czwartek, 29 grudnia 2016

bez bilansu

            Koniec roku tuż-tuż-tuż. Ufff! Jakby to akurat tylko od numeru zależało wszystko, ale jakąś głupią nadzieję wciąż mamy, że jak się numer zmieni, to może będzie lepiej. Choć zza różnych okien wygląda, że w różnych tematach szykuje się raczej gorzej. Dla tych co jeszcze myślą, a nie tylko klaszczą i ogłuszeni własnymi oklaskami już niczego innego nie słyszą.
            Poza tym -wszyscy żyją. Nawet ciotka z ludożercą ma się jakby lepiej, bo znowu zaczyna dawać do wiwatu rozsiewając swoje nauki moralne i życiowe mądrości (niby skąd ich miała zaczerpnąć, pilnując całe życie żeby jej się Winien i Ma zgadzało oraz własnej sempiterny, której tak do końca i tak się jej upilnować nie udało)
Wśród tych bajek i bajeczek była taka, jak to wykradła chrześniaka z przedszkola. Taka fantazja jej powstała we łbie, że poszła i dzieciaka ""wybrała". "No i wiesz, a jego ojciec był ubekiem i na motorze po mieście jeździł i dzieciaka szukał" Co moje Dziecko podsumowało, że w takiej sytuacji miała szczęścia więcej niż rozumu, bo mogła "na dołku" wylądować i chwilę tam posiedzieć. Zapytałam ile lat wtedy miała (mając cicha nadzieję, że jednak mniej niż pięćdziesiąt) i usłyszawszy, że 24 wszyscy zgodnie stwierdzili, że kobiecie tak do dwudziestu pięciu ostatecznie wolno jeszcze głupoty robić (facetom głupoty uchodzą w zasadzie do końca życia, bo oni głównie rosną, z wiekiem - nierównomiernie w różnych miejscach, a nie dorastają nigdy) Potem należy przestać robić głupoty i posiąść samokrytycyzm i samoocenę. Jak widać, nie wszystkim jest to dane i do końca życia uważają, że mogą co im się chce i kiedy im się chce, nie bacząc na cała resztę wokół. Co jest konsekwencją przerośniętego ego i wyraża się, jeżeli nie pogardą dla reszty, to przynajmniej ignorowaniem tej reszty.

                Robiłam przedgwiazdkowe zakupy u "mojej" Magdusi ("mojej", bo byłam jej wychowawczynią przez 5 lat). Bardzo lubię robić tam zakupy, bo ma sklep świetnie zaopatrzony, ceny dość przyjemne i sympatyczną obsługę. Natychmiast, gdy stanie się przed regałem, pojawia się miła dziewczynka i pyta "czy mogę w czymś pomóc" i nie jest to zapytanie, jak w rossmanie oraz w tym sklepie ma sens jak najbardziej: przeglądanie "bolesławców" w kurtce i z torebką na ramieniu grozi efektem słonia w składzie. Dziewczynka podaje, odstawia, przekłada i traktuje człowieka, jak by był jedynym klientem w sklepie. Wybrany produkt jest odnoszony do kontuaru celem zapakowania ("zwyczajnie, czy na prezent?"), po czym dziewczynka wraca i pyta, czy czymś jeszcze może służyć i przewala mi całą półkę olejków, w poszukiwaniu tego, którego potrzebuję i akurat nie ma. Nawet mi głupio, że aż tak i mówię, żeby już nie szukała, bo widzę, że są w tych samych opakowaniach - wszystkie zapachowe, a ja chcę eteryczny. Więc na odchodne mówię "mojej" Magdusi, jak miło być jej klientką. Na co słyszę: "bo wie pani, to trzeba lubić swoją pracę i lubić ludzi". Na co mi "gula" zaczyna powstawać jakaś, bo Magdusia powtarza dokładnie to samo, co mi tuptało na poddaszu przez całe lata i czym prędzej wychodzę. Jak miło, że się miało takie fajne "dzieci".
No, a ludzie? Ludzie w całej swojej masie są przerażający, są okropni. Zupełnie tak samo, jak uczniowie na korytarzu w czasie przerwy. I jak się na tym dyżurze, tak płynie nad nimi, nie widząc, to można się czuć jak tygrys w klatce, w dodatku otoczonej stadem wrzeszczących pawianów. Ale jak się podejdzie do każdego pojedynczo, i pojedynczo ich zobaczy to już jest zupełnie inna bajka.

