środa, 2 grudnia 2015

Dzionek za dzionkiem

mijają, różniąc się od siebie jedynie ilością i jakością opadów oraz siłą wiatru. I tak "krok za krokiem, krok po kroczku, najpiękniejsze w całym roczku - idą Święta" ( jak trójkowo zaśpiewali w zapodanym przez Renię linku). Dla kogo najpiękniejsze , dla tego - naj. Dla mnie najważniejsze, że się przesila zimowo i "krok za krokiem, krok po kroczku" zaczyna przybywać. Po minutce, po dwie, ale już w styczniu widać różnicę. I to mi dodaje optymizmu. Bo Święta jako takie czarno widzę.Starszy jakoś dziwnie pomija milczeniem moją ofertę zakupu choinki i podejrzewam, że już coś uknuł. Córusia zapragnęła żywej, co Dziecko skomentowało "jak będzie potem sprzątać?" A tak na prawdę, to Święta mnie wcale nie rajcują, nie lubię Świąt. Nie lubię tego przymuszonego stania przy garach i przyrządzania potraw, które się robi tylko dlatego, że tak każe tradycja, a tak na prawdę to się tego jeść nie powinno wcale. Ja zresztą nie jem.
Ale, OK, do Świat jeszcze chwila i zobaczymy co będzie i jak.

Na razie jest paskudna dujawica. W cudnej prognozie piszą, że prędkość wiatru max 51 km/ha, ale podejrzewam, że większa.Wczoraj miałam problem z tym, żeby ustać na drodze, jak poszłam w pola z psami, a z powrotem, pod wiatr, było na prawdę ciężko. Potem trochę ten wiatr przycichł, żeby wieczorem znów się wzmóc. Tłucze czym może, w tym dachówkami na dachu, a ja drżę tylko, żeby znów tego dachu nie rozebrał. Już raz tak się stało, ale to było dobrych kilka lat temu, ja o te kilka lat młodsza i Dziecko było w domu. A teraz wypadało by siąść i płakać. Płacz wychodzi mi coraz lepiej, z tym, że nie siadam, tylko biorę się do akcji.
Wczoraj miałam ciężką walkę z deską u kóz. Była tam taka jedna , w przegrodzie między Andzią a Wandzią, która się w pionie rozłupała i prześladował mnie widok Wandy ze szczypą z tej deski wbitą  w gardło.Należało w końcu wymienić. Ponieważ istnieją trudności logistyczne, a prosić się nie lubię, więc wybrałam się na poszukiwanie czegoś co by się nadawało. Znalazłam jakąś dechę w miarę przyzwoitą. Wymierzyłam, urżnęłam. Ponieważ pierwszy raz cięłam wyrzynarką - nie zwróciłam uwagi, że ciężko to szło.Potem z trudem oderwałam tę uszkodzoną, używając łyżki do gwoździ i wyrazów. (Bo inteligentnie pierwsza przegroda została wykonana przy użyciu gwoździ - debilizm i zaćmienie umysłowe ogarło wtedy mnie i Dziecko) I zabrałam się za przykręcanie. Wkręt wszedł do połowy i wkrętarka powiedziała brrr. Wkrętarka nowa i tandetna, więc stwierdziłam, że nie da rady i poszłam po wiertarkę. Wiertarka też powiedziała brrr. No to poszłam po wiertło. Wiertło strzeliło. Zmieniłam wkręty na nieco mniejsze, a zatem i cieńsze i jakoś poszło tą dziadowską wkrętarką nawet, bo okazało się, że wiertarka ma padnięta głowicę i luzuje dokręconego bita po paru obrotach. Dopiero po całej akcji, gdy deska została przykręcona, wszystkie wyrazy padły, które paść musiały, a kozy wyczołgały się spod żłobów, zaczęłam oglądać odcięty kawałek deski. I stwierdziłam, że sosna to na pewno nie jest, buk też nie, czyli jakaś bliżej nieznana cholera, twarda jak pieron. Może jesion, bo mocno białe na przekroju.

