wtorek, 7 lipca 2015

Deszcz!!!

W końcu spadło i u nas!
Wczorajszy dzień spędziłam jak borsuk w norze, starając się wychodzić na zewnątrz tylko, kiedy mus. A ponieważ nawet psy mają już dość tej afryki równikowej - na prawdę nie musiałam wiele. (Księżniczka -sikawka leży głównie na gołej podłodze w pozycji zdechłego psa i jakoś potrzeby sikawkowe jej się zmniejszyły. Pewnie wyparowuje nadmiar wody), Upał był nieznośny, porażał szczególnie tuż po przekroczeniu progu, bo wokół domu zero drzew i cienia również. Pomysły na wykonanie jakichkolwiek prac zostały zduszone w zarodku - zrywanie wiśni Dziecko uznało za próbę samobójczą. Oświadczyło zdecydowanie, że wcześniej niż o piątej z domu nie wychodzi. A obiecało, że nałoży tarczę do kosy spalinowej i ukosi trawy dla kóz.
W obecnej sytuacji zielonkowej najwygodniej byłoby, gdyby sobie pozyskiwały same, ale jakoś nie mam odwagi wyprowadzić ich na ten upał. A trawa jest jakoby jej nie było - krótka i rzadka oraz przyschnięta u podstawy. Koszenie zwykłą kosą to mordęga, mimo, że Starszy poświęcił się strasznie i w końcu tę kosę poklepał. Przy okazji tego klepania i ostrzenia po klepaniu diabeł ogonem nakrył czarna osełkę. Ślad po niej zaginął. Została tylko jasna, która do ostrzenia wymaga wody i ostrzy gorzej niż czarna.Ręka prawa zaczęła mnie już od tej kosy boleć i ustaliliśmy z Dzieckiem, że należy przejść na pozyskiwanie mechaniczne.
I właśnie Dziecko kończyło przykręcać tarczę, kiedy spadły pierwsze ciężkie krople. Ostatecznie okazało się, że tych kropel było tyle, co z kropidła. I znowu chmury sobie na południowy wschód poszły, gdzieś daleko niegroźnie pohuczało i wróciło do normy. Po czym sąsiadkę dorwałam, która w międzyczasie wróciła z pracy w najbliższym miasteczku i dowiedziałam się z bólem, że tam solidnie popadało (znów św. Antoni).

Trawa została pozyskana, kozy wyprowadzone na powietrze. Tym razem bardzo bezboleśnie się odbyło i bezstresowo, bo jakiś chlebek się zawiesił i został wysuszony. Na hasło "Wandzia, chodź, mam chlebek" Wandzia przychodzi do ręki jak piesek nawet z daleka. I  na  chlebku zostały przeprowadzone do zagrody. Tak im smakowało, że jak tylko do nich weszłam - natychmiast przybiegały i obwąchiwały ręce.
Kozy w zagrodzie, Starszy na warcie na schodach, a ja z Dzieckiem pojechałam z wodą w pole. Znów wylałam 200 litrów pod jarzynki. Tym razem podlałam prawie wszystko. Te jarzyny, które nie są podlewane zaczynają schnąć - bób wygląda żałośnie, buraki maja poprzysychane zewnętrzne liście, nawet selery, choć podlewane - też schną.  Przy okazji podlałam Dziecko i wysłuchałam długiego jojczenia, ale rozumiem jak przykre jest zetknięcie z zimną wodą w taki skwar. Zeszło z tym podlewaniem do 20.30. Ręce znów mi się wydłużyły nieco, bo latam z dwiema konewkami. Wciąż w myśl zasady "lepiej dźwigać, niż ścigać".
Potem jeszcze "wróciłam" kozy, nakarmiłam, wydoiłam. Złapałam Klemura, który zwiał był miedzy nogami, gdy po raz trzeci wracałam po chleb dla kóz. Wylegiwał się na trawie na środku ogródka i obserwował ptaszyny, które imprezę jakąś sobie tam zrobiły i latały ze świergotem w te i wewte. Ponieważ pora była kolacyjna - wiedziałam, że micha z żarełkiem z puszeczki zwabi Klemura na pewno. Co się stało - Klemencja została capnięta i zaniesiona ciupasem do domu, wśród wierzgania łapkami i wężowatych wygibasów kociego ciałka.
Ogarnęłam jeszcze, co było do ogarnięcia, otworzyłam okno na oścież u siebie w pokoju, drzwi zawarłszy uprzednio, coby koty się na nocne harce nie wybrały i poszłam wywiesić pranie na balkon, żeby potem w skwarze tego nie robić rano.
I wzięłam się za oglądanie panny Murple, w trakcie którego szum się rozległ z nagła, dość intensywny. Zanim się zorientowałam, że leje  -  w pokoju była kałuża na połowie podłogi. Prania nawet nie szłam ratować. Przyjęłam zasadę dawnej sanockiej sąsiadki, pani Marysi. Zapytana, czemu prania nie ściąga, skoro padać zaczęło odpowiadała, ze wzruszeniem ramion: "kto zamoczył, ten wysuszy".

