środa, 11 grudnia 2013

switem bladym, bladym ranem

wstałam. O 6, nawet 00. Nie wiem czemu i po co. Wczoraj chleba mi się juz nie chciało piec, więc teraz nastawiłam. Mój żołądek sklepowego nie przyjmuje, a ostatnio buntuje się w ogóle.
Obiad panom zrobiłam wczoraj z poświęceniem, bo sam zapach jedzenia podnosił mi zawartość.
Już myślałam, że moje sensacje żołądkowe, po ustaniu kontaktów z najukochańsza małżonką mojego Ojca mam z głowy. Okazuje się jednak, że nie. Stresy go jedzą, a tych mi ciągle Pan Starszy najczęściej dostarcza.
Wczoraj zaliczyliśmy sąsiednią metropolię, bo przylazły pieniądze za zboże i trzeba było wybrać, żeby zapłacić za orkę tego ugoru, który postanowiliśmy reanimować. Dziecko wespół ze Starszym stwierdziło, że nasz muzealny sprzęt temu nie da rady i najęliśmy gościa z nowocześniejszym. Byliśmy też pooglądać efekty pracy tego sprzętu. Stwierdziliśmy, że to już był ostatni moment na reanimację, bo za chwilę trzeba by sądy uruchamiać, żeby swojego dojść. Z lewej strony jest droga i sąsiad zza tej drogi zaczął ją sobie pomału przyorywać, tak, że droga siłą rzeczy musiałaby się przesunąć wgłąb naszej działki. Na końcu tez zaczęło się podskubywanie. Dziwię się ludziom -jakby ich ten metr mógł zbawić i do bogactwa doprowadzić. Ten co sobie przyorał drogę zyskał około 1 ara, natomiast ten drugi, ledwie kilkanaście metrów kwadratowych.
Jeżeliby tam siał rzepak i miał plon np 4 tony z hektara, to z tego przyoranego zyskałby około 50zł. No ale to jest już chleb na miesiąc dla dwóch osób, albo ruskie fajki na tydzień dla jednej.
Dziecko P., za ostania swoją bytnością przywiozło matce odrobinę luksusu, w postaci musującej kuli kąpielowej. Nie preferuję moczenia się w wannie we własnym sosie, zwykle korzystam z końcówki prysznicowej, ale wczoraj stwierdziłam, że się jednak pomoczę, bo temperatura w łazience jest zimą zawsze za niska, jak na moje standardy. Woda z ciepłego kranu lała się w takim tempie, że zanim się nalała, to zdążyła wystygnąć. (Coś jest nie tak w którymś miejscu, może rurka od bojlera za cienka. Przydałby się jakiś mądry hydraulik, ale pewnie jednak nie zimą, bo jak zaleje piwnicę przy tych robotach, to do wiosny nie wyschnie.) No i postanowiłam, że jak już się mam moczyć, to sobie tę kulę wpuszczę. Okazało się,  że super sprawa. Po raz pierwszy wyszłam z wanny nie szeleszcząc. Nie wiem co ona była za jedna, bo nalepki żadnej nie miała, ale podejrzewam, że skoro pozostałe dary (żel do kąpieli, którego i tak nie używam, fafkulec i krem do kończyn chwytnych)) były z Rochera, to owa kula tudzież. Mam jeszcze mydło lawendowe, pachnące przecudnie, także od Córuni, z jakiegoś takiego sklepu, w którym bardzo drogie rzeczy można kupić za rozsądne pieniądze (np skórzany portfel za 400zł po 100).
Uwielbiam zapach lawendy. Lawenduję co mogę, Miałam kiedyś w polu parę krzaczków, ale mi chłopy przyorały. Przed domem posadziłam wzdłuż ścieżki od schodów, ale miejsce jej nie odpowiadało. Trzeba się było do tego bardziej przyłożyć, wykopać rowek po długości i wypełnić ziemią odkwaszoną i zmieszaną z piaskiem.No, a najpierw doczytać, jakie warunki glebowe lawenda lubi, ze nie będzie rosła gdzie bądź, jak trawa. I pewnie wiosna tak zrobię. Poza tym muszę w polu znaleźć jakieś miejsce na lawendę. Takie, żeby nie trzeba było z pługiem slalomem jeździć, bo mi chłopy odmówią. I tak zaoranie grządek to jest niezła przygoda, ale to ze względu na mądre pomysły szanownej szwagierki, która wzdłuż grządek bzów nasadziła, a na końcu porzeczki. Nie można więc ani wszerz ani wzdłuż, co skiba odłożona, to cofnąć trzeba. Takim sposobem to jest bardziej zmordowane niż zaorane. Jak mi potem Dziecko agregatuje na wiosnę, to tym samym trybem to idzie.
Święta idą! Za oknem mam właśnie świniobicie u sąsiada. Na szczęście tę świnie słychać było tylko przy zdejmowaniu z dwukółki. Teraz słychać  rzeźnika, jak gębę drze - traktor jest cały czas na chodzie, więc musi go przekrzyczeć.
W obliczu ostatnich schabowych, które były niejadalne, rozważałam opcję wstawienia jakiegoś ryja do chlewika. Dziecko jest mięsożerne, ale wybredne. Może to nie jest najwłaściwsze określenie: ma odruch wymiotny jak go coś zbrzydzi. A zbrzydza się łatwo. Ostatnio opierniczyło mnie przy obiedzie, że na jego oczach robię paciankę. A pacianka polegała na tym, że na porcyjkę ziemniaków gotowa do dzioba położyłam warstwę surówki z marchewki. A te kotlety, kupione po 20zł za kg, tłukło osobiście i pod tłuczkiem się rozłaziły. Nie dziwię się, że już nie miało na nie ochoty. Mnie się zrobiło to samo, po tłuczeniu którychśtam kotletów. I nie jem mięsa po prostu. Ale Dziecko jest mięsożerne i bez mięsa się nie obejdzie. Po obiedzie z naleśników, racuchów, czy innych takich woła kromki prawie natychmiast. Ryż z jabłkami, czy owocami, to na deser może być, nie na obiad. Więc chyba jedyne wyjście wstawić ryj do chlewika. I kupić wiosną brojlery lub indyki. Wiąże się to jednak z koniecznością zakupu zamrażarki, lub reanimacja istniejącej, czego nie popieram. Jest ogromna, kupowaliśmy ją do sklepu, więc taka była jak najbardziej. W momencie zakupu była nowoczesna, ale to było 20 lat temu. Ale nie ma się co martwić na zapas. Nawet gdyby, to i tak dopiero na najbliższą jesień.