                Wczoraj geriatria pojechała do Rz. bo ciotka załatwiła Starszemu wizytę u kardiologa.Ja bym tego nie załatwiła, ciotce udało się tylko dzięki temu, że jej samej pompka zastrajkowała i wylądowała na oddziale.Po czym uruchomiła wszystkie pokłady ogłady, bą tą i ęą, czym sobie panią doktór tak zjednała (plus zakupione przeze mnie kwiaty z ferero oraz tort orzechowy jak Czomolungma przed samymi świętami), że ta zgodziła się go przyjąć w przychodni, ignorując zapisy z rocznym wyprzedzeniem (nawet do miejscowego kardio Starszy ma termin na 20.07.2017 ustalony jakoś w lipcu).
W związku z powyższym cisza zapanowała, zero mów politycznych tudzież politycznych kazań.
No i tak sobie pomyślałam, że jak chwilowo nie muszę żywić Starszego, to może bym sobie ugotowała coś, co lubię, a on nie tyka. I jakoś nie mogłam sobie przypomnieć. Wobec czego skończyło się na kaszy jaglanej: właśnie przelałam wrzątkiem i nastawiłam, coby sobie pyrkała. Co z nią dalej będzie - okaże się w trakcie.Mam nadzieję, że uda mi się nie przypalić.

               W trakcie przedświątecznego zidiocenia udało mi się wyrwać chwilę, żeby uszyć fartuszek dla Pumy. Pumy miało nie być na święta, a w czwartek wieczorem okazało się, że w piątek o 15 tej wsiada i wysiądzie w S. około 15-tej w sobotę. Puma jest strasznie pozytywna. Tak sobie właśnie teraz myślę, że nigdy nie słyszałam żadnego jojczenia w jej wydaniu. No ten słoneczny uśmiech. Samą swoją obecnością wnosi deko radości.Więc oczywiste, jak się ucieszyłam na wieść, oraz wpadłam w popłoch prezentowy.

Włala! Niebawem zostanę miszczem szycia lamówek. Ten "przodzik" serduchowaty sfastrygowałam, bo tam same zakręty były, ale dół poleciałam partyzantem, czyli z wolnej ręki.

