niedziela, 13 marca 2016

Plusy dodatnie i plusy ujemne...

Nie, nie spodziewajcie się rachunku sumienia i podsumowań jakowyś. Jeszcze nie umieram (a przynajmniej tak mi się wydaje), więc posumowań nijakich nie będzie.
Chwilę nie zaglądałam, ani do siebie, ani gdzie indziej. I trochę mnie ominęło.
Plusów dodatnich nazbierało się od groma: mam dechy na "drzwiczki gnojowe" do kóz. W dodatku zupełnie gratis. I w dodatku dechy, które maja wszystkie dechy pod sobom - z felcem dechy, takie, jak na podłogę! Odpada problem, że szparki się porobią pomiędzy. Już  somsiada przekonałam, że mu to dobrze dla zdrowotności zrobi, jak mi te dechy na "cyrkularce" przytnie. Mogłabym sama, wyrzynarką z ogranicznikiem, ale wiem, ze i tak falbanki by wyszły. A somsiad jest taki w drewnie zakochany, a przy tym staranny bardzo, tak, że będzie super. I nawet zawiasy do tych wrotek pozyskałam. Najpierw przekopywałam internet w poszukiwaniu. Zawiasów listwowych jest do cholery i trochę (przy okazji doedukowałam się, że jednak co innego zawias listwowy, a co innego taśmowy). Problem polega na tym, że u mnie są już wmurowane haki (łby)do tych zawiasów i one maja określone fi, niestety dość duże - 18mm. Te, które robią teraz delikatne jakieś takie - hak na 10-12mm! Już prawie stanęłam przed koniecznością zamówienia u kowala. A to problem straszny. Bo logistyka - znaleźć kowala, zamówić, pojechać odebrać. No i cena też byłaby odpowiednia do rękodzieła indywidualnego.W ostatniej chwili mi się przypomniało, że robiąc porządki w różnych drewnianych resztkach, przy pomocy masakry teksańskiej, porżneliśmy z Dzieciem jakieś drzwiczki. I to w taki sposób, że kawałek z zawiasem został oderżnięty i pewnie tam sobie leży, gdzie został. No i były. Dwa porządne, kute kowalem, "przedwojenne" (licho wie sprzed której wojny) zawiasy. Śruby załatwiłam boszem urżnąwszy im łby. Drugim boszem, z tarczą listkową usunęłam co nadgryzł ząb czasu. Sajgon się w Dziecia warsztacie zrobił przy tym nieziemski i musiałam wreszcie posprzątać. Porządnie! Żebym się sama potem nie upaćkała, jak będę dalsze działania tam podejmować.
Po czym zawiasy zostały psiknięte czarnym szprejem (mam śliczny helołynowy manikiur, zupełnie gratis) i czekają na somsiada piłę tarczową.
Deszczki przytaszczył Biały Brat, który przybył w celu wspólnego odwiedzenia miasta z ciasteczkowym aromatem. Nasza wizyta, w tym sympatyczny skądinąd mieście, związana jest z pewnymi plusami ujemnymi, które ciążą mi bardzo od dłuższego czasu i rzucają się na psychikę, więc rozwijać nie będę.

To było w poprzedni piątek. A w sobotę wpadła niezapowiedzianie Córusia. Pojechała w niedzielę ok. 15. Efekt jej wizyty był (m.in)taki, że  w poniedziałek tatuś nie dostał rosołu. Z powodu iż nie mogłam znaleźć sitka. Zapytałam tatusia, czy przypadkiem nie widział, na co usłyszałam, że jest tam, gdzie sobie położyłam. (Co znaczyło w moim odbiorze - "genetyczny alzhajmer ci się odzywa, sama nie wiesz gdzie co kładziesz") Wobec czego stwierdziłam, że szukać nie będę, bo, owszem, czapki szukam ciągle, albowiem zdejmuję ją w różnych miejscach, ale sitko kładę wyłącznie w jednym miejscu. A jak nie ma sitka, to nie będzie rosołu. Trudno, uhaha.