Dziś używania wyrazów był ciąg dalszy. Najpierw, poszedłszy po siano, zastałam stodołę otwartą na przestrzał. Chwilę zastanawiałam się, czy zamykać, ale gdy zobaczyłam jak jedno skrzydło północnych wrót fruwa sobie tam i z powrotem, stwierdziłam, że jednak tak, bo inaczej urwie. No wiatr oczywiście urwie to ogromne i potworne skrzydło wrót. (Wrota są wysokie na blisko 4m i pewnie na tyle samo szerokie)Więc zamknęłam, podparłszy uprzednio od zewnątrz to latające skrzydło, żeby wiatr miał problem z otwarciem. Ale południowych nie zamykałam, bo przy pierwszej próbie zamknięcia zostały mi z rak wyrwane i z hukiem otwarte.
Potem było jeszcze lepiej: Garaże u nas zostały zrobione z dawnej obory. Za zachodnią ścianą tej obory jest pomieszczenie, gdzie dawniej był silos na kiszonkę, taki pod dachem. Silos miał otwór drzwiowy w zewnętrznej ścianie, zachodniej.Ale tylko otwór. Z obory były drzwi do silosu. Jakoś tak wyszło, że wszystkie pozostałe drzwi w ścianach działowych tego budynku zostały zamurowane, z wyjątkiem tych jednych, które zostały zastawione regałem na narzędzia i inne Dzieckowe szpeje mechaniczno-optyczne. I dzisiaj tak sobie dmuchnęło, że ten regał stracił wiarę w siebie i sobie legł na tatusiowym autku. Jak zobaczyłam ten regał na autku, a na glebie mieszaninę śrubek, nakrętek, śrubokrętów, kluczy, zapasowych żarówek, trytytek, obejm i innych cudów, to się nogi pode mną lekko ugły. Podejrzewałam najgorsze, mianowicie brak bocznej tylnej szyby w autku, ale na szczęście była cała. Zaanonsowałam Starszemu i poprosiłam, żeby mi pomógł ten regał postawić. A Starszy spokojnie, że po co, niech leży. On uwielbia działanie przez zaniechanie, zwłaszcza w momentach wymagających trudnych decyzji, lub pewnego wysiłku fizycznego, bądź umysłowego. Potem sobie stał w oknie, ćmoktał cukierek i paczał co ja robię. A mnie krew nagła miał ochotę zalać z bezsilności. Więc poszłam po sąsiada, który przybiegł ochoczo. Postawiliśmy, umocowali przebiegle. I tylko pozostało mi sortowanie tego miksu na glebie. Ale poszło szybciej niż myślałam, a resztki drobnych śrubek pozbierałam magnesem.
A potem przyszedł Pan Listonosz i przyniósł mi małą paczuszkę z taką oto zawartością:

Laurka (DOŚĆ MROCZNA) zwłaszcza z powodu tego HU HUU w prawym górnym rogu, które spowodowało, że tę niewidzialną sowę usłyszałam prawie. I zawartość pełna mocy, zwłaszcza, że obrączki są z opali, które maja magiczne właściwości. Jest to prezent od pewnej Księżycowej Dziewczyny z Dredami, która gości czasem na tym blogu, a nocami maluje cudnie witraże, trując się przy tym ołowianymi farbami.

Dzięki temu szlag co chciał mnie trafić, trafił zapewne gdzie indziej.

A wieczorem zadzwonił Braciszek, który też miał zajebisty dzionek, bo mu się w lesie spierniczyła zwrotnica w autku. Śrubka do tej zwrotnicy cudownie niemożliwa do nabycia, straciła gwint. Drogą przemyślnych zabiegów z użyciem gwintowników została wykonana nowa. Ale po zakręceniu tego Brat wygląda jak po ciężkiej walce i ramię ma całe zsiniaczone i poobdzierane ze skóry. W dodatku, cofając autkiem po ciemku, na podwórzu, haratnął w słup  na którym wisiał kabel od telefonu. W ten sposób odciął się niejako od telefonu i internetu oraz, być może, od partu kanałów telewizyjnych, które ma w neostradowym pakiecie. Miał zamiar walczyć z tym kablem, ale jak usłyszałam, że to z gniazdka wyrwało, to odradziłam. Bo co innego podłączyć 3 kabelki prądowe do prądowego gniazdka, gdzie właściwe tylko na "zero" trzeba zwrócić uwagę. A co innego podłączyć 5 cieniutkich drucików do pięciu styków, w dodatku nocą. Więc poszukał numeru i miał dzwonić, zwalając straty na wiatr, który rzuca konarami.

Myślę, że jak się już spierdzieli wszystko, co się spierdzielić musiało, to potem będzie lepiej. Tylko po czym poznać, że to już wszystko?

4 komentarze:

  1. Ależ się dzieje Iwonko..
    pozdrawiam gorąco, Rena

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach ależ się czuję zakłopotana..spodziewając się publikacji, robiłabym tą laurkę już od maja..i to nie jednym ołówkiem ale co najmniej czterema..( i pewnie nie skończyła był jeszcze).
    Serdecznie pozdrawiam..:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ to jest laurka najpiękniejsza z laurek - właśnie robiona na kolanie, ołówkiem 6B, z porywu serca, a nie wydumania. Zwłaszcza, że ta robiona od maja pewnie by nie została ukończona i nigdy bym jej nie dostała. I jak to miło pomyśleć, że Ktoś Tam Gdzieś Tam pomyślał, zechciał chwilę poświęcić właśnie na to malowanie na kolanie, potem przemyślne pakowanie, latanie na pocztę, która pod nosem nie jest. Dzięki!

      Usuń
  3. :) a brylant już zawisł? Kolano lepiej?
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..