środa, 16 marca 2016

Nici z planowania

Planowanie bezwzględnie ważne jest.. Ale bez przesady. To tylko w sferze ekonomii (tej dużej) i gospodarki ogólnonarodowej planuje się na 4 lata naprzód i wszystko wychodzi zgodnie z planem.
 W skali mikro-mikro planować se można, a wychodzi - różnie.
Na wtorek planowałam zajęcie się funkiową rabatką. Tymczasem rano rabatka wyglądała tak:

Mokrego śniegu było tyle, że gałęzie wszystkiemu zwisały smętnie. Dobrze, że na tym się skończyło, bo mogłyby być straty w drzewostanie.

Klementyna obserwuje okolicę z niejakim zdziwieniem. A funkie "nie wyglądają" tam, gdzie widać tę przyklapniętą kulkę tujową.

Najgorzej ma przy takiej pogodzie staruszka. Wszędzie śnieg - na łapach śnieg, na "podwoziu" śnieg. Nawet posznupać porządnie nie można, bo cała broda w śniegu. I pies cały nieszczęśliwy, bo w dodatku Czarna dostaje na śniegu małpiego rozumu i zachęca bidusię do zabawy, na która ta wcale nie ma ochoty.

I tak wygląda planowanie właśnie.

Przedwczoraj ogarnęłam w sadzie, co było do ogarnięcia. Konkretnie - miejsce gdzie rosła  wiśnia , która została wycięta i wykarczowana. Pozostały  tam drobniejsze i grubsze gałęzie. Zdążyły były przerosnąć pokrzywą, która następnie uschła.Sterczały suche badyle i działały mi na uczucia. Niby można było od razu, ale tak się złożyło, że to karczowanie w sadzie odbyło się dosłownie na parę dni przed wyprowadzeniem się Dziecka. (Które nie było planowane zawczasu. Właśnie!!) I jakoś nie było weny i warunków. Za to teraz był odpowiedni moment, bo to wszystko już zdążyło wyschnąć. Stojące skosiłam (kosom ręcznom dziadkowom), leżące wygrabiłam. Na jedną piękną kupkę. A następnie przyczyniłam się do globalnego ocieplenia i zwiększenia dziury ozonowej, bo tę piękną kupkę podpaliłam. Paliło się cudnie, wiatr wiał ten co "spienione goni fale", albo "mistrza z dachu", więc dymy wszelakie poszły sarnom w nos i sąsiedzi nie mieli powodów do psioczenia. (Później także sąsiad Andrzejek wykorzystał  ten wiatr i się przyczynił. Nawet bardziej, bo u niego leżała kupa ogromna gałęzi, w tym - świeżo ścięta sosna. Moje przynajmniej suche było).
Podkusiło mnie, żeby grabić grabiami, a nie metalową "miotłą". Różnica w użyciu jest zasadnicza: "miotłą" -  umim, grabiami -  nie umim. Grabić, mimo lat praktyki, nie nauczyłam się. Śmieszne? Co to za sztuka? Niby żadna sztuka. Ale każdym sprzętem trzeba się umieć odpowiednio posługiwać. Nawet zwykła szuflą. O wiele mniej wysiłku wtedy się wkłada w to, co się robi. Ja niestety grabię "na siłę". Nieopatrznie przekazałam Starszemu Babciną uwagę, że ściskam kij od grabi, "jak bym soki z niego chciała wydusić", czego nigdy nie omieszka mi przypomnieć. (Niektórzy mają dziwną selekcję przy zapamiętywaniu  - wszystko co złe o wszystkich). A ja wim i rozumim, ale i tak po grabieniu gołymi rencami - pęcherze, a w rękawiczkach - bolące dłonie. Tralala-uhaha....

