wtorek, 5 stycznia 2016

Szczypie w nosy, szczypie w uszy, wichrem w polu gna

nasza zima zła!!

Dokładnie jak w tytule. Na szczęście ( a raczej w dalszej perspektywie - na nieszczęście) mroźnym śniegiem w oczy nie prószy. Spacery dzienne z psami to jest massakryczna massakra, bo chadzam w kier wsch - zach. Tzn. idę z domu centralnie na wschód. A z tego wschodu centralnie mi w twarzyczkę duje od kilku dni syberyjskim lodowatym wiatrem. Księżniczka, spuszczona oczywiście ze sznurka, pomyka wpieriod, jak zajączek. A ja zgrzytam zębami do wewnątrz - jak daleko poleci. I lecę za nią, z Czarną na sznurku, której przymarzają łapy i chodzi na trzech - na zmianę, patrząc uważnie czy już leci środkiem drogi, gdzie trawka, czy jeszcze się nie zdecydowała. Jak widzę, że zdecydowanie środkiem leci, to staję i odwracam się od wiatru. Czarna takoż. A potem się drę do Księżniczki, że wracamy. Dziś zrobiłam małe oszustwo, bo nie spuściłam Księżniczki ze sznurka rano i poszłam tylko kawałek pod wiatr, a potem na północ. Ale na tę północ daleko nie zaleziemy, bo za chwilę trzeba by skróś ornego obsianego a zwłaszcza nieobsianego, które w skutej grudzie stoi i zabić się można, a nawet psy po tej grudzie iść nie chcą - w łapki je kole. Wieczorny spacer trotuarowy trochę łagodniejszy, bo trotuar biegnie w kierunku prostopadłym do polnego, a rzędy domów trochę ten syberyjski wiatr biorą na siebie.Natomiast tu utrudnienia bywają inne, bo na wsi sposobem na psa w mróz jest albo zamknąć w piwnicy/stodole/garażu/chlewie, albo spuścić -niech leci. I trzeba się mieć na baczeniu, zwłaszcza obserwując psy na sznurku, czy jakiś nie lata w pobliżu. Czarna dostaje wtedy małpiego rozumu -kwiczy, hauczy i wyrywa na przód bądź do tyłu. Ona ogólnie towarzyska jest i kocha wszystko żywe.

