czwartek, 3 lipca 2014

Konfitiury i inne takie..

Ostatnie dnie pod znakiem konfitur wiśniowych i innych takich, oraz podróży.
Czasu brak na inne tematy, bo wiśnie należy najpierw pozyskać z drzewa, potem wydrylować, potem przetwarzać zawzięcie. Wiśni w tym roku zatrzęsienie, ale pogoda taka, że obawiam się, iż niewiele jeszcze zdołam uzyskać na własny użytek, bo owoce psują się na drzewie.
W poniedziałek pozyskałam wiadro, wydrylowałam paluszkami i wyszło tego 6kg z przeznaczeniem na konfitury. Konfitury MUSZĄ być, bo moje domowe Dziecko bez nich obejść się nie może. W ub roku nie było wiśni. Zerwałam troszeczkę i zrobiłam dżem. I były wielkie krzyki: czemu dżem, a nie konfitury i tupanie nóżkami. No to poszłam i jeszcze nieco wyiskałam z tych drzew i zrobiłam 5 małych słoiczków.
Teraz, z tych 6 kg wyszło 12 małych słoiczków konfitur oraz 7 dużych słoików soku.
Wczoraj trochę nie padało i udało mi się namówić Starszego, żeby mi traktorem wyjechał pod wiśnie. Rwałam z maski. Już pod koniec wpadło Dziecko, które wróciło z nauki jazdy z przyczepą i zaczęło tuptać, że "czemu łażę po traktorze, że pozaginam i będę klepać" i tede tuputupu. A ja po tej masce łażę rokrocznie i , się okazuje, peerelowska blacha dobra była, bo nie pozaginałam. Zresztą, ważę niedużo więcej niż worek ziarna i w szpilkach po tym nie biegam.
Starszy, po przedwczorajszych harcach, miał wczoraj "dzień dobroci dla zwierząt" i pomógł drylować. Maszynką. A ja paluszkami. Wyszło 10kg. Z tego 6 kg będzie na frużelinę, a reszta jeszcze na konfitury, bo Dziecko woła, że MAO! Frużeliny dotąd nie robiłam i mam zgryz pewien, czy na tej mące kartoflanej ma to się prawo trzymać 2lata, jak zapewnia autorka przepisu. I w dodatku w słoiczku"odwróconym dnem do góry". Ponieważ zdarzyło mi się przejechać na "słoiczkach odwróconych dnem do góry", więc wszystko pasteryzuję. Zresztą, prościej jest zapasteryzować, niż robić te całe akcje z wyprażaniem słoików i pokrywek w piekarniku, parzeniem sobie potem rąk tymi słoikami itd.
A swoją drogą, czy ktoś jeszcze pamięta te przetwory pod celofanem? Przecież tam żadnej pasteryzacji nie było i się trzymały! I to takie na wpół surowe. Pamiętam, że pierwsze swoje przetwory robiłam, szczylem jeszcze będąc w podstawówce. Pierwsza była galaretka na surowo z porzeczek. Pod celofanem. Potem takaż z niedojrzałych jabłek - "dziczek" - miała piękny kolor, który zmieniał się w zależności od stopnia dojrzałości jabłek. No i oczywiście konfitury z wiśni. W zasadzie - akcje towarzyszące moim pierwszym konfiturom z wiśni powinny mnie zbrzydzić do nich na całe życie, ale jednak wiśnie wygrały!
Miałam pewnie ze 14 lat i były już wakacje. Rodzice w pracy, dziadkowie w polu, a rodzeństwo gdzieś się zmyło. Zostałam sama w domu. I z nudów wybrałam się z puszką na te wiśnie. Wiśnie rosły wzdłuż płotu, przy ulicy. W owym czasie ulica niewiele różniła się od dzisiejszych polnych dróg, zresztą, po drugiej stronie tej ulicy były właśnie pola. Brama wjazdowa na posesję istniała głównie teoretycznie. Rwałam sobie te wiśnie siedząc na drzewie, obżerając się jednocześnie. Cisza, spokój, ptaszęta świergolą. Aż w pewnym momencie uwagę moją zwróciło jakieś szurgolenie pod drzewem. Luknęłam w dół i zobaczyłam faceta z instrumentem. Facet był mi niejako znany z widzenia, ale nie od tej strony. Zaś widok męskich instrumentów - szokujący. Jakoś przytomnie zaczęłam wołać babcię, której zresztą nie było, a nawet jakby była w domu, to z racji odległości, i tak by moich wrzasków nie słyszała. No, ale facet o tym nie wiedział, zwinął instrument i zwiał.
