czwartek, 15 maja 2014

niechciejstwo, nierobstwo i ideologia.....

Pogoda pod zdechłym azorkiem. Zimni ogrodnicy się rozwlekli i zamienili w mokrych ogrodników. Od paru dni pada , leje, kropi, mży. Z drobną przerwa wczoraj  - kozy się wreszcie popasły. W zasadzie więcej zniszczyły niż zjadły, bo trawa sięga mi już do połowy uda. Zjeść tego nie zjedzą - trochę wyskubią - resztę wygniotą.Wobec przerw w pasieniu spowodowanych pogodą, przypinam je wciąż w tych samych miejscach- od ostatniego razu już trochę zdążyło odrosnąć. Resztę mam zamiar skosić Dzieckiem na siano. Oby tylko przestało padać. Niby w przyszłym tygodniu. w/g interii, ma być 5 dni słońca (w/g gismeteo ma padać cięgiem) Niby mokry maj dobry, ale bez przesady.
Ciotka przywiozła pomidory. Jakieś parę sztuk posadziła sobie, a te "moje" czekają na lepsze czasy. Chyba okaże się, że lenistwo czasem popłaca (w sumie zawsze popłaca - bo przynajmniej się nie narobisz): nie usunęłam natychmiast moich pomarzniętych "san marzano", bo były inne tematy, a wyrywanie zmarzłych pomidorów nie było sprawą pilną. I te zmarzluchy odbijają teraz od dołu. No  to  niech się starają. Byle teraz mnie zgniły. A tych ciotczynych nie posadziłam, bo Starszemu się ubzdurało, że ma być grad po południu tego dnia, kiedy był temat sadzenia. A potem już nie było kiedy. Wczoraj, z doskoku, wsadziłam tę sałatę, która raczyła wzejść, te parę kapust. Oraz wetknęłam dynię i tych kilka dyń, które mi wzeszły w pierścieniach. Jakoś kiepsko wschodzą te wszystkie nasiona. Długo i w niewielkim procencie. Domniemywam, że , z powodu iż narobiło się firm i firemek sprzedających nasiona, tych nasion jest nadmiar i to co się nie sprzedało jest przepakowywane po prostu. Ściema, a człowieka szlag trafia, jak sieje marchew po 3 razy. A szpinaku ma z całej torebki 8 sztuk. Poza tym, ślimaki dają się we znaki.
Funkie obsypałam antyślimakiem. Muszę to samo zrobić z kapustą, bo im zaczęła smakować.
Poza tym kotlecik goni kotlecik. I z nadmiaru tych kotlecików ręki mi opadły z szelestem i ogarło mnie niechciejstwo, nieróbstwo oraz bunt. (to właśnie ta ideologia) Ponieważ moi panowie nosa ze swoich jam nie wychylali dziś, poza potrzebą spożycia. I jakieś tam deklaracje działań czynione były, ale zapomniane natychmiast po przekroczeniu progu swojej jamy - ja, bez deklaracji, stwierdziłam, że z gorszej gliny nie jestem i jak byczenie - to byczenie. Byczymy się wszyscy. No i przebyczyłam dzień boży, robiąc to tylko, co zrobione być musiało, znaczy -zadbanie zwierzaków, bo one same nie potrafią. A reszta niech sobie radzi. A co?
Mały wyłom był tylko na ogarnięcie Dzieckowych odzień wiszących po krzesłach w "salonie", oraz moich uprasowanych portek tamże. Nie z chęci umilenia życia Dziecku, ale z powodu iż bajzel ów mnie wqrwiał, oraz poniewierały się tam rzeczy świeżo uprane i ze strychu przyniesione, w tym biała koszula. Oraz powiesiłam roletę, która już czas jakiś poniewierała się po podłodze.
Otóż, moje Dziecko Miastowe ma dziki obyczaj szczelnego zasłaniania okien na noc oraz zapalania światła (śpi przy zapalonym! Bezsens, bo przy świetle się nie wysypiamy i stąd pewnie wstaje zmęczona) I za każdym razem roletę zerwie, ale nie przyjdzie jej do głowy, żeby zawiesić z powrotem. A reszty towarzystwa zerwana roleta przecież nie dotyczy. W końcu koty strąciły na podłogę. A u nas, jak coś znajdzie się na podłodze, to prędzej się zutylizuje, niż któryś się schyli, żeby podnieść.
Kotleciki się walą stadami.