Ubiegły tydzień minął pod znakiem materiałów opałowych. W te dni, kiedy z góry nie moczyło, robiliśmy, na zmianę z umówionym chłopakiem, porządek w sadzie. Leżała tam ogromna kupa gałęzi, przywiezionych jesienią po wykarczowaniu przez Dziecko zarośli z kawałka pola, które wzięło w dzierżawę. Był temat wypożyczenia rębaka, który, w związku z nagłą wyprowadzką Dziecka, się rozpłynął. Najprościej byłoby tę kupę po prostu podpalić, ale szkoda mi było tak te kalorie puścić w atmosferę i zwiększać efekt cieplarniany. I nieetycznie i nieekonomicznie. Zwłaszcza, że takie patyki mogę latem, w moim cudownym ekologicznym kotle CO, w hajnówkowym garażu wyklepanym, zamienić w ciepłą wodę w bojlerze (zleciłam w końcu odcięcie, dzięki któremu kocioł może grzać jedynie wodę w bojlerze). No to śmy rąbali. Najpierw ja 2 godziny, potem chłopak 4,5 godziny. A potem chłopakowi ojciec wziął i się utopił po pijaku w przydrożnym rowie tuż obok domu. Więc dokończyłam stertę, przez kolejne 2,5godziny. Pewnie bym tego dnia nie skończyła, ale przyjechał tatuś na inspekcję i zaczął mi te gałęzie podpychać na klocek, więcej przeszkadzając niż pomagając, bo ja już swoją metodę opracowaną miałam, która siłom rzeczy musiała być gorsza niż metoda tatusia. Skończyłam i padłam. Z obawą, że na następny dzień renkom-nogom nie ruszę. Ale ruszyłam. I o dziwo, bardziej bolała mnie lewa ręka, niż prawa, od za ciężkiej siekiery.Aha, no i skórzane rękawice też się nie sprawdziły -trzonek się w nich ślizga tak samo, jak w każdych innych. Na przyszłość muszę nabyć siekierę lżejszą na trzonku włóknianym, który się nie ślizga, jak drewniany.
W końcu także, w piątek, tatuś zdecydował się wreszcie pojechać w celu nabycia węgla. Czwarta tona w ciągu tej zimy-bez-zimy + jedna wisienka. I jak widzę ludzi chodzących po domu zimą w tiszercie, to mam oczy jak filiżanki, że tak można?. Ponieważ ja mam na sobie ogólnie 2 warstwy + ciepła kamizelka i wełniane skarpetki.

Piątkowa wyprawa do miasteczka zaowocowała znów plusem dodatnim: upolowałam w sklepiku z używanymi meblami krzesło za śmieszne pieniądze. Stabilne, jesionowe (jak twierdzi tatuś) krzesło za 5 dych. W końcu nie trzeba się obawiać, że siadając na krześle wyląduje się z tyłkiem na podłodze. (Historia krzeseł w kuchni jest długa i dramatyczna. Niedawno zostały zakupione 2 sztuki, drewniane, po 80zł szt, nowe!. Z czego jedno wytrzymało w stanie nienaruszonym ok. pół roku.  To były już kolejne 2 sztuki, od czasu, gdy zydle zakończyły dramatycznie swój żywot. Pewnie się mszczą teraz.) Muszę tylko koniecznie podkleić łapy, bo krzesło jest ciężkie i mogę je suwać jedynie, co powoduje hurkanie straszne i obdzieranie resztek lakieru z podłogi.

Krzeseło, jak krzeseło - ani specjalnie piękne, ani specjalnie stare. Przykład tego, że kiedyś (niedawno całkiem, bo krzeseło zabytkiem nie jest) można było robić rzeczy przyjemne i trwałe.