                Musiała gdzieś Puma wypchnąć w sieć foty wigilijnego jadła, bo odezwała się mesendżerem moja amerykanska bratowa namber łan, coby jej koniecznie podać przepis na pakowaniec, bo ona chce na nju jer upiec. Jak doszłam do połowy, to stwierdziła, że "oj, to się chyba tydzień robi". Więc ją pocieszyłam, że nie, bo: zarabiasz rozczyn - 5 min, po czym masz go w nosie, pijesz kawkę, oglądasz tiwi, opierniczasz męża. Jak ruszył wyrabiasz ciasto, kolejne 15 min, po czym znów masz je w nosie i powtarzasz to samo. Po godzinie poświęcasz 20min max na przygotowanie ciasta do wepchnięcia w piekarnik.
Trochę ją to podbudowało, ale stwierdziła, ze woli pyfko niż kawkę. Proszsz bardzo, niech będzie pyfko, tylko istnieje niebezpieczeństwo, że po użyciu pyfka w roli przerywnika muzycznego, wyjdzie "pijany Izydor" zamiast pakowańca.
           Na podniesienie ducha podałam jej jeszcze przepis na Cytrynowy Biszkopt Cioci Margo, czyli naszej Gochy. Gocha piekła rzadko i nie lubiła zbytniego pierniczenia się z garami. Wypieki robiła "jednowsadowe" szybko przygotowywalne do wsadu, bez ważenia wagą itp utrudniania sobie życia. Za to ten biszkopt robił furorę w Paryżu, wśród jej francuskich znajomych (gdzie ciast przecudnych i przesmacznych nie brakuje)
Jakby ktoś MUSIAŁ coś upiec na Nowy Rok, to to jest właśnie takie ciasto: może niezbyt reprezentacyjne, ale szybkie, łatwe i przyjemne w wykonaniu, oraz smaczne.
Proszę bardzo
składniki:
3 cytryny
5 jajek
5 kopiastych łyżek mąki
1 i 1/2 szkl cukru
100ml oleju (rzepakowy, słonecznikowy, bez smaku i zapachu)
na lukier
sok z 1 cytryny
cukier puder
Wykonanie:
1.Zetrzeć skórkę z jednej cytryny (no, cóż, tę odrobinę chemii jakoś może przeżyjemy)
2.Wycisnąć sok z 2 cytryn
3.Oddzielić białka do jednego dużego pojemnika, a żółtka do mniejszego
4.Najpierw trzepakami od miksera ubić na sztywno białka.
Jak już sztywne dać do nich połowę tego cukru i ubijać dalej, dolewając sok z cytryn
5. Teraz wsypać resztę cukru do żółtek i ubić tymi samymi trzepakami kogel-mogel
6. Wlać kogel-mogel do ubitych białek wciąż ubijając
7. Wlać olej -ubijać
8.Wsypać mąkę - pokręcić na małych obrotach, albo wymieszać łyżką do dna

(Można dla pewności dać razem z mąką łyżeczkę proszku do pieczenia)

Wylać do keksówki i piec na 150-180 st ok 35-40 minut. Pod koniec pieczenia, czyli jak już wyrośnięty ładnie i z wierzchu rumiany można spróbować patykiem (np do szaszłyków) czy się wnętrze nie lepi.

Po upieczeniu wyjąc z keksówki i zrobić od razu lukier tj do soku z cytryny wsypać cukier puder i mieszać łyżką. Pewnie można mikserem też. Ma to być gęste lejące, (nie wiem ile tego cukru, ale pewnie ponad szklanka wejdzie) - lukier robimy nieco rzadszy niż do lukrowania ciasteczek.

Tym lukrem polewać ciasto póki jeszcze ciepłe. Wtedy część lukru się zleje, a część wsiąknie w ciasto i o to chodzi. Jak nie wyjdzie wszystek to można zostawić na potem i resztą polać już wystygnięte ciasto. Gdyby się lepił do paluchów -można potrzepać cukrem pudrem przez sitko (czego ja nigdy nie robię, niech się lepi, jak lubi. Paluchy zawsze można oblizać, a w qlturalnym świecie wytrzeć w serwetkę)

Ten biszkopt zawsze wychodzi. Zakalec się nie zdarzał. Ja piekę na termoobiegu, wstawiam do zimnego piekarnika i nastawiam na 150, bo przy termoobiegu zawsze trzeba trochę niżej ustawić temp. Keksówka raczej duża potrzebna. I uwaga do punktu 4. i 5.: można oczywiście dać wszytek cukier do białek, a gdy ubite wrzucać żółtka i ubijać dalej. Ale z doświadczenia wiem, ze biszkopt jest lepszy, jak się daje już ubite żółtka do ubitych białek.

Biszkoptu nie mam. Ale za to mam pakowaniec. Który mi przypomniał Lilkę Eichlównę. Tak się jakoś złożyło, dawno temu, że się ichnia Pascha z naszą Wielkanocą zbiegły, na tę okoliczność byłyśmy z Mamą zaproszone i właśnie pakowańcem poczęstowane.

