środa, 16 kwietnia 2014

Po brzegi

dzień był wypełniony dzisiaj.
Wczoraj szwagierka nienajstarsza-ale-najważniejsza zadzwoniła, z informacją, że szwagierka najstarsza-ale-nie-najważniejsza kiepska, noga jej spuchła, niczym nie smaruje, palić nie ma czym. Starszy zadysponował akcję ratowniczą, coby ciota nie zamarzła. Węgla nabrał w wiaderka i kazał wieźć.
No to śmy pojechali. Brama u cioty zastawiona oczywiście. Akurat dyrektora spotkałam i mu zapodałam, żeby przekazał, że bramy nie zastawiać. Szkolne podwórko rozbabrane totalnie i nauczyciele parkują na drodze. Bez sensu to trochę, bo droga do pól wiedzie między innymi i szersza maszyna lakiery obskrobie.
U cioty się J. uwijała szparko. Dziecko węgiel, jeszcze przez J. uskrobany, z piwnicy przyniosło. (ciota ma tam zwały miału. Proponowałam, że ten miał przesiejemy, zawsze się coś jeszcze uzbiera. Ale nie, bo nie. No to nie) Potem Dziecko wyniosło jeszcze trzy wory popiołu, co go ciota w piwnicy przez całą zimę gromadziła. I przyniosło drewna. A J. wetknęła mi pościel do prania.

Pojechaliśmy do miasteczka w celu zakupienia filtra. Filtra niestety nie było. Odebrałam jajka w IM. i drobne zakupy w locie uczyniłam. Po czym wróciliśmy niezwłocznie do domu. Łącznie wyprawa do miasteczka zajęła nam 56 minut, z czego połowę spędziliśmy w korku, spowodowanym tym, że robotnicy drogowi łatali pół dziury w asfalcie na ulicy, która znajduje się w ciągu krajówki E-4. Ciekawe. W cywilizowanych krajach takie roboty przeprowadza się nocą. A panowie w pośpiechu załatali pół dziury, drugie pół będą łatać pewnie jutro, kiedy w związku z dniem targowym, ruch jest największy.

W związku z brakiem nowego filtra i stosem rzeczy do prania sięgającym nad kosz drugie tyle, co jego wysokość, wykonałam, co powinnam była zrobić wczoraj, bez oglądania się na teorie Starszego: zalepiłam wkręcony filtr silikonem. Jak 10 lat działał bez czyszczenia, to jeszcze trochę podziała, a pralka drugie 10 nie przeżyje.Oby tylko zalepianie okazało się skuteczne. Wrzuciłam na luz i dałam silikonowi czas na zaschnięcie do jutra. A jutro będzie chwila prawdy.
Po czym poszłam odebrać od sąsiadki zmówione jajka. Chwile pogaworzyłam o świątecznych przygotowaniach (sąsiadka z mamą swoją już od piątku wypiekają, a mąż dzisiaj wędzenie uskuteczniał)

Po powrocie czekała na mnie przyjemna wiadomość, że będę musiała pomóc przy przykręcaniu sanek do żaby. Mus to mus. Poszłam ci ja, pod autem pogimnastykowałam się nieco, efektu nie uzyskaliśmy zaplanowanego. Dziecko słowem plugawym, leżąc na wznak pod autem, ciskało gromko. Zwłaszcza na fr. myśl techniczną. Przeciwstawiając jej niemiecką oraz amerykańską. Bo auto ma być zrobione tak, żeby prosty cep dysponujący młotkiem i kluczem płaskim, poradził sobie z remontem.
Została zarządzona przerwa techniczna na odzyskanie psychicznej równowagi. Ja ją wykorzystałam też na zapewnienie odzyskania sił fizycznych i zrobiłam obiad. U mnie zrobienie obiadu trwa tyle czasu ile potrzeba łącznie na obranie ziemniaków, ich ugotowanie i wytłuczenie. Od  ziemniaków zaczynam, a wszystko resztę robi się w ciągu tych 20 minut, kiedy ziemniaki się gotują. Dziś poszło ulgowo, bo w IM kupiłam 4 plastry pieczonego schabu. Wczoraj ugotował się mimochodem rosół na ćwiartkach przeznaczonych dla psów. I nie robiłam surówki, tylko wyciągnęłam marynowane ogórasy (Kiszone już wyszły).
Wzmocniwszy się na duchu i ciele wróciliśmy do garażu, już bez Starszego, bo wymiękł. Chwilę bujaliśmy się z tymi sankami. Po czym stwierdziliśmy, że fr. myśli technicznej prosty polski mechanik-samouk nie sprosta i należy odpuścić, dla zachowania reszty równowagi psychicznej.