Pozatem idzie wiosna i idą święta. W związku z wiosną kury nadal zawzięcie niszczą, co spod ziemi wylazło (a wylazło właśnie ostatnio czarcie ziobro, oraz czosnek niedźwiedzi od Reni wyłazi, więc nie daj boże!). Skalniak wymaga totalnej reorganizacji w związku z działalnością kur oraz nornic. Za co bym się wzięła, gdyby wreszcie przestało padać.
A święta potraktujemy minimalistycznie. Mięcho zostało umoczone. Na kiełbasę zmielone leży sobie. No i w związku z kiełbachą zaistniała konieczność nabycia jelit. W tym celu udaliśmy się do smarketu budowlano różnorodnego pt. Brico, który jest podobno nad wyraz tani. Jelit nie było, ale wzrok tatusia padł na półkę z pokarmem dla futrzaków i mówi "O, ty internetem zamawiałaś, a tu popatrz ile tego". No, popatrzyłam. I stwierdziłam również karmniki. Identyczne z tymi, które właśnie zmówiłam. Tyle, że za cenę jednego smarketowego, mam 2 i pół internetowe.Wychodzi na to, że oni też je internetem zamawiają - każdy w osobnej przesyłce.
A jelita nabyłam w malutkim sklepiku, gdzie w dodatku była przesympatyczna pani za ladą, która wiedziała co sprzedaje, do czego to służy i jak używać. Wymieniłyśmy się doświadczeniami i spostrzeżeniami odnośnie wyrobów wędliniarskich. Fajnie się zapowiadało, ale tatuś siedział w aucie i było "co tak długo". No kolejka była, a w kolejce chłopy, to zawsze dłużej schodzi.

A dla poprawy stanu ducha nabyłam taką śliczna kurkę. Która sprezentowałam Magdusi.Też dla poprawy stanu ducha.

Tak, dla jasności, to kurka jest solniczką. Ale nie ma chyba przymusu wykorzystania jej w tym charakterze. Może sobie robić za dekorację, bo dziurki do trzepania ma nienarzucające się na oczy.

Ponieważ i tak najważniejsze zostało pominięte milczeniem, a zrobiło się długawo,to może sympatyczną kurką zakończę. W ogóle, zniechęcenie mnie ogarło, po ostatnich dyskusjach pod spodem....

6 komentarzy:

  1. To krzesło to plus ewidentnie dodatni bo i piękne i stabilne i drewniane i niedrogie. Skarb!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piękne to może zbyt pochlebne określenie. Ja bym powiedziała - estetyczne. Oraz stabilne, proporcjonalne i wygodne. W kontraście do współczesnego badziewia. Dodam, że mam w domu krzesła peerelowskie, czyli mające już dobre kilkadziesiąt lat (powiedzmy = ponad 40), które cały czas dobrze służą,są estetyczne i wygodne. Ponieważ są tapicerowane, to od czasu do czasu wymieniam im pokrycie - własnoręcznie i błyskawicznie.

      Usuń
  2. a właśnie że piękne. w proporcjach, wdzięku listewek oparcia i uroku prawdziwego drewna. szkoda że bez bliźniaka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem tak - obie widziałyśmy ładniejsze. Ale to jest akurat. I akurat jedno mi tu wystarczy. Ławka jest (zgroza nie ławka, ale jest)

      Usuń
  3. Ja miałem ostatnie trzy tygodnie opałowe. Rąbanie i składanie na kupie.W ostatnia sobotę odmówił mi współpracy kręgosłup lędźwiowy i niedzielę spędziłem w fotelu z podłożoną poduszka pod krzyże. Ech starzeję się
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpowiedni warsztat pracy, Panie Antoni, to podstawa! Ja wreszcie mam cudny klocek, akurat na moja miarę, tak, ze schylać się nie muszę. Zapytałam raz Braciszka, jak się do mnie wybierał, czy by tam u siebie nie znalazł jakiegoś odpowiedniego kawałka na pniaczek do rąbania dla mnie, bo już miałam dość tego rąbania w skłonie głębokim. No i urżnął, jakieś 70cm buka. Synek okuł go listwą stalową, coby nie pękał. I jest.Tak, że kręgosłup spoko. Tylko ręce bolą.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..