wtorek, 28 lipca 2015

zdrowe jedzonko

Staram się jeść zdrowe jedzonko. Zdecydowanie i absolutnie nie jadam żadnych fastfudów ani niczego, co można kupić prawie gotowe do jedzenia. Prawdę mówiąc, głównie dlatego, że jest - po pierwsze drogie, a po drugie -do dupy.(Raz, w odruchu jakimś, w zabieganiu strasznym, nabyliśmy z Dzieckiem pizzę w Biedronce/ ja sugerowałam, że jak już to w pizzerii. Skończyła na kompoście, choć Dziecko jest bardziej otwarte na takie sztuczne jedzenie.) Pożeram głównie jarzyny z własnej grządki, owoce z własnego(i cudzych, bo maniakiem jestem i skubię po drodze z psami, co mi się napatoczy na oczy) sadu, kozi twarożek, kawusię z kozim mleczkiem i chlebek selfmade. Chlebek składa się z mąki razowej pszennej i żytniej + ew. garstka płatków owsianych+kozia serwatka. + sól, 2 łyżeczki cukru/miodu/syropu klonowego/melasy (jak mam, przeważnie jednak cukier), drożdże. Mąka jest niestety sklepowa, co już powoduje nieco świństwa w tym chlebie, bo mąkę też potrafią "uszlachetnić" (Zresztą, samo ziarno, przechowywane przez dużych rolników w binach, jest już uszlachetnione, bo inaczej wołek by im zeżarł ).Mimo wszystko, ten mój chlebek jest o niebo lepszy od sklepowego. Jak sobie czasem zapomnę nastawić, to cierpię później, odgryzając się od skórki w sklepowym chlebie.
Oczywiście, ten kozi twarożek najlepiej smakuje na kromce jak na wierzchu znajduje się pomidorek. Co jest oczywiście karygodne. Ale niech tam. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Ciekawe, że wszystko co dobre jest albo niezdrowe, albo idzie w biodra.
Z tych idących w biodra rzeczy na razie jakoś zrezygnowałam. Pewnie dlatego, że są różne owoce, które pożeram zanim jeszcze zdążą dojrzeć (nawiasem mówiąc - nie lubię dojrzałych śliwek np), nie ciągnie mnie specjalnie do słodyczy. Chyba mi nie służą te sklepowe słodkości. Bo domowego ptysia owszem, pochłonęłam w ilości szt 2 i na tym był koniec. Jeszcze 3 stoją od niedzieli w lodówce.
Nie mam mikrofalówki. Nie kupiłam też dzieciom, jak były oba na studiach w KRK, chociaż mikrofala to podobno wybawienie dla studenta (+ słoiki od mamy). Również proponuję młoteczek do self pierdyknięcia się w czółko młodym mamusiom, które podgrzewają niemowlętom jedzonko w mikrofali. Że szybko, łatwo i przyjemnie? A kto mówi, do cholery, że  w życiu wszystko ma  być szybko, łatwo i przyjemnie? Ja podgrzewałam flachy w garnuszku z wodą na kuchence, albo w podgrzewaczu do butelek i jakoś przeżyłam.
Oraz karmiącym dzieciny malutkie słoiczkami z gerbera i danonkami. Zwłaszcza, jak mieszkają na wsi. A schylić się pod jabłonkę po robaczywe jabłko, po czym je zetrzeć na tarce, miodkiem posłodzić - pyszota.
A twaróg kupny nawet, zblendowany z czymśtam spod drzewa i tak jest mniej chemiczny niż gotowe danonki z wsadem monsanto.
Ale wyczytałam wczoraj na pewnym blogu, że należy zielone i surowe żreć. W postaci zielonych szejków np +chlorelle i spiruliny. I się załamałam, że przy tym moim odżywianiu, braku biegania itd, zejdę z tego padołu szybko i w bólach. A biegać nie da rady absolutnie. Najwyżej spacer  z psami bądź taczkami.... Czyli - kicha...
Wczoraj był dzień grządkowy, bo po ostatnich deszczach chwast ruszył bujnie. Usunęłam też pozostałości po bobie i samosiewnym koprze. I posiałam jeszcze rządek buraczków i rządek szparagówki. Może dadzą radę, choć troszeczkę późno się wybrałam. Uzbierałam odrobinkę maleńkich ogórasków, bo Dziecko życzyło sobie, niestety, marynowane, a do marynaty maja być malutkie. dziecko urwało wiadro śliwek - akurat są takie jak należy na dżem - zaczynające dojrzewać. Dojrzałe śliwki na powidło, a i to jedynie węgierki, bo inne zbyt wodniste i tego smaku nie mają.Robię dżem na 2 garnki - dla nas normalny, a dla córuni na fruktozie.Za domem stwierdziłam nawał mirabelek. Coś by z nich zrobić trzeba, w obliczu niedoboru owoców w tym roku. Z tym, że z miarabelkami problem ten, że jak tylko dojrzeją, to spadają. Na drzewie są jedynie te niedojrzałe. Plus natomiast taki, że nie natrafiłam dotąd na robaczywą mirabelkę. Ale skoro bywają wiśnie robaczywe, co kiedyś się nie zdarzało, to pewnie i mirabelki niebawem zaczną robaczywieć.
Ogórki zrobiłam w takie mniejsze nieco słoiczki (jak te z konfitur bon maman), zakonotowawszy w umyśle, że zwykle zawartość takiego półlitrowego słoiczka, w jakie dotąd robiłam, nie bywała skonsumowana na raz. Zwykle reszta wędrowała do lodówki, a potem już zjadana nie była, bo w/g moich panów jak przetwór postoi otwarty 3 dni w lodówce to staje się toksyczny.

