poniedziałek, 21 września 2015

Lato odchodzi z hukiem

Właściwie - chyba już odeszło w sobotę. Zabrały je ze sobą żurawie, które przeleciały mi z krzykiem nad głową, kiedy( już o zmierzchu) wyprowadzałam psy.
A dziś nad ranem obudziła mnie potężna burza. W zasadzie obudziłam się na tyle, żeby pozamykać okna, położyć ręcznik na jednym parapecie i kazać Dziecku wyłączyć ruter.Kątem oka i ucha odnotowałam efekty dźwiękowe i wizualne w postaci jednostajnego grzmotu i błysku w poprzek nieba oraz ulewy połączonej z wichurą. Przez myśl mi przeszło, czy znowu nie zaleje tych po drugiej stronie szosy, bo wyschnięta i zaskorupiała ziemia nie przyjmie tyle wody na raz. I poszłam spać na drugie oko. Czarna leżała u mnie pod kocem, więc nawet nie dziwaczyła z powodu grzmotów. A koteczek Areczek, który boi się burzy gdzieś się zaszył i widać go nie było.
Nadrannna burza zdmuchnęła mnóstwo orzechów w sadzie i resztki jabłek z "cesarza". Podniosłam trochę dla kóz i po raz pierwszy musiałam umyć te jabłka przed użyciem. Po raz pierwszy od dawna musiałam też użyć ściereczki do psich łapek kudłatych, po powrocie ze spaceru porannego. Księżniczka nawet ochoczo pomykała po polach, spuszczona ze sznurka, bo wreszcie nie było upału. Raczej chłodno dzisiaj, ale nie jest to przykre. Bo nie było takiego skoku temperatury nagle o kilkanaście stopni w dół, jak ostatnio bywało.
Resztki warzyw na grządkach jakoś ożyły po tym deszczu, na ile mogły, bo część już nie ożyje wcale, np. selery, które wzięły i wyschły (tzn. te resztki selerów, których nie zeżarło podziemne bractwo).
W związku z nadejściem jesieni zostały zapoczątkowane spacery trotuarowe. Dość niefortunnie, bo za pierwszym razem natknęłyśmy się na somsiadkę Zośkę pomykającą na rowerze z Imbirem.Spotkanie na trotuarze mogłoby się zakończyć różnie, między innymi zaliczeniem gleby przez Zośkę, gdyby Imbir dał pierwszeństwo instynktowi nad dyskomfortem spowodowanym szarpaniem się w halti.  Jedyne wyjście było czmychnąć na drugą stronę drogi, co wymagało oderwania błyskawicznego Czarnej od jej bieżących zainteresowań i przeskoczenie jezdni.Czarną czasem trudno oderwać od zainteresowań .Muszę zdecydowanie  szarpnąć smyczą, co może się okazać zgubne, bo smycz zostanie mi w ręku wraz z obrożą, a Czarna na golasa na środku drogi np. Ponieważ taka ewentualność przekracza moje możliwości percepcyjno-poznawcze zaczęłam się rozglądać za szelkami. Uzyskawszy porady od internetowych znajomych zrobiłam dziś wstępny risercz.Z którego wynika, że trzeba się będzie pozbyć jakiejś stóweczki, bo tyle mniej więcej kosztują szelki na których można polegać. Kupienie tańszych niczego nie załatwi, tyle tylko, że zamiast myśleć "czy mi się nie wysupła z obroży" będę myśleć "czy mi nie puści klamra, albo nie strzeli D-ring przy szarpnięciu".

Córusia pojechała w piątek rano Blabla carem, dokonać ostatnich przygotowań przed weselem koleżanki, na które w sobotę miała jechać. Przeżywała to wesele jak mrówka wykopki, conajmniej jak własne, na 2 miesiące przed. Dziś się nie odezwała, więc nie wiem, czy raczej rozczarowana, czy na tyle zmęczona, że nie miała siły dzielić się wrażeniami. Po wstępnych wrzaskach na początek, udało nam się przez te parę dni nawet porozmawiać. Zdaje się, że odpuściłam wygłaszanie własnego zdania na tematy w których konsensusu być nie może. I przyjęłam do wiadomości zupełnie odmienny pogląd oraz, że ewentualnie coś ja spieprzyłam po drodze, bo w końcu to ja niby wychowywałam. A że córka moja jest bardziej z charakteru, stosunku do ludzi itp bardziej podobna do swojej ciotki ojcowej niż do mnie to tylko zwykły chichot losu.
W takiej sytuacji udało jej się nawet uszyć sobie torbę na zakupy. Oczywiście, z moją pomocą - skroiłam, pospinałam i udzieliłam instrukcji obsługi maszyny. Po czym się oddaliłam, wychodząc z założenie, że jak skitwasi, to będzie nosić skitwaszoną. Ale znalazłam niechcący taką sprytną stopkę, dzięki której udało się wystebnować brzegi idealnie równo. Ponieważ przyjęłyśmy niewłaściwą kolejność, mianowicie - najpierw został uszyty worek - przyszycie uszu zostało dla mnie. Wyszło nawet nawet:

Torba ma kształt taki, jak torebki prezentowe. Brzegi złożenia zostały odstebnowane. Do wykonania wykorzystałyśmy fartuch kelnerski z czarnego drelichu zakupiony kiedyś w szmateksiaku za 6zł.
Część tego fartucha zużyłam wcześniej do połatania Dzieckowych spodni roboczych, które, w/g mojego mniemania zużyły się zbyt prędko.  Po czym zostałam oświecona, że żywotność spodni roboczych jest obliczona na pół roku. Ciekawe, co by na to powiedział Levi Strauss?