Rano polazłam dokóz z opóźnieniem niejakim, bo w chałupie był ziąb przeraźliwy i nie chciałam taka zesztywniała na ten mróz wychodzić. Najpierw ożywić kocioł musiałam i poczekać trochę, aż się podniesie temperatura "pokojowa", a zwłaszcza kuchenna. A jak już w końcu polazłam, to trochę światła wpuścić musiałam słonecznego (szyby zamalowane na biało dokładnie więc atmosfera taka więcej nastrojowa tam panuje), żeby mieć swobodę działania przy usuwaniu gałęzi wierzbowych, które koziny sobie z zapałem korują (a ja potem rąbię natychmiast, bo okorowane schną błyskawicznie, a rąbanie suchych grozi kalectwem ocznym). No i w tym świetle słonecznym ujrzałam jak północna ściana w okolicy "drzwiczek gnojowych skrzy się szronem. Mimo, że te drzwiczki od tyłu utkane słomą a od przodu fragmentem dywanu (zakupionego w czasach peerelu na kredyt dla młodych małżeństw). Targnęło mną sumienie niemożliwie i zabrałam się za nadrabianie zaniechań.Najpierw poszła słoma na żłób. Nawet nawierciłam sobie otwory w tej łacie co miała być do ściany przytwierdzona wiertarką z odrzutem ("to tylko dwie dziury, tylko dwie dziury" sobie mówiłam dla dodania animuszu). Po czym na ten żłób wlazłam, przymierzyłam. Okazałosie, że odstep pomiędzy listwami a wiązkami będzie za duży i dziewczynki dadzą radę przeprowadzić destrukcję. Zaświtało mi, że podczas segregowania kołków, dybli, śrubek i wkrętów odnotowałam obecność trzech haczyków z kołkami rozporowymi. Nastąpiła więc zmiana koncepcji: haczyki pójdą w ścianę nad żłobem. Listwy zostaną do nich uwiązane sznurkiem ogólnoużytkowym wszechmogącym, tak żeby dociskały wiązki do ściany. Więc zamiast dwóch dziur wywierciłam trzy. (bo czwarty był uchwyt pozostały z mocowania końskiej drabiny na siano)Nie bolało nawet. Kozy na chwilę nie przeszkadzały, bo powłaziły pod żłób (raczej tylko głowy powkładały, bo pod żłobem utkane słomą) No i ułożyłam, zabezpieczyłam listwami. Kozy natychmiast rzuciły się słomę wyżerać z tej słomianej ściany, jakby morzone głodem stały. Potem przyniosłam jeszcze pięć wiązek na ten północno-zachodni kątek i jedną do uzupełnienia u Stefana, ponieważ została zużyta na dościelanie. Nosiłam pszeniczne, bo lżejsze i lepszy kształt miały, ale w końcu i owsianych parę. Te owsiane mi Waldek zbił na śmierć prawie - ponad 20 kilo jedna waży, tak że dwóch na raz nie wezmę. Trzeba było polatać trochę.
A potem jeszcze wynieść popiół, który w sobotę  wygarnęłam z czeluści popielnika kotłowego. 2 wiadra. Ale jak się złapałam za popiół to zachciało mi się znów w tych czeluściach grzebać i kolejne 2 wiadra wygrzebałam. Za pół soboty i niedzielę! Po czym poszłam pogonić starszego, coby jechać na skład w celu nabycia kolejnego węgla.Akurat się pora zrobiła trudna do poruszania się po mieścinie, zwłaszcza na kierunku zamierzonym, bo hosaja o drugiej kończy zmianę i jest ciąg nieprzerwany aut powracających. Węgiel został nabyty tak trochę na łatwowiernego idiotę, bo pieniądze zostawione bez żadnego kwitka, że wzięte i ma być około szesnastej. No to Starszy przykuł się do okna, czy jedzie, czy może go okradli. A ja polazłam na mróz. Bo wypadało rozłożyć plandekę. Więc za jednym marznięciem nakarmiłam kozy i napakowałam siatki sianem. Przy czym udało mi się balot postawić do pionu. Nie, nie, taka mocarna nie jestem, żeby cały balot. Teraz jest już pół balota, więc dałam radę. Tymczasem przywieźli, więc jeszcze trochę wrzuciłam do kotłowni i zostawiłam tam Starszego, którego dziś naszło, że ja nie potrafię. Palić w kotle oczywiście. I biedny cierpiał przez miesiąc prawie z powodu mojej nieumiejętności, ale sam nie polazł ani razu. Rzekłam, że jeżeli się czegoś nie potrafi, to najlepiej tego nie robić, więc może w takim razie on będzie pieca pilnował. No i przypilnował, także nahajcował do 80st. Kot się zaczął przypalać na kaloryferze i musiałam wykazać swoją nieumiejętność
Najzimniejszym pomieszczeniem w mieszkaniu jest kuchnia. W kuchni zaś mój kącik, gdzie przesiaduję z malizną i piszę te bzdury. A u siebie w pokoju mam fotel, zaiwaniony Dziecku, koło kaloryfera w dodatku. No to się przeniosłam. Cały zwierzyniec polazł za mną, z wyjątkiem tej części, która już się szarogęsiła u mnie - łaciatkę musiałam wyprosić z fotela. Księżniczka kazała się wsadzić na łóżko, Czarna wlazła sama, a po chwili usłyszałam za plecami jakieś poskrobywanie na tym łóżku. Już myślałam, że może znowu Klemusi się z kuwetą pomyliło, a to Koteczek Areczek usiłował "wskrobać" się pod kocyczek. Co mu się udało tylko częściowo, więc przylgnął do tłustej doopki Księżniczki i uskutecznił kimono. A ja miałam zapłacić rachunki więc zaczęłam eksplorować "znudzoną pandę". W trakcie czego też kimono na mnie przyszło. Jak otwarłam oko, uznałam, że w końcu trzeba  te rachunki zapłacić  i też przyjąć pozycję horyzontalną. Ale jak, skoro odbywa się pełna okupacja łóżka  - przecież nie można tak "oto, oto, kota w błoto" (w tym przypadku w zimną nicość, z ciepełka niusinej doopki). No to tak - Czarna poszła precz, bo ona i tak w odpowiednim momencie wróci i wepchnie się, używając nosa, pod kołdrę. Księżniczkę zdjęłam z kocyczka i położyłam pod. Takoż Koteczek Areczek został włożony pod kołdrę. Ponieważ był rozespany, to nie zdążył się wqrwić. Wlazłam i ja pod tę kołdrę, uważając, żeby nie przygnieść Koteczka Areczka. A na koniec wróciła Czarna. Wepchnęła kinol, zniuchała Areczka i się przez chwilę zastanawiała, czy to odpowiednie towarzystwo, ale ostatecznie wlazła.Leżę sobie teraz na pleckach, kolana mam ugięte i Areczek stwierdził, że to najlepsze miejsce dla niego. No a mi już kolanka zesztywniały nieco.
Idę dogadywać się z Areczkiem co do innego M.P.

