czterdzieści . Cóż człowiek się starzeje.Ale jak patrzę na te dzisiejsze mamusie wiecznie niezadowolone, zmęczone mimo że mają pampersy,pralkę automatyczną,mleko w proszku którego nie trzeba gotować.Bardzo się dziwię jak ja to przeżyłam i nie padłam z przemęczenia.
OdpowiedzUsuńU mnie wodociąg załozyli jak drugie dziecko było już na świecie. I to był ostatni moment, bo studnia nie dawała juz rady, z kranu leciało coś rudego i żeby uprać pieluchy zakładałam na kran gruby ciemny ręcznik. 89 rok to był rok, gdzie juz nic toatalnie kupić nie można było, pieluchy to było marzenie. Jak syn sie urodził to mi taka babka przyniosła ze szpitala gazowe kilkuwarstwowe chusty, które pewnie słuzyły do osłony pola operacyjnego. I toto biegało za pierwszą pieluchę. Ale miałam tez trochę szczęścia, bo niespodziewanie dostałam ze Szwjcarii, przez jakąś ichnią parafię, od całkiem obcych ludzi olbrzymia pakę dziecięcych , ślicznych ciuszków i krem dla niemowląt, który u nas był jedynie w Pewexsie. Ten krem był ratunkiem dla mojego poodparzanego przez szpital synusia.Tak, że nie jest nigdy tak do końca źle. Była tam też wielka paka ziarnistego zielonego Jacobsa. Smakował mi wtedy bardzo. Ale jak potem był juz u nas dostępny, kupiłam i się rozczarowałam.
UsuńHallo ,hallo Anonimowa ....cos zle zrozumialas :( nikomu nie dogryzam ,a tym bardziej autorce tego bloga ...Lubie tu zachodzic i sobie poczytac ...Colorado pisze o wszystkim i pisze bardzo szczerze i otwarcie i nie owija w bawelne ....Poprostu wspolczulam jej sytuacji sprzed wielu lat...miala naprawde ciezko ,ale dala sobie rade i nadal pracuje i radzi sobie ,nawet piszac z humorem ,o niektorych sytuacjach w domu i w rodzinie ....dlatego tak fajnie to sie czyta ...opisalam tez moje zdanie na temat osadniczki ,o ktorej wspomniala Colorado ...i ona wie o kim pisze i ja tez ...Tez mam 10 cio letni okres mieszkania na wsi i pamietam jak bylo ,bo jestem z pokolenia Colorado ...Przpraszam ,ze tutaj odpowiadam ,ale lubie wszystko wyjasnic ...Zaluje ,ze moj komentarz zostal tak odebrany :(
OdpowiedzUsuńTo dziwne a może zwyczajne i normalne, że te wszystkie niewygody z młodości wspominamy dziś z czułością i nie uważamy ich za koszmar i poniewierką.
OdpowiedzUsuń