Mam na dzisiaj zapisaną wizytę u najbardziej lubianego przez kobiety wracza. Już przeżywam na różne sposoby. Ze stówką będę musiała się rozstać, a nie wiadomo, czy będzie ona w najwłaściwszym miejscu wydana, ponieważ o owym doktorze nie mam żadnych danych, oprócz nazwiska. Ale w sąsiedniej mieścinie ci lekarze są tylko kiepscy albo jeszcze gorsi, a pielgrzymek uskutecznić nie będę. Chyba, żeby była konieczność.

Mam zamiar uczynić piernik oczekujący. Może już zaraz się wezmę, bo to ostatni dzwonek na taki piernik. Prawdę mówiąc, nie robiłam go nigdy. Natomiast moja Mama zawsze taki piekła. Do dziś pamiętam, jak jednego razu, u Dziadków jeszcze, miód z cukrem się na kuchni topił, a my przysmażaliśmy sobie na patelni boczek. A patelnia stał tek, że sięgało się do niej przez ten garnek. Z widelcem oczywiście. No i taki jeden plasterek w tym miodzie wylądował. Panika nastąpiła, ale plasterek został natychmiast wyłowiony, piernik wędzonką nie przeszedł. Ciasto dojrzewało w garnku na szafie, a my takie surowe ciasto podskubywaliśmy cichcem i namiętnie, zbierając opeery od Mamy, jak przyuważyła. Tradycyjnie był u nas tez na święta pieczony, u Dziadków jeszcze, bo potem już nie, taki placek, który nazywał się "robak". To były dwa kruche ciasta -czarne i białe. Przez maszynkę do mięsa wypuszczone jedno na blaszkę, posmarowane marmoladą a na to drugie. Placek był twardy jak stopięćdziesiąt i prawie nikt go nie jadł -kury pewnie zjadały po świętach. I dziwię się czemu był ciągle pieczony wobec tego. W ogóle to jakieś takie niewymyślne ciasta były pieczone - biszkopt z foremki keksowej, cwibak, makowiec zawijany, sernik -cudo babcinej produkcji. I pischinger, do którego gotowało się kajmak. A zwieńczeniem wypieków były babcine bułki. Pamiętam, że było ich tyle, że już pieczone były w bele czem, np w czerwonym garnku z jednym uchem, w chlebowym piecu. Z tej garnkowej były ciekawe kromki. Bułki były słodkawe, ale to wcale nie przeszkadzało w konsumowaniu ich z wędliną. Zresztą bywało, że Braciszek zagryzał szynkę makowcem i tez było dobrze. A na Nowy Rok był pieczony tort "bułkowy" zamiast mąki dawało się tarta bułkę. Ten tort zresztą obskakiwał u nas wszelkie tortowe okazje. I był całkiem jadalny.