Trzymajcie się ciepło. I pamiętajcie, że na mrozie wszystko pierzchnie. Więc jakieś odpowiednie kremiki, jak musicie na ten mróz.(ja mam okropnie spierzchnięte ręce, choć mieszkania bez rękawiczek nie opuszczam. Smaruję po kolei wszystkim, ale ostatecznie i tak chyba maść nagietkowa będzie najlepsza)

PS. Mówiłam, jak spędziłam Sylwestra? Chyba nie. Odkryłam przypadkiem takiego pana : William-Adolphe Bouguereau. Sama sobie nie wierzyłam, że do tej pory nie słyszałam, jako, że dość się interesowałam sztukami pięknymi, książek z zakresu (przeczytanych) mam sporo, a tu taki surprajz. Na wikiArt jest ponad 200 obrazów.(Weźcie i zobaczcie te jego Madonny i dziecięce portrety!) No to było co oglądać. Ale i tak zdecydowałam, że Nowy ma się sam rozgościć i zostawiłam sobie część na 1.01.

6 komentarzy:

  1. Moja droga na nudę to na pewno nie możesz narzekać,praca Cię lubi ale widzę,że z wzajemnością .Ja też wiele rzeczy robię "własnymi ręcami" i nawet jestem kontenta ,że mam co robić .A jak już tak z grubsza obrobione i zaczyna być nudno ,to biorę psa Benia ,dwa pozostałe zostają na podwórku, i ciągnięta,czytaj wyprowadzona,przez niego na spacer do lasu,zerkamy coby nie spotkać wrogów Benia,bo wtedy nie wiem kogo ratować siebie czy jego ,a raczej robię szybki odwrót.
    Kapuśniaczki zrobione i zjedzone -pyszne .Zrobiłam tylko z 0,25 kg mąki na próbę,ale w tygodniu zrobię większą partię.Pozdrawiam Krystyna2

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bywało, że chodziłam z gazem pieprzowym. To tak dla pewności. Użyć się nie zdarzyło. Ale podobno pewniejszy i bezpieczniejszy dla używającego jest zwykły dezodorant w spraju.Może zakupię "po 3zł" jakiegoś śmierdziela, bo sama sprajowych nie używam.

      Usuń
  2. Iwuś, ręce (dłonie) należy moczyć w wodzie po ugotowanych ziemniakach, oczywiście już nie całkiem wrzącej... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze solom? Ale i tak odpada, zbyt rzadko gotuję ziemniaki i jest to taka ilość, że w tej wodzie nic by nie zamoczył.
      Ale już po bólu, maść nagietkowa dała radę oczywiście. Albo ta lanolina i olej kokosowy na których została zrobiona.

      Usuń
  3. szkoda, że nie ziemniaczysz - powiedziałabym - rób placki albo kluski jakieś, bo skrobia ręce wygładza. 2/ smalec rozpuszczony w kąpieli wodnej, najlepiej domowy oczywiście, smarować na noc i w miętkie rękawiczki ( choć na trochę) 3/ placek drożdżowy jakiś, z olejem zagniatany zrobić (tylko łapek po pracy nie myć, żeby ten olej wsiąkł był w łapczęta).
    ps. co to są kapuśniaczki ????

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. THX za rady. Już po bólu. Majne nagietkowa maść zadziałała. Wczoraj profilaktyczna powtórka była. Nagietek jest cudowne kwiecie, a w dodatku tam jest lanolina i olej kokosowy.
      Nie ziemniaczę. Placki uwielbiam, ale odchorowuję gastrycznie. Na dwie osoby nie chce mi się cudować i przy garach stać. Gotuję najprostsze.
      Ciasto drożdżowe ręcznie wyrabiałam ostatnio milion lat temu.Chyba gdzieś na początku pieczenia drożdżowego, jak jeszcze nie miałam miksera. Kapuśniaczki to "bułeczki" drożdżowe z nadzieniem jak do kapuścianych pierogów. U mnie wyłącznie ze świeżej kapusty, ale są szkoły, że się robi z kiszonej. Pierogi zresztą też. Ja nie lubię z kiszoną i nie umiem tego do środka zrobić.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..