wtorek, 11 lutego 2014

oszybka za oszybkoj

czyli za błędem błąd. Opera mi się wiesza permanentnie. Dziecko mówi "Wywal to gówno", a ja jestem od tego gówna uzależniona chyba, albo leniwa może. Bo to gówno jest 2 w 1 - ściąga mi pocztę na kompa, czyli ma wbudowany program pocztowy. Co kto mi wyśle, to mam na kompie zaraz i nie muszę mieć dwóch programów otwartych. Dziś mi się tak wieszała, że w końcu sobie pomyślałam, że poczciwego IE odpalę. Ale on nie importuje zakładek opery, bo są w innym formacie pliku zapisane. Mam zainstalowanego Firefox, ale do niego trzeba Thunderbirda dołożyć dla poczty. A poza tym Starszy korzysta z mojego lapka i używa właśnie F. Byłaby pełna inwigilacja, gdybym korzystała z tej samej przeglądarki i miała w niej swoje zakładki. Szlag mnie trafia na tą cholerę, bo więcej wisi niż działa. Nie chcę aktualizować do najnowszej wersji, bo jest jakaś zmodzona strasznie i program pocztowy jest osobno. Ale pewnie będę zmuszona.

Szynka została uwędzona. Wędziło Dziecko głównie. Na gruszce. Wyszła cygańska. Gotowanie niekonieczne. Dziecko pyta"Ile czasu można przechowywać taka uwędzoną szynkę?" Nie wiem. Ale nie będzie z tym problemu na pewno. Zwłaszcza, że ilość nie jest jakaś zabójcza. Było wstępnie 6 kg. Coś się pookrawało, no to powiedzmy  - zostało 5. Trochę zjadła wędzarnia. Na pewno nie będzie problemu z przechowywaniem.

W kręgosłupie łupie. W dodatku i TU i ÓWDZIE, też. Tzn. łupie w innych miejscach niż łupało wstępnie. Równolegle. Spotkania z panem G. zawieszone z powodu braku środków. Bierze 40 zet za ok 3 kwadranse masażu. Spacery z psami pogłębiają łupanie. Poza tym staram się nie nosić, bo nie mogę. Pół wiaderka to max. Dziś byłam po owies u somsiada. Była wymiana za pszenicę. Wzięłam wiaderko w dwóch wiadrach. Przyniosłam wiadro owsa i wiadro jęczmienia. Ale one lżejsze niż pszenica. Owies pewnie najładniejszy z tych co do tej pory miałam. Ale somsiad nie ma na sprzedaż, bo zamierza jeszcze świnki mieć.

Kozuchy wyszczotkowałam dzisiaj, bo gubią podszerstek na gwałt, aż wyglądać zaczęły paskudnie, bo im się pod obrożami filcowały zrzucone kłaki. Czyżby miały jakieś informacje z góry, że ku wiośnie ostro idzie?

Tymczasem wczoraj, za wieczornym powrotem od cioteczki na szosowych termometrach czytaliśmy w Rz. - 6,4 stopnie C, a w Ł.  (bliżej domu) 7,2, a przy szosie - 4 stopnie. W nocy lało. Spłukało trochę śniegu i dzień zbudził się paskudny, z zamokniętymi szybami i pochmurnym niebem. Potem się podkasało i świeciło słoneczko. Ale błoto było do potęgi. Psy szczęśliwe z powodu powrotu trawki, ale upaćkane błotem po podwozia. Nawet Czarna, która jest wyżej zawieszona. O 18.30, wypuszczona na sikanie Czarna już chrzęściła pod łapami przymrożoną trawą. "Księżyc w górze jak bałałajka", w trzech czwartych, chmurek zero, gwiazd miliony, jasno i świetliście. Dobrze, że to na noc trochę ścięło, bo błoto jest wqrwiające. Mała idzie do wanny po spacerze. A właściwie pójść powinna, ale ze względu na okoliczności kręgosłupowe idzie sporadycznie. W pozostałych przypadkach ręczniczek dyżurny i tony pyłu, po wyschnięciu tego, co się nie wytarło. A wyciera na ogół Starszy, więc wiadomo, jak wytarte.

