piątek, 6 czerwca 2014

Wiara

czyni cuda, ale tym razem cudu chyba nie będzie. Takie wierzące jest moje Dziecko. A ta jego wiara podbudowana jest mocno lenistwem. Po co ma sam robić coś, co ktoś może zrobić za niego.
Od dawna przyzwyczaił się, że pomagam mu w nauce. I oczekuje ode mnie, że tak będzie nadal. No, bo jak matka skończyła matematykę, to żadne całki, różniczki, macierze itp jej nie straszne. Nie wyobraża sobie, że mając ukończone studia matematyczne, można było nie mieć bliskiego kontaktu z całka potrójną lub równaniem różniczkowym o zmiennych rozdzielonych. W dodatku, matematyka uniwersytecka bardziej jest/była nastawiona na "dlaczego tak i jak to udowodnić", niż "do czego to się przyda". No a poza tym, matka swój kontakt z matematyka wyższą zakończyła 37 lat temu. Potem był tylko Pitagoras i tabliczka mnożenia.
A dziecko ma w sobotę zerówkę z matmy. Zbierało się, zbierało do nauki i zebrać nie mogło. W końcu stwierdziło, że nie ma weny tudzież pojęcia, tu jest oto zestaw zadań, ja sobie przypomnę, a potem siądziemy razem. Ale jak sobie mam przypomnieć coś, z czym nie miałam nigdy do czynienia. No to wywlekłam:  niezawodny Leja, Fichtenholtz, moje stareńkie tablice, zawierające wszystko, a wreszcie Krysicki-Włodarski -równie, wciąż niezawodni, choć pamiętający jeszcze czasy mojej matury.
I zaczęłam się uczyć równań różniczkowych: o zmiennych rozdzielonych, liniowych, drugiego rzędu oraz całek podwójnych po obszarze, np. trójkąta. W tym ostatnim było tyle mozolnego rachowania, że odpuściłam wreszcie, bo sprawa zaczęła rozbijać się o pilnowanie plusów i minusów, a nie metodę.
Z rana mamy siąść razem, ale czarno widzę tę zerówkę. Przy czym, do zerówki zawsze można podejść, bez konsekwencji. A nuż się uda i będzie z głowy.

A poza tym przez ostatnie 3 dni grzało równo, wbrew prognozom. Ponieważ zaplanowane zadania na grządkach wykonałam przedwczoraj, wczoraj się już tam nie wybrałam. Natomiast Starszego naszło na rozbijanie kop. Nie wiem czemu taka aktywność nagła, może obecność szwagierki zdopingowała go do wykazania się, jaki robotny jest. W każdym razie te dwie kopy w sadzie rozbił i wysuszył. W związku z czym musiało Dziecko zaprząc traktor do przyczepy i pojechaliśmy przywieźć. Załadowaliśmy już we dwoje, bo nie było tego zbyt dużo i bez układania na przyczepie się obeszło. Nie obeszło się natomiast bez Dzieckowego mamrolenia, że kóz mi się zachciało i bleble ble... Oraz odgrażania się, że"o piątej zaczynam lać wodę do opryskiwacza!" Ale przed piątą było już po ptokach, tak mnie pogonił na strychu. I zlazłszy pomogłam mu rozpuszczać te pyszności dla jego kukurydzy.
A potem odpaliłam kosiarkę i wzięłam się za koszenie podwórza, bo obraz nędzy i rozpaczy. Trawa wysoka zdążyła urosnąć, dzięki uprzednim sianokosom i następnym opadom permanentnym. Zrezygnowałam więc ze zbiornika, otwarłam tylną klapę i boczną. Pirzgało po oczach tym skoszonym, więc założyłam siatkę od kosy. Po małej chwili wyglądałam ja krewny ufoludka i obawiałam się, czy ten cudny zielony kolor z siebie zmyję, czy zostanie mi tak na dłużej. Najgorsze stopy w kroksach (któż wymyślił te debilne buty - po normalnym w nich chodzenij stóp sie ciężko domyć, gorzej niz po lataniu na bosaka) Dziecko sugerowało usilnie ubranie długich spodni i gumaków. Ale jak pomyślałam, że potem pralka będzie pluć tą trawą, to zrezygnowałam. W końcu nogi można umyć. Ręcznie nawet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..