Z osiągnięć twórczo-tuningowych odnotować należy zakończenie zabawy ze stołem. Po trzytygodniowym bujaniu się ze szlifowaniem w porywach, a potem malowaniem, stuningowany blat został umieszczony na nowych/starych nogach, które uprzednio zostały lekko odświeżone. Niestety, popełniliśmy błąd zawierzywszy wrażeniu i poniechawszy miary: na tych nogach był umieszczony taki mały blacik, będący wcześniej "środkiem" rozsuwanego stołu. Wobec czego stół wydawał się malutki, a zatem i niziutki. Przyjęliśmy, że należy go podwyższyć dodając pod blatem poziome listwy, do których zostaną przykręcone nogi. No i wyszedł nam stół o wysokości 80cm - odpowiedni dla Dziecka może, ale dla reszty zdecydowanie za wysoki. W najbliższym czasie czeka nas kolejny tuning.

Te nogi pochodzą z  przedwojennej maszyny do szycia. Są oczywiście żeliwne i kiedyś były pomalowane. Teraz odświeżyliśmy je lakierem matowym w spreju, a to co dawniej było złocone zostało maźnięte palcem taką pozłotka z tubki do renowacji ram itp. Blat wyszedł pięknie dzięki lakierowi meblowemu, nabytemu za ciężkie pieniądze - 0,2 l za 25 zł. Ale warto było, bo efekt jest super. Drewno polakierowane a nie wygląda na lakierowane, choć ma tego 3 warstwy. Ostatnią nakładałam pędzlem, bo wałeczki polecone przez sprzedawcę farby zostawiały na powierzchni pęcherzyki.

Ponieważ wraz z Córusią przybył do mnie z powrotem mój aparat, to się nim posłużyłam. A co? Zresztą dawno nie pstrykałam. To pstryknęłam Dziecięta na motórku. O:

"Mniejsze" Dzieciątko wreszcie doczekało się korekty owłosienia, dzięki temu, że lokalna fryzjerka przybyła do domu farbować włosy Siostrze. Dziewczyna ma dryg wrodzony do tego, co robi i przycięła mu tę brodę lepiej niż zrobiłby to niejeden męski fryzjer. Pora była najwyższa, ponieważ w obliczu spodziewanego najazdu muzułmańskich uchodźców, mógł zostać wzięty  za jakiegoś taliba. Gdyby tylko skończyło się na otrzymaniu jednorazowego zasiłku, to pal licho....

Na koniec pokażę Wam jeszcze śliczutkie miseczki, jakie zakupiłam dla kotełów.

Te szklane, z pokryweczkami są do robienia Areczkowi wbrew, czyli odcinania mu dostępu do żareła, które konsumują dziewczyny, a jemu nie wolno. Choroba Areczka wprowadziła trochę zamętu (jak każda choroba zresztą - burzy normalny ład). Areczek w większości przebywa w moim pokoju, (Z kuwetą niestety - pani doktór i jej asystentka, zwierzęca behawiorystka poinformowały mnie, że kuwet powinno być o jedną więcej niż kotów. Wynikałoby z tego, że w każdym pokoju powinnam postawić po kuwecie, co byłoby niejakim przegięciem.) Tu jest karmiony na osobności, bo Klementyna potrafi odpędzić go od miski. Nie wiem, czy częściowa separacja od dziewczynek, czy środek, który dostaje ze śniadankiem, powoduje, że Areczek zrobił się jakby milszy: podstawia się do głasków, nie chodzi podqrwiony po chałupie, a odmierzanie mu porcji jedzonka sprawia, że się mu to jedzonko przyjmuje.

A to są miseczki made in czajna:

Używamy ich do mokrej karmy i mleczka dla kotełów. Wcześniej korzystały z czarnych miseczek arkorokowych, których panuje w domu większa ilość i są w ludzkim używaniu. Z czym należało zerwać, bo Dziecko otrzymawszy pomidorkową sałatkę w takiej miseczce zapytywało nieodmiennie, czy to aby kocia nie jest.(Kocie stały osobno, zawsze w tym samym miejscu. Najgorzej było, jak przybywała Córusia i, nie zapytawszy, robiła własne porządki. Musiałam natychmiast ratować sytuację, zakładając,że te na górze piramidki, to właśnie przed chwilą uprzątnięte kocie.Mam nadzieję, że założenie było słuszne - nikomu kocie wąsy nie urosły. A kocie miseczki były sumiennie myte po każdym użyciu.) 

Jak nigdy, piszę dziś na leżąco. Z prawej grzeje mi nogi Czarna, a od ściany, całkiem nie po książęcemu, pochrapuje Księżniczka. Areczek rozłożył się na moich spodniach, właśnie się przebudził i dokonuje ablucji. A ja zerknełam na zegar i zorientowałam się, że jest już jutro i pewnie wypadałoby pospać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..