8 komentarzy:

  1. U mnie synkowie i mąż mięsożerni, więc radzę sobie tak, że kupuję w zakładzie przetwórstwa mięsnego ćwiartkę świniaka; do tego ze 3 kg okrawków mięsnych II gatunku, z których robię kiełbasę; sama wędzę przygotowane wyroby; piekę też pasztet przed świętami; domownicy nie chcą innych wędlin; mój tata zasiadał z kawałkiem słodkiego placka, wypijał do tego pół litra mleka, ale mięskiem musiał pogładzić; a sąsiada takiego mieliśmy, że tak podorywał miedzę, że w końcu cieniutka przewróciła się; zachłanność ludzka nie ma granic, bodaj parę centymetrów wydrzeć dla siebie; myślałam, że teraz już dali sobie spokój z zajeżdżaniem pługiem cudzego pola, jak u Kargulów; przyrzekam sobie, że zrobię na święta tylko jeden placek, bo potem sama muszę się z nim męczyć, albo ptaki mają pociechę; pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak wygląda ćwiartka świniaka?
      Wiesz, z tym kupowaniem w ubojniach to jest tak, że kupujemy to samo mięso co w sklepie. Te kotlety co niejadalne były to z miejscowości na M. słynącej kiełbasą wiejską z M-wej. Lepiej by było u znajomego chłopa, który wiadomo czym karmi. Bo jak karmi premiksami, to masz to samo świństwo. No, ale ja musiałabym z kimś na spółkę, a nie mam wspólnika potencjalnego w zasięgu Dzieckiem wespół, ze sklepowego mięsa. Przynajmniej o tę chemie w masarni dodaną mam mniej.

      Usuń
    2. Ja biorę tylną ćwiartkę, więc mam więcej mięsa ładniejszego, szynkowego, bardzo solidny kawał schabu, no i boczki, odrobinę słoniny na smalczyk, skórki dla sikorek, e, tam, długo by wymieniać; wiem, nie mam wpływu na to, co kupuję, ale i tak lepsze od gotowych wyrobów w sklepie; masz zabudowania gospodarcze, więc jakąś kwaterkę dla świniaka sobie wydzielisz i możesz wyhodować swoje, tym bardziej, że paszę też masz swoją; z miejscowości M? toż to ponoć wszystko najlepsze na świecie; kotlety schabowe rozbijam przez kawałek folii spożywczej, młotek tak nie niszczy mięsa.