Doszły inpostem zakupione karmniki (trochę się tego inposta obawiałam, bo mi esemesy słali, żeby sobie paczkomat wybrać, poza tym we w ogóle instytucja jest zaufania niegodna) i dokonałam akcji. Wyszło na to, że tych karmników drugie tyle by się przydało. Napełniłam, poustawiałam. Podczas otwierania (bo wszystkie zamknięte były), zanim wyczaiłam o co chodzi z tym kluczykiem i jak to działa, udało mi się w jednym upierniczyć zaczep. Na szczęście tylko jeden i zamknąć go nadal można. Po czym Starszy dał mi powód do "spędzenia snu z powiek", bo udzielił informacji, że te stwory potrafią "jedzonko" wynosić. Psia krew, cholera jasna. Już widzę Stefana - wszystkożercę kapśniętego w boksie, po spożyciu takiej wyniesionej saszetki. No i faktycznie wynoszą, co się okazało dziś, podczas kontroli. Wychodzi na to, że te karmniki nie są do końca przemyślane konstrukcyjnie - przy wylotach powinien być kawałek podniesionego do góry brzegu. O czym ja tu piszę? No, o karmnikach deratyzacyjnych. Temat cienki taki dość, bo po pierwsze primo miłośnicy stworzenia wszelkiego żywego - że jak to? A po drugie wyznać publicznie, że w zabudowaniach gospodarczych istnieją myszy i szczury, to tak, jakby się publicznie przyznać, że ma się wszy, albo francuską chorobę. Chociaż każdy, kto na wsi żyje i wie na czym to polega, wie również, że myszy i szczury są zawsze. I cała sprawa w tym, żeby nie było ich w tych miejscach w których sobie najbardziej nie życzymy oraz, żeby zorganizować wszystko tak, by szkody przez nie wyrządzane zminimalizować. A szkody minimalizuje się między innymi - ograniczając populację. Koty sprawy nie załatwią, bo gdyby mogły to, biorąc pod uwagę ilość kotów rezydującą okresowo w mojej stodole, futrzaki by już dawno zniknęły. Chłopaczek z fujarką też się żaden w okolicy nie trafia. Nie pozostaje nic innego, jak zostać mordercą -trucicielem. (Dodam tak OFF, że podobne akcje powinny być podjęte w stosunku do latającego szczurołactwa, czyli gołębi, które brudzą, paskudzą, roznoszą świństwa różne i powodują szkody materialne. A babcie emerytki, karmiące gołąbki bułeczkom na plantach powinny być karane takimi samymi mandatami, jak właściciele psów po tych plantach srających. Ilość gówna i śmiecia pozostała wokół tej ławeczki po babci emerytce i jej ukochanych ptaszętach, często przekracza to, co zostawi po sobie jeden pies. Poczytałam nieco w temacie tu i ówdzie, na okoliczność sprzątania obsranego gołębiami balkonu w KRK. Kto chce, może te informacje w każdej chwili wujkiem Gie znaleźć. Zapewne mu uczucia pozytywnie gorące natychmiast wychłódną. Moja awersja dotyczy gołębi tych, co to nimi brukowany Kraków. Nie dotyczy innego ptactwa dziko żyjącego, ani gołębi hodowlanych. Hodowcy gołębi mają potężnego hopla na punkcie swoich ptaków - odrobaczają, odinsekciają, dezynfekują gołębniki itepe. U mojego zaprzyjaźnionego weta na półkach królują psie karmy i medykamenty gołębie - znaczy jest zapotrzebowanie, bo by sobie lokaty kapitału w niechodliwym towarze nie robili. )
Najlepiej byłoby, gdyby takie akcje po sąsiedzku odbywały się jednocześnie. Ale mam tu takich, którym nie przeszkadza, co u nich w stodole się rozmnaża. A rozmnaża się na ogół w budynkach nieużywanych, do których nikt nie zagląda. W jednej takiej stodole nawet lisica sobie izbę porodową urządziła pewnego razu. Przynajmniej okoliczne kury spokój miały, bo dobry złodziej nie kradnie po sąsiedzku.