Na urodziny cioteczki pojechaliśmy we dwoje z Dzieckiem zabrawszy szwagierkę-najstarszą-acz-nie-najważniejszą. Starszy się wyłgał brakiem miejsca w aucie spowodowanym gabarytami uprzednio wymienionej. Wypchnął mnie kolanem, choć jakby miał trochę oleju i nie był samolubną i myśląca jednokierunkowo świnią, to mnie by zostawił, a sam pojechał. Niestety, posiedzenie się przeciągnęło dłużej niż planowałam. Nie wypadało się zmyć w obliczu poczynionych przez cioteczkę, szalonych przygotowań żywnościowych. Spowodowanych jej oczywistym brakiem wyobraźni. Bo ileż można zjeść, rozpoczynając posiedzenie od dwudaniowego obiadu? A popełniła oprócz tego rybę w galarecie, jajka faszerowane tuńczykiem, 4 sałatki, 2 placki i tort. + wędlina i owoce. I większość zdecydowana tego menu została nietknięta. Szkoda pracy i finansów przy braku wyobraźni. Sam ten obiad, ciasta i owoce najzupełniej by wystarczyły. A w dodatku jest tyle co po szpitalu. Bez sensu. Wyrzucone w błoto pieniądze i siły. Rybę w galarecie spakowała mi dla braciszka. Tudzież jakieś dwie galaretki drobiowe z myślą o nim robione. Tymczasem ten pyszczy, że jadł nie będzie, bo galareta mało sztywna. Nosz qrde! W doopie się poprzewracało! Starszy ostatnio zachowuje się ciągle jak blondynka z permanentnym PMSem, co wqrwi mnie do białości. I mordę drę.

Mała kocia picz olała mnie z rana. Już dłuższą chwilę jej się nie zdarzało i myślałam, że wyrosła. A tu mi na dzień dobry siknęła na śpiwór, pod którym był kocyk i moje nogi. Ciepło nagłe mnie zbudziło, zerwałam się i śpiwór  z kocykiem. Kocia picz zwiała, a śpiwór z kocykiem poszedł do pralki a potem na kaloryfer. Kocia picz dostaje szajby. Wczoraj łaziła po cegle (jest ci u nas, między salonem a drugim przedpokojem taka dziura, zamiast drzwi, z łukiem, obrobiona cegłami). Poza tym, po suszących się na gałce od nadstawki bieszczadzkiej portkach dzieckowych, wlazła na górę meblościanki. Stamtąd otworzyła sobie drzwiczki od nadstawki i wlazła do wnątrza , wywalając na podłogę dwie spódnice, które tam się znajdowały w oczekiwaniu na lepsze czasy. W ogóle to z tymi kotami kociokwika można dostać. Wypięły się na kitkata. Natomiast ochłonęły psi ryzyk z mięskiem podany luzem na parapecie, z gąb sobie prawie wyrywając. A jak dostały następnie to samo do misek, to olały. Polizały trochę po wierzchu, postało do rana, a potem zostało zgarnięte kurom.

Kury niestety nie zostały skonsumowane przez stodołowe sąsiadowe liski, mimo, że kurnik nocą stał otworem.(A szkoda - problem byłby się rozwiązał) Następnej nocy napływowy kogut pozostał poza kurnikiem i też nie został skonsumowany. Porządny lis, jak porządny złodziej - u siebie nie kradnie.


I tak na koniec:
dostałam była w gwiazdkowym prezencie, od przemiłej Pumy, grafikę z kozami, we Fr, nabytą. Ramka jakowaś poniewierała się w zasobach. Okazała się być jak  ulał. Tyle, że uczucia estetyczne zaburzała mi kolorystyka. Te kozy to trzy obrazki ułożone w pionie, narysowane ciemnobrązową kredką na kremowo-beżowym tle. Do tego passe-partout w kolorze papieru pakowego. A ramka była z ryflowanych listewek w kolorze starego złota z czarnym w rowkach. Ściana, na której się to prezentowało blaaado-żółta. No, totalna jajecznica była. Miałam resztkę akrylu w kolorze burgund (taki on był burgund, jak ja chińska cesarzowa). Wzięłam gąbką przemaziałam, że szczególnym uwzględnieniem rowków. No i jest nieco lepiej. A właściwie - zdecydowanie lepiej.
O tak:
Na zdjęciu wyszło bardziej szaro-bure, niż jest w rzeczywistości.

Niestety, obrazek za szkiełkiem, a w szkiełku odbija się co może.

To było 6 sekund działalności. Nawet nie starałam się, żeby szybki nie pomaziać- akryl super się ściera, byle już, od razu. Tyle, że na razie stoi oparty o ścianę, na komodzie i prosi się nie zostać zwalonym przez kotoświra. Nie mam pomysła, gdzie go zawiesić - do galerii fotografii mord najmilszych mi nie pasuje. I już. A druga ściana z białą boazerią i barokowym lustrem z różyczkami. Też nie pasuje w sąsiedztwie tego lustra. Wot, prabliema!







.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..