Podczas tych rozważań do ucha mego dobiegły z obórki odgłosy typu łuup - bęc, bęc- łłup. Zakradłam się na paluszkach i zobaczyłam moje panienki, stojące w poprzek boksów i napierniczające się łbami przez deski. W międzyczasie, pomiędzy łup i bęc, Wandal robił nóżką grzebu grzebu i wpychał pychol między deski, na co natychmiast Andzia rżnęła w te deski łbem. NNNoo, tooo, sięęę wyjaśniłłoo! Czemu słup się rusza, czemu ściółka taka zbombardowana, czemu Andzi siatka z sianem ciągle na Wandy stronie. Złapałam Andzię na sznurek i wyprowadziłam na zewnątrz, coby się czym innym zainteresowała i głupota jej ze łba wyparowała. Obróciłam się za moment i w drzwiach do obórki widzę czarne. Jak ta czarna cholera wylazła? Ano, wierzchem, znaczy żłobem i przez Andzi boks. Darować nie mogła, że jej obiekt ataków znika i poooszłaaa! Więc i Wandala upięłam, któren się natychmiast trawy czepił i z zapałem zaczął wchrzaniać. Stefana też.
No i. Jak to mówią. Jak się człek wqrwi, to ma siły ile bądź. Złapałam za widły, tudzież inne przydatne narzędzia i wypierniczyłam cały gnój z Wandy boksu, do gołej posadzki. Na karszery była nie pora, bo już wieczór prawie, więc sypnęłam lubisanem, potem świeżą słomą. A żłób przegrodziłam drabinką od siana, na wcisk. Może jej nie dadzą rady. Ale  co im odpierniczyło? Zawziętość była taka, że Wanda ma guzy porozbijane do krwi. Jutro pogadam z sąsiadką, czy bym u niej na ogrodzie tego koziego towarzystwa nie mogła przypiąć.

Aaaa! Pomiędzy tymi wszystkimi akcjami jeszcze przyniosłam ze strychu górą prania, robiąc miejsce na to co się (mam nadzieję) upierze jutro. Posortowałam, poskładałam, i cześć uprasowałam. Reszty już nie zdążyłam, bo musiałam iść chwilę potrzymać. Z tej chwili zrobiło się parę godzin tego trzymania. W każdym razie już nie będę musiała więcej, bo się napatoczył kolega Dziecka z prośbą o wspawanie czegoś, co się upierniczyło u kosiarki (Cały dzień dzisiaj naród okoliczny kosił) I kolega legł pod autem z Dzieckiem i pokonali Francuzów.
A mnie rąsie bolą. Pewnie od tych wideł jednak. Ale sanki też się przysłużyły
.
Tak jak Maria (i zapewne wiele innych osób) wolałabym, żeby już było po świętach. Świąt nie lubię i już. Nie jestem w tym odosobniona. Moje dzieci też nie lubią. Przerost formy nad treścią. Jakieś sztuczne zadęcie, które psuje klimat. Święta fajne, to były u mnie w domu. Dopóki było normalnie. A potem, jak już ojca nie było, też było super. I do dziś jest co wspominać (co mi przypomniało, że powinnam może zadzwonić do Balbiny na okoliczność tej krakowskiej od Greków z Krościenka i polskiego dżinu (jak on się nazywał? Na etykietce był żaglowiec.))

W niedzielę przypomniała mi się palmowa msza w Paryżu ( w poniedziałek był Gochy pogrzeb - minęło już 5 lat) Tam przynosi się do kościoła liść palmy, taki sam jak z obrazów przedstawiających wjazd Jezusa. A potem te palmowe liście zanoszone są na groby bliskich (zaraz na per Lachaise widzieliśmy). Podobną praktykę zauważyłam w Krakowie, na Rakowickim - palmy na grobach, a były też palmowe liście.Nie pojadę na święta do S. Ale Jacek pewnie był na cmentarzu. On zawsze chodzi w kwietniu. U nas nie było zwyczaju latania na cmentarz co tydzień. Naszych zmarłych mamy blisko, na co dzień w myślach, bez pokazówek. Muszę nabyć jakieś takie wieczne światełko na słoneczko. W S. nie kradną na cmentarzu.W najbliższym miasteczku potrafią nawet bratki z donicy wygrzebać.


2 komentarze:

  1. Jestem rozgrzeszona z koszenia trawy, pada; bardzo podobają mi się niektóre zwyczaje z innych państw, bez spiny, pokazu, sztuczności i zakłamania; a to bieganie na cmentarz to wcale nie dla zmarłego, tylko żeby ludzie widzieli, pucowanie błyszczących nagrobków; wg mnie zostaje tyle po zmarłym, ile miejsca w naszym sercu i dobrych myśli; eh! trzeba iść chrzan zrobić; pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. ja nie szaleje na te święta, na luzaka coś tam pichcę, za to na grządkach dziś szalałam mimo, ze mokro musiałam posadzić maliny, które dzisiaj do mnie dotarły, też mnie łapska bolą od motyki i se poklęłam na ilość perzu u mnie. gdyby ktoś skupował to dziadostwo byłabym bogata :)

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..