piątek, 16 września 2016

ku zimie idzie

zauważyłam dziś, popierniczając za kosiarką po trawniku. Gęsi/ Żurawie (nigdy nie wiem, które są które, wzrok mi nie sięga, a głosów nie rozpoznaję. Lornetka dałaby radę, ale jakoś zanim pobieżę chyżo po nią, to już nie ma co oglądać) ku południowi podążają.Jak wiosną hurmem w tę stronę leciały, tak teraz, klucz za kluczem prawie - zmykają. Takie trochę zaskoczenie, że to już, bo wciąż ciepło, a nawet jakby upalnie za dnia. Jaskółki wyniosły się tak jakoś niepostrzeżenie już dobrą chwilę temu. Niestety, gniazdko, które u kóz zbudowały były wiosną - pozostało puste.

Wcięło mnie znowu na dobra chwilę. Tak, że tym, którzy tu mimo wszystko zaglądają- dzięki za wytrwałość. Niestety, codzienność zaczęła mnie przytłaczać na tyle, że po wypełnieniu harmonogramu, często rozszerzonego, nie byłam w stanie zebrać myśli i uporządkować ich tak, by można się nimi z kimkolwiek podzielić.

Parę tematów mi dojrzało do radykalnego rozwiązania. Jednym z nich była kwestia zepsutego odkurzacza, który Starszy uparł się naprawiać by himself (a raczej, jak zwykle - myself) Odkurzaczowi brakło jedynie szczotek węglowych, które okazały się nie do nabycia naziemnie. Internetowe poszukiwania po numerze nie przyniosły pozytywnych rezultatów, a kupowanie "na oko" nie miało sensu, bo koszt był zbyt wysoki na to, by wyrzucić w razie gdyby "nie podeszły". No to zaczęłam szukać następcy.
Tak się złożyło, że odwiedziliśmy samochodowo Najważniejszą, przed jej udaniem się na trzecią chemię. Wobec czego zaplanowaliśmy przystanek w okolicach Leclerca. Rekonesans w EuroAgd był bezowocny, bo to co miałam na myśli wyszło, a nic innego sensownego, w określonym przedziale cenowym nie mieli. Wobec czego Dziecko zasugerowało market. Niechętnie się udałam. Odkurzacze na półkach znaleźliśmy, nawet coś by się dało zaakceptować. Ale. Okazało się, ze w samoobsługowym markecie można batonik sobie wziąć z półki do koszyka, ale odkurzacza już nie. Wygrzebana gdzieś na hali pani nie wiedziała, czy to egzemplarz jedyny, ani gdzie jest reszta od niego i kazała udać się do punktu obsługi klienta. Na co mi wezbrało wewnętrznie i zakomunikowałam rodzinie, że ja tu kilometrów po markecie nabijać nie będę, latając do POK i z powrotem do regału, a potem jeszcze do kasy. Ćniam markety, odkurzacz nabędę internetem i sam mi pod drzwi przyjdzie. Co też uczyniłam. Przyszedł, ale zdegustowana jestem mocno. I zakup internetowy nic tu do rzeczy nie ma, bo kupując żywcem i tak bym tego akurat  co go boli nie odkryła. Nabyłam @elektrolux@ w promocji, z 350 na 250. Wszystko jest OK - odkurza świetnie nawet na pół gwizdka, wygląda estetycznie, jest stosunkowo lekki. Tyle, że ta renomowana firma, produkująca odkurzacze od wieków, zeszła totalnie na psy. Staranność wykonania jest taka O! Co wyraża się tym, że szczotka wchodzi na rurę zbyt łatwo i oczywiście łatwo też z niej schodzi, pozostając na dywanie. Kilkakrotna gimnastyka w trakcie odkurzania dywanu polegająca na wykonywaniu skłonów w celu podjęcia z gleby i założenia na powrót szczotki, wcale mnie nie bawi. Raczej wręcz przeciwnie - wyzwala rzucanie słowem obelżywym. Coś wymyślę, ale muszę mieć chwile luzu.
Na razie go nie mam, bo (jak to mówią) jak nie urok - to sraczka. Ciągle coś się dzieje, albo jest do zrobienia na już.
Oczywiście głównym obiektem zainteresowania jest Najważniejsza, która radośnie po trzeciej chemii wróciła sobie do siebie, zapomniawszy w ciągu trzech tygodni, w jakiej formie była po poprzedniej dawce trucizny. Skończyło się na tym że 2 dni z rzędu jeździłam do niej, a kolejnego dnia włączałam telefonicznie do akcji sąsiadkę. Starszy, o dziwo, próbuje ją trochę regulować telefonicznie, co w zasadzie przynosi jedynie taki skutek, że nie odbiera od niego kolejnych telefonów. Po czym Starszy się niepokoi, że coś nie tak i nalega, żebym ja dzwoniła ze swojego. I tak się bujamy kilka razy dziennie.