Pogoniłam nieco dynie. Wcześniej stały jak durne i się zastanawiały oraz mnie wqrwiały. A potem w mgnieniu oka ruszyły, jak szalone i panoszą się wszędzie - w cebulę, w kapustę, w pomidory. I jeszcze się za te pomidory owijają wąsami. No, ładnie, ale z pomidorów mi won. I strzygę im czubki. Już się trochę dyniek zawiązało, a kwitną nadal jak szalone. Poczekam, co jeszcze z tego kwitnięcia wyniknie a potem będzie radykalne cięcie.Natrafiłam wczoraj podczas przeglądu na jedną, dojrzałą prawie, hokaido. Niezbyt wielka była, ale już by większa nie urosła, bo to z tych suszowych. Przytargałam do domu, obrałam, wyskrobałam nasionka z przeznaczeniem dla koziów. Po czym pokroiłam na "plastry", skropiłam oliwą i wsadziłam do piekarnika. Gotowe były bardzo szybko. Nie będąc świnią, zaproponowałam Starszemu, żeby się poczęstował. Skrzywił się dla zasady na wstępie, a skończyło się na tym, że sama zjadłam 2 kawałeczki i 2 kawałeczki wyrwałam Starszemu z pazurów dla Dziecka. Resztę Starszy opchnął mlaskajęcy wprost z blachy, stojąc nad nią z widelcem w garści. Tylko, żeby im się nie odmieniło i nie zawołali BEE, jak zrobię następną. (Tak jak psom się odmieniło - poprzednią serwatkę wyżłopały tak, ze od miski odpędzać musiałam. A dzisiaj nalałam, mała przyszła, powąchała i zrobiła w tył zwrot)

Dziecko sprzedało złom i zaproponowało, że kupi mi blender. Nie są mi potrzebne te różne cudawianki oferowane dodatkowo. Wystarczy mi sama pała z nożami. I z 700Watami. Głównie dlatego, że nakładki miksujące do mikserów są badziewne. W zelmerowskim wymieniłam już 2, a w tym francuskim nakładka się dziwnie zablokowała i rozwaliła sprzęgło. Mikser jest na gwarancji, ale kupowany był przez internet, więc korowody z reklamacją przerastają mnie psychicznie. Poza tym 350 Watowy mikser nie zrobi tego, co 700Watowa pała. W najbliższym neo maja takie zelmerowskie po stówce. Jak na moje potrzeby i możliwości starczy. I pewnie dzisiaj polecę, żeby się Dziecko nie rozmyśliło, albo promocja nie skończyła. Bo pomidory już się szykują na przeciery, a bez zmiksowania przeciera nie będzie, jeno rozwarstwiona bryjka

