wtorek, 18 marca 2014

Xsawery revived

i niech go... Co tam jakieś zarubieżne huragany. Teraz to dopiero duje! Duje dokładnie z zachodu. Leje tudzież, ale z przerwami. Ale więcej duje i osusza to, co zamoczone zostało. Wyjście z domu jak za karę. Właściwie to głównie ja wychodzę. Reszta nie musi.
W piątek wieczorem przybyło krakowskie Dziecko. Się jej udało, bo dziewczyna, też nowokrakowska, a tubylczyni, jechała do rodziców autkiem. Więc za 3 dychy miała pod dom prawie. Oczywiście się Dziecka pohandryczyły trochę. Oczywiście pan Starszy rozwinął swoje gebelsowkie teorie z innej czasoprzestrzeni. Oczywiście Dziecko krakowskie spędziło gros czasu na Fb i na wykonaniu manikiuru. No, ale przyjechało odpocząć...Ponarzekało z umiarem. I pojechało w niedziele popołudniem z tąże koleżanką.

Dzieckowa kota ma fazę. Wieczory spędza na zabytkowej toaletce u drzwi do Dzieckowego pokoju wydając z siebie donośne "a mrrał......aaa mrrał!". Momentami Dziecko daje się sterroryzować, wpuszcza Kotę, ta włazi mu na kolana i rozpoczyna udeptywanie z pomrukiem. Ale bywa, że nie zdzierży, wypada wtedy ze swojej jamy z donośnym "sp....dalaj!". Dziś na ten wrzask Kota wzbiła się na wyżyny. Tzn. dostała pewnie spida jakiegoś, bo nie wiem jakim innym cudem znalazła się w bieszczadowej nadstawce na górnej półce. I stamtąd dochodziło nadal przytłumione "a mrrał". Została wyciągnięta za tylna łapę, bo inaczej nie dosięgłam. Po czym dała sobie na zatrzymanie i zaległa na kanapie.
Tak oto:

Nie wiem dokładnie, czy ta pozycja nazywa się "zwinąć się w kłębek" czy raczej "nakryć się nogami"

W ogóle większość towarzystwa, przez większość dnia zalega. W dziwnych miejscach i dziwnych pozycjach.
Pan Kot na przykład tak:
Ta prawa tylna łapa sobie sterczy, a głowa jest niżej reszty kota.
Dodam, że zaanektował poduszkę, która wcześniej, również drogą aneksji przeszła na Księżniczkę. Mi zostały sztywne jaśki, które aktualnie zajmuje Księżniczka, wygryziona z poduszki. Dalej, na długość leży Czarna, a u jej głowy Księżniczka. I tak sobie chrapią (autentycznie, na cały regulator, jak stare chłopy) - główka w dupkę.

Dziecko postanowiło dzisiaj wyeksmitować do skupu wykopane uprzednio wredne rury, które doprowadziły do wybuchu w "żabie". Trochę pobujaliśmy się z wciągnięciem ich na wypożyczoną dwukółkę. Pojawił się kolega, "mały, chudy, ale byk", zawsze do pomocy niezawodny i dopomógł. Bo co ja mogę takiej rurce zrobić. Namawiać ją tylko, żeby się nie gibała na boki.
No a potem pobujaliśmy się z wrotami od stodoły.
Wrota walczyły uparcie z wiatrem, (albo wiatr z nimi) i raz po raz się otwierały, mimo podparcia od zewnątrz. Tak od niedzielnego poranka. Ja odpuściłam już zamykanie, bo ledwie do domu doszłam, ponownie były otwarte. Dziecko, odprawiwszy rury, traktorem wjeżdżało do stodoły. Mimo odpowiedniego podparcia, wiatr miotnął wrotami na traktor, skrzydło wyszło z zawiasów i padło na pysk, na płask. Starszy wydał z siebie jęk tylko: "jaciępierniczę" i poszedł przeżywać do swego pokoju. Po czym wrócił, nadział czapkę i kapotę i rzuciliśmy się wrota ratować. Deal był taki, żeby je zostawić w spokoju, dopóki wiatr nie odpuści, nie wiadomo tylko czy na płask, czy na sztorc. Ale obawa była, że a) na płask zamokną i kto je dźwignie potem , b) na sztorc - wiatr je rzuci o glebę po raz wtóry i mogą już tego nie przeżyć, c) stodoła pozostawiona bez części wrót zostanie pozbawiona dachu. No to jęliśmy je wieszać. 4m dech wzwyż i ze 2m wszerz. Wiatr usilnie nam utrudniał, czego skutkiem skrzydło zawisło jedynie na dwóch zawiasach i zostało podparte czym się dało.
Pod wieczór wiatr nieco ucichł, za to zaczęło padać.
Wieczorny spacer z psami odbył się trotuarem - po dwukrotnym upychaniu się pod wiatr za powrotem z pól, nie miałam już ochoty na raz trzeci. Za pierwszym razem, w dodatku, zdecydowałam połączyć konieczne z pożytecznym. Uszedłszy kawałek tego powrotu, uwiązałam psiny u sąsiadowego orzecha, a sama udałam się skróś pszenicy i rzepaku, do drugiego sąsiada po nacięte świerkowe gałęzie dla kóz. Wzięłam tylko 4 duże i żagiel mi się z nich zrobił, ledwie doszłam do domu z tymi gałęziami i psami. W dodatku Czarnej szajba odbiła z tego wiatru i od tych wielkich gałęzi i szarpała mną jak dzika. Ale kozuchy miały radochę. Tyle, że Wanda ma ruję. Ryj ma zajęty darciem, więc nie ma czym tych gałęzi skubać. Za to przytulanka się zrobiła, że  wkoło moich nóg by się owinęła, gdyby mogła.

I tak pięknie zszedł dzionek, na sporadycznym nicnierobieniu (w tzw międzyczasie - pomiędzy robieniem tego co mus) No i napisałam papierek do ZUS, bo w końcu dotarło do mnie, że jednak będą zwracać te wstrzymane emerytury. Jutro zawiozę.

 

1 komentarz:

  1. Tak właściwie to miałam kłopoty z ustaleniem wszystkich nóg kota, akrobata prawie; w niedzielę drutowałam drzwi do tunelu foliowego, bo wietrzysko prawie rozpiął rurki, i pewnie trzeba będzie na powrót wszystkie wzmacniać i folię jeszcze raz napinać; zauważyłam, że nasze dzieci wyjazdowe cieszą się domem przez pierwszy dzień, potem zaczynają łazić z kąta w kąt i już myśleć, co tam; mają już swoje życie, a dom to tylko maleńka odskocznia, złapanie oddechu, czasami pożalić się, i można dalej ruszać na podbój wielkiego świata; i moje futrzaki tak śpią, tylko to błotko, nie pomaga wycieranie łapek; pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..