Kolejny pilny temat został rozwiązany we wtorek. Niestety, los nierasowych kozłów jest określony już w momencie narodzin, otwarta jest tylko kwestia czasu. Zwykle czas ten nastaje, gdy kozły zaczynają czuć "wolę bożą". U mnie były wypuszczane na osobny wybieg już od dawna , bo zaczynały  "skakać" po kozach, którym to jakby trochę przeszkadzało i robiła się granda. Ostatnio pobiły się  tak, że porozkrwawiały sobie łby, co wcale nie zniechęciło ich do kontynuowania walki. Zostały więc rozdzielone. Jeden trafił do wolnego boksu obok Wandy. Tak jej się to nie spodobało, że pierwszej nocy powybijała wszystkie deski w przegrodzie (na gwoździach mocowane były). Umocowałam na wkręty. Zawiesiłam opony od jej strony, żeby przeszkodzić nieco w waleniu łbem w przegrodę. Przeszkodziło nie bardzo. W końcu miała ten łeb tak rozwalony, że zdarła sobie skórę grubym płatem. Trzeba było psiknąć na zielono.Wobec czego obiekty zadrażnień wylądowały w słoikach i zamrażalniku. Kolejne wykoty nieprędko - Starszy jest regulowany ostro w temacie popychania mnie do organizowania  krycia kóz. Może w końcu tupnę nogą, że ja robię, to ja rządzę.

Poza tym wciąż mamy bogactwo dobra wszelakiego - owocowego i warzywnego, które trzeba zagspodarować, bo nie wypada żeby się dary boże marnowały. Pomidory wciąż dają radę, mimo kilkudniowych deszczów, po których wszystko zostało zaatakowane mączniakiem - nawet chwasty na trawniku. Krzaki pomidorów wciąż zielone i myślę, że jest to zasługa tych paru oprysków drożdżami. W spiżarce czeka kilka wiader na przerobienie, a my dla odmiany jakiejś złapaliśmy się za antonówki. Takim rzutem na taśmę, bo antonówka zaczyna być goła. A jest to tak wspaniałe jabłko, że szkoda by było nie zachować na potem. Trochę strzęsłam, a trochę samo spadło. Te ostatnie świetne, dojrzałe i bez robali, bo robaczywe opadły wcześniej. Dojrzałe antonówki - kruche, ale soczyste, z cieniutką skórką i wspaniałym aromatem - mało jest tak  pięknie  pachnących  jabłek. Wspaniałe na szarlotkę i do wszelkich innych zastosowań, bo maja wyrazisty smak i szybko się rozsmażają.
Jabłuszka w plasterkach poszły do dużych słojów z przeznaczeniem na szarlotkę, we wiórkach -do półlitrowych, na naleśniki. Część została wrzucona do gara i rozpaćkana, Starszy nocą z łyżką wystartował do tego gara i stwierdził, że "miodzio", więc pewnie w mniejsze słoiki to pójdzie do nocnego wyżerania. Przy rozdrabnianiu jabłek wykorzystałam lidlowe wieloczynnościowe ustrojstwo w charakterze szatkowniczki. A wobec padaki maszynki elektrycznej została wyciągnięta z zakamarów taka tarka na korbkę, która nadal świetnie sobie radzi. Aktualne pomocniki prądem napędzane są bardzo krótkoterminowe (podkaszarka padła po wykoszeniu rowu, swądu nieco z siebie wydając, użyta chyba czwarty raz od zakupu. Rów miał około 20m i jakąś bujną roślinnością porośnięty nie był - susza przeca.)

Wypada myśleć już o zbiorach. Ale odwlekam je do później, póki jeszcze chomiki nie rzucają się masowo na moje dynie, ze względu na przechowanie zimowe.W zasadzie na przechowanie będą głównie buraczki i dynie. Marchewki tylko odrobina - jeden rządek został, ale marchew jest wielka, to się trochę uzbiera.
Dynia na kompoście jeszcze dwa owoce wydała, które już nie zdążą dojrzeć. Zimne noce szkodzą dyniowatym - cukinie jeszcze wiążą owoce ale te już nie rosną, tylko starzeją się takie karzełki. Pomidory na nasienie zostały wyselekcjonowane i czekają. Nigdy dotąd nie pozyskiwałam własnych nasion, nie wiem więc jaki będzie efekt. Zobaczymy.