Owies jeszcze nie dostały do żęcia, a pogoda robi się taka bardziej chujowa.( Zresztą cały czas jest taka, bo albo skwara cudowna i susza saharyjska, wtedy gdy podlewać powinno, albo deszcz za deszczem, gdy żniwa na tapecie. Ale rolnikowi zawsze wiatr w oczy. A jak nie wiatr to skurczybyki nornice, karczowniki i inne chomiki. Oraz zając sadowy, szaraczek nasz osobisty, który opiernicza na grządeczkach co mu w zębulce wpadnie. WRRR! Oraz sarenki, co mi się gżą po owsie, który i bez tego się kładzie. WRRR!)
Za oknem właśnie jęczy i wyje niczym Dniepr szeroki. Słońce świeci, ale ziąbek drze po gnatach.
A ja pędzę z psiurami na zasadniczy spacer poranny (wstępne sikanko było zaraz świtem) Mała pinda starzeje mi się w oczach. Chodzi na takich sztywnych tylnych łapkach. Męczy się po kilku metrach. Podziwiam (i serce mi rośnie jak balon zaporowy), z jakim sercem moje, chamskie podobno, Dziecko do niej się odnosi. Jak mnie opierdziela, że ja niby nie rozumiem, że jak przebiegłą ochoczo do mnie 30m, to "ty byś nie była zmęczona, jakbyś 100m przebiegła" (pewnie dla małych łapeczek 30 jak 100) I bierze dziadę na ręce, i taszczy ją do domu, bo deszcz zaczął padać, a malota nie ma siły iść. Uwielbiam to moje wielkie i chamskie Dziecko z wielkim sercem.

Jak zwykle: miało być o żarciu, skończyło się na sercu. Już się wapnu plecie, co ślina na język przyniesie...

Miłego, słonecznego i żeby było czym oddychać!

(Aparat z Cannes pojechał do Jachranki. Stamtąd pewnie w Ardeny, a ja mam tylko solidnego solida, który się nie nadaje do robienia zdjęć, a do topienia w wiadrze jedynie. Więc póki co, obrazków nie budiet, chyba, że coś z archiwum wygrzebię.
Dałam Najważniejszej 12 słoików z zakrętkami oraz koper do ogórków. W zamian dostałam pół litra wiśniówki putinówki. Ktoś-coś, coś-komuś?! )

3 komentarze:

  1. Dobrego dnia Iwonko i dzięki za rannego posta do kawusi (też z kozim mleczkiem) :). Rozpaliłam pod kuchnią i ser idę robić.
    pozdrawiam, Rena
    ps. doszło, co miało dojść?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, właśnie nie doszło. A liczyłam, że już w piątek powinno. Tyle, że ostatnio listonosza nie widziałam w okolicy. (A pojawił się jakiś nowy harpagan, który z fają w zębach dawał polecone do podpisu.)
      Wiesz, że Pavlowa za mną łaziła? Do tego stopnia, że śliniłam się, jak burek do gnata oglądając na obrazku. W sobotę Dziecko miało imieniny, to pomyślałam, że uczczę i jednocześnie sobie radochę zrobię. Wyszła Dupova - coś a la białczany biszkopt, choć, jako nowicjusz w kwestii bezów, trzymałam się przepisu sztywno. Tyle, że pisali, żeby nie na termoobieg, a mój piekarnik inaczej nie umie.
      Pewnie sobie, po powrocie od chwastów, strzelę drugą kawusię i staję do dżemów i ogórków, bom od sumsiadki dostała pół wiadra zdatnych do marynaty.

      Usuń
  2. Od dluzszego czasu mam mieso-wstret, i jarzyny jak dla mnie sa numerem jeden.
    Wbrew pozorom nie sa tanie, ale - no wlasnie!
    Organizm sam sie domaga zielonosici.
    Mialam to szczescie, ze jeszcze swoje dziecie wychowywalam w "normalnych" czasach, nie na gerberach i innych chemicznych miksturach.

    Colorado, jednak jak widze, ze salata ma date przydatnosci do spozycia dwa tygodnie , to dostaje wysypki.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..