Przedwczoraj, tak na chwilę, odwiedziłam miasto dzieciństwa. Nawet za bardzo nie było możliwości ładowania akumulatorów, co zwykle następuje. Przez chwilę posiedziałam sobie w kuchni z widokiem na góry, pijąc kawę i wcinając mielony z wątróbki pomysłu Brata. Całkiem niegłupie są te jego pomysły!
Reszta czasu zeszła pod znakiem trzęsawki, w którą wpadłam, zorientowawszy się, że zostawiłam w domu kartę. Nie miało to w zasadzie żadnego znaczenia, bo miałam zostać odwieziona z powrotem. Reakcja mojego organizmu była więc nieadekwatna do rangi zdarzenia i stanowiła jednoznaczny sygnał, że trzeba cóś z tym zrobić.
W domu w międzyczasie zapanowało rozprężenie niejakie -koty wybrały wolność, kozy czekały aż wrócę. Plus dodatni ten, że Dziecko naniosło drewna do grzania wody. Gdybym się nie oddaliła, to ja bym to drewno po trochu codziennie nosiła. Więc warto czasem się zmyć na chwilę. Tyle, że kozy wydojone zostały dopiero po 23-ciej, bo tego nikt za mnie nie zrobi. Usiłowałam namówić Dziecko, by się na wszelki wypadek nauczyło. Ale Dziecko obrzydliwe jest i koziego cycka w rękę nie weźmie. Tak jak nie weźmie w rękę psiej miski na wodę, tylko, jak widzi, że brak, to dolewa szklanką. A miska myta, przy każdym ponownym napełnieniu, syfem nie obrasta (a pije cała banda, jak smoki, więc myta kilka razy dziennie)
A propos bandy: w nocy obudził mnie tupot straszliwy. Otworzyłam oko w przekonaniu, że to wojska sprzymierzone maszerują na Krym. Ale nie. To dwa bure zawiązały rasistowską organizację przestępczą i ganiały biedna łaciatkę, która uciekała przed nimi z wrzaskiem strasznym. Na szczęście łaciatce, oprócz zażytego strachu, nic się nie stało. Natomiast bure, a zwłaszcza Pan Kot, ruchu nieco zażyły. Kupiłam laserek do rozruszania Pana Kota. Ale Pan Kot ma w zadzie latanie za czymś, czego złapać nie można. Leży rozciągnięty na jakieś 90cm na podłodze i zdaje się mówić: "puknij się, babo, w czoło, nie ze mną te numery". Latają dziewczyny, które latają i tak. Zwłaszcza Panna Kotta, której nie wiem gdzie jeszcze nie było, bo przemieszcza się lotem błyskawicy z jednej szafy na drugą, zaliczając w międzyczasie nadstawki, które sobie sama, z góry, otwiera. A ślady jej urzędowania znajduję w postaci zawartości wyrzuconej na podłogę. Jest wredna małpa z jednej strony, ale z drugiej przesłodki kocio, który sam przyłazi na kolana, pomruki z siebie wydaje, pysio nadstawia do myziania i udeptuje. Żaden inny tego nie robi. Panu Kotu zdarza się łaskawie pomruczeć, gdy leży rozciągnięty na glebie i zezwoli na pogłaskanie się. Ale i tak ogonem przy tym wali.
Ale teraz już do roboty. Pogoda paskudna. Miasto Szkła i Biszkoptów dziś mnie znowu czeka, ale tym razem Dziecko mnie zawiezie.
Miłego!

1 komentarz:

  1. No nie dobijaj mnie, Kobieto, tym urodzajem wiśni ! U mnie na dwa drzewa mam 1 (w sensie 1 szt :)))
    Choć drylowania tylu kg to raczej nie zazdroszczę :)

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..