Kotlecik number one to pralka, która ostatecznie odmówiła współpracy. W dodatku zachowała się na tyle chamsko, że odechciało jej się już pod koniec cyklu i zostawiła mi niedopłukane pranie w wodzie. Wody było ciut za dużo i otwarcie drzwi spowodowało zalanie łazienki, z myciem za klopem. Część "zmiotła" do odpływu pod wanną, część zebrałam mopem. Szkoda, że najpierw nie wyjęłam zawartości, bo potem musiałam mopować po raz drugi. Wyżęłam ręcznie, czego nie robiłam od lat i co odwiodło mnie od pomysłu wypożyczenia od szwagierki najstarszej pralki "frania". Na razie składam. Nie wiem, czy uda się nie prać 3 tygodnie (pralka nie istnieje od ub. niedzieli i nie będzie istniała mniej więcej do 1.06) Kiedyś miałam wirówkę i pranie we frani nie było tak uciążliwe, bo nie kręciłam tego ręcznie. Zresztą, wtedy byłam piękna i młoda. Dziś jestem tylko piękna i nie mam siły.
Kolejny kotlet to bojler. Umówił się z ta pralką, czy co? Zresztą, nie wiem, co go boli, bo jak poszłam zdiagnozować, to wyglądał, jakby miał pokrętłem skręcona temperaturę grzania. I nikt nic nie wie, cuda dziwy, samo się. Dziecka nie podejrzewam, ze względu na jego brak zainteresowania czymkolwiek, co dotyczy bytowania, a Starszemu nie wierzę. Kłamie mistrzowsko i na każdy temat, tak, że sam wierzy w to co mówi. Ponadto szlag trafił przedłużacz, do którego się bojler podłączało. Ja rozumiem, że na długości kabla są straty prądu, ale nie aż takie, żeby on nie mógł mieć 2 metry zamiast metr. Nikt się przedłużaczem nie zainteresował, więc cały dzień woda byłą zimna, aż nie zdzierżyłam i przywlekłam dzieckowy długaśny przedłużacz.
I kolejny kotlecik -psia karma. Ta moja Księżniczka coraz grubsza, coraz bardziej nieruchawa i coraz większe ma problemy z wydalaniem. Więc wymyśliłam, że może jednak gotowa sucha karma część problemów załatwi. Szukałam, grzebałam, aż znalazłam taką bez zbóż (zwłaszcza o kukurydzę mi chodziło) z mięsem, a nie produktami pochodzenia zwierzęcego (którymi mogą być pióra, jak w Rojalu), ziółkami, witaminkami itp. Kurier wiózł 3 dni, ale w końcu dotarł. I po otwarciu wora miałam lekki opad szczęki. Przyzwyczajona byłam do granulek wielkości powiedzmy łyskasa. A tu graniaste kołki o kwadratowym, centymetrowym przekroju, długie na 2 cm. Pierwszego dnia Księżniczce pokroiłam to na drobno, Czarna dostałą w całości. Dzisiaj stwierdziłam, że może przesadzam z tym krojeniem i mała da radę. Nie dała. Musiałam wygarnąć z michy i kroić. Psia krew. A chciałam i sobie życie trochę ułatwić, żeby nie gotować na okrągło tego psiego jadła.Do lata idzie, więc niby mogłam wrócić do barfu. Ale Czarna ciągle ma problemy z żoładkiem i trochę się boję karmić ją totalną surowizną. A w opiniach było, że jorka karmią taką samą, tylko dla aktywnych, no to do głowy mi nie przyszło, że to będą takie pale. A swoją drogą, jak ten jork to je? Może ta dla aktywnych drobniejsza?
W dodatku boli mnie dziwnie oko. Oprócz okularów, noszonych pod niepamiętnych czasów, nigdy nic z oczami nie miałam: żadnego "jęczmienia" ani zapalenia spojówek, ani innych wianków. A teraz boli mnie żywcem, a momentami rwie. Wiem, że okulista się kłania, ale darmowy za pół roku, a odpłatny nie leży w zakresie. Na razie lecę ze świetlikiem, z rumiankiem na przemian, parę razy dziennie i trochę pomaga.

No i ten nawał kotlecików tak mi trochę podciął skrzydełka, że mi oklapły, a ja razem z nimi.
Jeszcze dudranie w ziemi by mi pomogło, ale jest deszcz - nie ma dudrania. (I tak, jak idę z psami, to zawsze jakieś parę chwastów wyrwę, pod warunkiem, że akurat nie leje)
Plus tego deszczu taki, że kury sąsiadki płotem nie lezą i nie gmyrają mi w ziółkach.
I tym optymistycznym akcentem kończę i idę spać. Choć wcale mi się nie chce, ale oczy wymagają odpoczynku.

PS
Kotleciki pewnie się mnożą tu i ówdzie. Nie tylko u mnie. Co, niestety, niczego nie zmienia, nie ułatwia i nie załatwia.
Tym razem szczególnie pozdrawiam Beatę.

1 komentarz:

  1. Mnożą się nie tylko u ciebie.U nas też leje i nie wiadomo kiedy koniec.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..