      Usuń
  2. Tak się i u mnie porobiło, że codziennie chleb na wieczór zaczyniam i przed południem piekę. Przez Ciebie! :) . Mam takie poletko po dziadkach długie chyba na 100m i szerokie na 8m. Nikt tu pól nie obrabia oprócz takiego "kukurydzianego" co wszystkie większe pola dzierżawi. Zachodzę ja kiedyś na pole, a tu pola mojego nie ma. Normalnie heca. Musiałam wynająć geodetę, za 2 tys wyznaczył mi granice. Okazało się, że z tych ośmiu sześć metrów przyorał sobie i dwa uprzejmie zostawił dla mnie. Zero przepraszam nie usłyszałam. Duży może więcej. Teraz na jesieni na tym moim maleńkim poletku zakręcał sobie jakby na swoim mało miejsca miał i po roślinkach przejechał wielkimi kołami. Aż robić mi się mniej chce, ale dla kózek dynie tam uprawiam i warzywa dla nas, bo koło domu miejsca nie ma.
    rena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A który pieczesz? Ten z brytfanki pewnie? Dobry Ci on jest, ale ja najczęściej ten kuciany, bo błyskawica.
      Odnośnie zajeżdżania uprawianego pola -bym powiedziała zdanie. U nas taki sąsiad jeździł wiecznie ściernią. Stary nic nie powiedział, tylko w domu mamrał. Ze ścierni zrobił autostradę, pług potem nie chciał tego wziąć. Pozatem ciągle "spadał" z drogi w pszenicę, albo w nią ze swojego pola cofał. A ja jestem tak nauczona, że ziarko posiane - rzecz święta. U nas nie do pomyślenia było, żeby po młodym zbożu chodzić, albo idąc między polami kłosy zrywać. Dziadek nie był wielkim rolnikiem, ale uczył nas szacunku dla chleba, czyjejś pracy, cudzej własności. Jednego razu juz nie zdzierżyłam, zatrzymałam go w polu, jak wracał po orce i mu powiedziałam, że prawdziwy gospodarz tak nie robi. Jak szanuje swoją pracę, to wypada uszanować czyjąś. Chciał coś pyskować, ale ja dyskusje ucięłam, ze nie będę dyskutować, powiedziałam co miałam do powiedzenia, a on niech się zastanowi. Tak się zastanowił, że potem całą resztę drogi klął, qrwami rzucając, głośnej niż traktor chodził. Syn był na podwórzu i myślał, że taki wściekły, bo mu podnośnik nie trzyma i drogę orze. Teraz raczej uprawia syn, A on się w dziadka tatowego wdał i zrobi jak ten: jak mu jeszcze raz wjedzie, to wsiądzie w traktor i mu na obsianym polu bączka wykręci. Na niektórych nie ma innego sposobu, Jak u nas przyorywali, to była rotacyjna, albo opryskiwacz.
      Moja mama była wysoce kulturalna osobą, ale mówiła zawsze, że na chamstwo trzeba chamstwem, bo jak jesteś kulturalny, to cham myśli, ze się go boisz i jest górą. No, ale czasem chamstwo jest tak agresywne, że kładę uszy po sobie i zmykam.

      Usuń
  3. Mam to samo. Za każdym razem jak ta przemodlona sąsiadka wyskoczy na mnie z czymś, przełykam i staram się kulturalnie rozmawiać i jak najmniej. Potem mąż (jak mu opowiem) mówi, że powinnam z ryjem wyjechać porządnie raz, to się zamknie, ale ja nie za bardzo umiem i mówię sobie, że następnym razem to już tak zrobię napewno...Mama napewno miała rację.
    Co do pola, to ja maszyn żadnych nie mam oprócz kopaczki i wideł amerykańskich..a kto i czym mi w takie pole wjedzie co pies by przeszczał?
    rena
    ps. tak, chleb ten z foremki, ale ja mam rzymski garnek w sklepie z meblami holenderskimi kupiony. Super mi wychodzi. Kiedyś napewno, może już następnym razem zrobię ten drugi,(kuciany?)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Garnek rzymski - cudna sprawa, ale normalnym trybem poza zasięgiem. Ja mam brytfankę szklaną w której piekę go z 1,5 porcji oraz dużą brytfannę emaliowaną z pokrywą, taką jeszcze peerelowską. W niej piekę ciabaty wstawiając foremki keksowe do środka. Do szklanego daję papier na spód, bo się klei niestety.

      Usuń
  4. Twoja mama miałą świętą rację - jak na chama nie wjedziesz to się ciebie nie boi, a jak jedynym znanym mu językiem nie pojedziesz to nie rozumie. granica rzecz święta - własnie mi sąsiad zasiaduje 500 m kw, bo zamiast wyrzucić w ch... jak się okazało że na moim siedzi to pozwalałam korzystać, czas poleciał, zasiedzenie w toku.
    ale powaliłaś mnie - kto tą świnię będzie karmił??? kartofle w parniku, kotły dzwigać? może Dziecko się wdroży jak chce mięsko jeść, bo Ty to chyba za dużo sobie bierzesz na głowę. choć wiadomo że chłopa racuchami nie nakarmisz, tylko jakąś padlinę trzeba dać.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..