Wiśnie nadal czekają na zerwanie. Przeglądnęłam prognozę na dziś i wcale z niej nie wynika, by miało być lepiej niż wczoraj. Domniemywam, że może być gorzej, bo ta nocna woda będzie dziś parowała i wisiała w powietrzu jak wata namoczona.Szkoda tylko, że  prognoza, chociaż się co godzinę aktualizuje, nie przewidziała tego wieczornego deszczu. Nie latałabym z konewkami przynajmniej. Byłoby lżej i bardziej moralnie. Bo jednak mam wyrzuty sumienia, że w tę suszę zużywam wodę na podlewanie. Usprawiedliwiam się tym, że przynajmniej nie podlewam trawnika, jak niektórzy, tylko warzywa, które muszę mieć dla nas i dla zwierzaków koniecznie. Obawiam się w dodatku, że przy tym braku zielonki, zużycie siana jest nadmierne i potem mi braknie. Rozglądałam się za ofertami sprzedaży siana, ale niestety, w sensownej odległości nikt nie sprzedaje. Drugiego pokosu w tym roku najprawdopodobniej nie będzie.
Spałam tej nocy tylko 2 godziny, bo się nie dało.
Ale zwierzyna przespała noc grzecznie i śpi nadal. O tak:


Księżniczka właśnie przeniosła się z podłogi w miejsce bardziej odpowiednie dla Księżniczek, czyli na podusię. Nieuczesana taka, jak to Księżniczki o poranku...


Klementyna wybrała moją koronkową spódnicę, która leży na stole i czeka na poprawki krawieckie..

Tosia - "barokowy" stołeczek w kuchni

 A Koteczek Areczek zwinięty w koszyczku

Tylko Ledosław nie odstępuje mnie na krok i  poleguje na kuchennej ławce. Ale właśnie wstała, wylizała kotu pychol i zajęła pozycje pod drzwiami. Czyli idziemy na poranne sikanko...
No, przeżyjcie ten dzień jakoś.. bez udaru i porażenia termicznego,,,

2 komentarze:

  1. Chyba zbytnio ten deszcz nie nawodnił ziemi, ale dobre i to; tu, gdzie mieszkamy, to starorzecze Sanu, a glebę nazywają łaz; kiedy mokro - gliniasta, a kiedy sucho - skała; teraz porobiły się pęknięcia, że dłoń można włożyć; musiałoby lać przez dwa dni co najmniej, żeby ziemia zamknęła się; nie wychodzę na słońce, a zarośnięty ogród daje odrobinę ulgi; pozdrawiam.
    Wisienki wydrylowałam, usmażyłam i polałam nimi zupę "nic", jakie pyszne, pachnące.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawet nie zmoczył równo. U mnie w kurzu na podwórzu znać ślady kropli, to samo na grządkach, tak gdzie ziemia była pulchna.
    Szpar w glebie nie mam, za to krecie kopce i dziury na rękę. I, co rzadkością jest, bardzo dużo nieżywych kretów w sadzie, w trawie.
    Wiśni uskubałam pół wiadra, wyszło 4,5 kg po wydrylowaniu. Będzie dżemianka.
    Drylowałam ręcznie -nie boli ręka, jak od drylownicy i większa kontrola nad pestkami - drylownica przepuszcza jednak pestki.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..