A poza tym : córusia się właśnie urlopuje, ale jakoś nie umieściła w grafiku zwizytowania starszych. W ogóle zapomniała zdaje się, że ją o to prosiłam, bo chciałam na jeden dzień wyjechać o spokojnej głowie. No, cóż...
Dziecko natomiast zmienia właśnie pracę. I jak to Dziecko pechunio i przygody.Łamadze zdechło sprzęgło. Wziął się za naprawę i udało mu się ostatnią śrubkę urwać przy dokręcaniu. Śrubki oczywiście specjalne, gdziekolwiek nie kupi. No i wykręcenie urwanej śruby to fajna zabawa, do której przynajmniej wiertarka potrzebna, a najlepiej jeszcze spawarka.Ożywił więc chwilowo poldolota i wybrał się nim wczoraj do Rz. W połowie drogi zabytek peerelu powiedział, że dalej nie jedzie. Został zepchnięty do pobliskiego sadu i poczeka na powrót Dziecka ze szkolenia w Poznaniu. No, a potem chyba przyjedzie na sznurku. Może Dziecku miną sentymenty i się go pozbędzie. Z peerelowskich zabytków motoryzacji jedynie pierwsze warszawy i skarpety sprawdzają się w tej zabytkowej roli oldmobila. Karoserie miały z czołgowej stali i, nawet wyciągnięte z pokrzyw, nie przejawiały objawów korozji.
Tak ogólnie to czuję zniesmaczenie niejakie tym zalewem chłamu w masie olbrzymiej, zwłaszcza wobec ostatniego zakupu - takie gie w sreberku.

Ale, nowy dzień się zaczął  (wczoraj nie udało mi się dokończyć tego wpisu) i trzeba zbierać gnaty i ruszać do nowych zadań. Starszy jęczy właśnie, że tylko 5 szarlotek w tych słoikach mamy.
A mnie jakoś naszło na proziaki, więc pewnie na śniadanie zrobię (niestety, sklepowy chleb jest mało jadalny i z wielką nieprzyjemnością myślę o zrobieniu z niego śniadaniowej kanapki)

No, to do boju! Dobrego dnia...

PS. WŁALA:
Szklanka kwaśnego mleka, duża szczypta soli, łyżka sody i mąki ile zabierze, żeby miało konsystencje mniej więcej pierogową. Wyszło 10 szt wielkości dużej dłoni. "Usmażone" na suchej patelni teflonowej i ceramicznej (nie wykorzystuję tłuszczu po wczorajszym smażeniu ryby, a fuj!) Najlepsze cieplutkie z masełem. Ale można ze wszystkim. Polecam. Błyskawica i smaczna alternatywa dla sklepowego chlebka.
Dodam jeszcze, że w międzyczasie poczytałam sobie na różnych blogach parę przepisów i się z tego prostego czegoś robi jakieś salonowe aj-waj. A proziaki z założenia mają być potrawą błyskawiczną, więc odpada jakieś wałkowanie, szklanką wycinanie (szklanką? - ile by tego trzeba było na głowę przygotować, no co ze ścinkami spod szklanki). Robimy na stolnicy metodą ciasta pierogowego, tyle, że zimne kwaśne mleko (może być: jogurt, maślanka, kefir) zamiast gorącej wody. Potem z tego wał gruby, tniemy na plasterki , plasterki lekko tuningujemy szerokim nożem, albo nawet ręką na grubość max 1cm. I prosto na lekko ogrzana patelnię. Ja smażę na najmniejszym płomieniu. Urosną na patelni wzwyż na jakieś 1,5cm.  W poprzek nie rosną, więc można kłaść gęsto.

4 komentarze:

  1. U mnie też do bólu jabłek w słoikach na półkach w spiżąrni

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dobrze. Bo jak zetniesz jednak tę jabłoń, to na przyszły rok nie budiet.

      Usuń
  2. Będą nasionka, będą, zobaczysz:-) ja swoje już wyskrobałam, bo trzymane za długo w mokrym owocu potrafią czasami zakiełkować.
    U mnie proziaki rozpłaszczane w dłoniach, bez żadnego wałkowania i wycinania szklanką, odcinam z z wielkiej buły ciasta po kawałku i działam, ważne, żeby nie dawać za dużo mąki, bo będą ciężkawe:-)
    miodkiem polewam teraz:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to ja, jak widzisz mam jeszcze bardziej ułatwione. Bo "wał" gruby zrobić - żaden problem. A potem tylko na plasterki kroję. Z ta mąką to wiem, bo u mnie proziaki to nie jest jakaś internetowa retro-nowość. Proziaki robiła Babcia. Babcia dawała jajko i były takie żółciaste. Ja nie daję, bo po co. No i Babcia piekła w piekarniku jednak, nie na blasze kuchennej, choć kuchnia węglowa u dziadków była. Ale na patelni wydaje mi się szybciej po prostu (z braku kuchni węglowej. Z mniodkiem muszą być pychota. Ale z samym masełem, na ciepłe jeszcze -też dobre.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..