Jak już w temat ptactwa się wkroczyło, to donoszę, że na moim świerku zaokiennym nieszczęście jakieś się stało, bo zniknęła synogarliczka, która już tam siedziała na gniazdku, Szkoda. Na ogrodzie pojawia się coraz to nowe pierzaste. Kosa spotkałam poruszającego się piechotą po trawniku pod świerkami. Ciekawe, że kosy widuję zawsze spacerujące . Czyżby w ten sposób większość życia spędzały?
Wczoraj poszłam dla urozmaicenia zrzucić trochę węgla do piwnicy (Od rana bolała mnie głowa, nie nadawałam się do żadnych akcji. Ale po południu zrobiło się ładnie i pomyślałam, ze może trochę ruchu na powietrzu na ten ból głowy pomoże. Zrzuciłam pół tony. Pomogło. Zdecydowanie siedzenie w domu źle na mnie działa.) W pewnym momencie usłyszałam straszny rejwach ptasi dochodzący zza płotu sąsiadki, z miejsca gdzie jest wybieg dla kur (Raczej może  - przedbieg - przed przeniesieniem się na mój ogród). Spośród wróblowo - ziębowego jazgotu wybijał się jakiś inny, dziwny dźwięk, z niczym mi się nie kojarzący. Więc, zaintrygowana, przerwałam pakowanie węgla do wiaderka i rozpoczęłam obserwacje. Okazało się,  że w chmarę zięb i wróbli wbiła się wilga i próbowała przysiąść się do stołu. Małym ćwierkaczom się to nie spodobało i ją pogoniły. Stąd te dziwne odgłosy wydawane przez wilgę. I, nie wiem co jest, ale skowronka jeszcze w polach nie słyszałam! Czy mnie tak absorbują Księżniczki fanaberie podczas spacerów, czy skowronkowe dzwoneczki wtapiają się w odgłosy otoczenia, ale nie odnotowałam. Jutro posłucham.

Donoszę także, że właśnie wykluły mi się pomidory posiane w czwartek. Ponieważ Dziecia pokój pusty (Dzieciem) i dla kotów niedostępny zainstalowałam tam mini szklarenkę. Uczyniona została z czegoś, co kiedyś Dziecko wyspawało, a co w skrócie przypomina szkielet wielkiego akwarium. Folia spożywcza, która jest materiałem wszechstronnego stosowania (w kuchni używam jej najrzadziej) , posłużyła do wykonania "ścianek" bocznych, a na wierzch poszła tafla pleksi, czekająca od pewnego czasu na wykorzystanie. W środku cieplutko jak w oranżerii. Przy okazji miseczkę z owieskiem tam wstawiłam, ale nie wiem, czy nie za późno się opamiętałam. No, a "krwawego rzeźnika" w końcu nie posiałam. Za to jest Mazarini, Virginia Sweet, Peon Red  i inne takie.   Zobaczymy jak im dalej pójdzie, tym pomidorom. Planuję posadzić 50szt. Na razie wszystko wskazuje, że będzie więcej. Jak zwykle Najważniejsza posiała dużo więcej niż było planowane. Więc, jak zwykle będzie potem foch, że ja nie chcę tego wszystkiego posadzić. Do focha dołączy Starszy, po czym nadwyżki zostaną rozdane....

2 komentarze:

  1. Dzień wypełniony. Ja tę robotę Przydomową muszę upychać w czasie wolnym. Stąd te pracowite soboty.
    Niedługo zmiana czasu to i w tygodniu coś się nadgoni.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szanowny Panie, to sa właśnie zady i walety (albo plusy dodatnie i plusy ujemne)bycia czynnym zawodowo.
      Jak się jest (już) zawodowo bezczynnym, to trzeba sobie zajęcia wymyślać, żeby nie skapśnieć psychicznie i fizycznie, umysłowo także.
      No to miłej soboty.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..