            Przepisu nie będzie. Jest na "wielkim żarciu" prawie identyczny, z tym, że u mnie nie ma żadnych powideł ani mas migdałowych. Tylko same bakalie, na sucho: pokrojone śliwki, morele, figi, daktyle, posiekane orzechy włoskie, skórka pomarańczowa i nieco płatków migdałowych. Po upieczeniu został polukrowany pomadkowym lukrem cytrynowym i posypany, bez przesady, płatkami nieprażonymi.

PS. Lilka Eichlówna była oczywiście Żydówką, o czym,oczywiście, wszyscy wiedzieli. W moich szczenięcych latach była już "trochę starszą damą" (w istocie pewnie niewiele starszą od mojej mamy). I właśnie - damą! Zawsze bardzo starannie i elegancko ubrana. Zapamiętałam najbardziej te koronkowe, białe rękawiczki, które latem nosiła, a które były w tym czasie ewenementem. Oraz letnie kapelusiki, takie niciane, usztywniane, od słońca. Spotykałam ją najczęściej pędząc Daszyńskiego w górę, na jakieś popołudniowe zajęcia w liceum, podczas gdy ona spacerowała w dół. Zresztą, niedaleko mieszkała. Kamienica na rogu Kościuszki i Mickiewicza była conajmniej od 1932 roku własnością jej ojca, potem jej. Ojciec, dr. Wilhelm Eichel, był adwokatem, członkiem przemyskiej palestry. O matce wiem tyle, że na bal ubierała brylanty, które "tak pięknie rozświetlają twarz i dodają jej blasku". Widać tych brylantów nie starczyło, na przeżycie całej rodziny, bo została sama Lilka. Z całej żydowskiej społeczności S., stanowiącej przed wojną 30 - 40 % obywateli miasta pozostało, przynajmniej w naszej świadomości i pamięci, ich dwoje: dama Lilka i prawie menel Tulik, który wszędzie chodził z małym kundelkiem na ręku.

12 komentarzy:

  1. W moim domu ciasto z bakaliami jadam tylko ja , kiedy piekę drożdżówkę jeden placek właśnie tak nadziewam bakaliami , tyle ,że robię to w formie rolady,nie wiedziałam ,że to jest pakowaniec,dziękuję Ci bardzo teraz wiem co jem , bo moja córcia nazywa to śmietnik,pakowaniec fajniej smakuje.
    Dalej tak lekkiego i trafnego pisania .Zdrowia dla całej Twojej rodziny .Krystyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciasta pod nazwą "śmietnik", "śmieciarz" też się chyba da znaleźć w sieci. Nawet taki mam gdzieś zapisany, ale go nie robię. Sama nazwa jest zniechęcająca.
      Najlepszego!

      Usuń
  2. Też tak uważam, faceci rosną ale nie dorastają, nie dojrzewają, takie radosne zielone szczypiorki, dodające smaku potrawie ale nie niezbędne.
    Ludzie są głupi ale człowiek to brzmi dumnie! Każdy z osobna ciekawy i intrygujący a w masie baranie stado. Dlaczego?.
    Szczęśliwego Nowego!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak wiadomo powszechnie, szczypiorek nie każdej potrawie smaku doda. Często smaczniej bez szczypiorku.

      No, i to jest właśnie ciekawe? Taka sytuacja była kiedyś:robiłam zakupy w smarkecie. Ciężkie przeżycie. Tłumy. Ciagle ktos w człeka wózkiem wjeżdża, co mi ciśnienie podnosi krytycznie, nawet jak to jest własny Starszy. Inostranców sporo, bo jest tax free i do granicy nie tak daleko. Zakupy robia bandą. Młodzi ludzie głównie. Ekipa pewnie wielonarodowa, bo spikaja in inglisz. Przy kasie mi się nad głowa przerzucają uwagami na temat dojrzałości mango.I dla dopełniena tego hororu z tyłu nad sobą (kurduplem jestem) słyszę człowiekiem wydawany dźwięk, jak z subwofera. Nie zdzierzyłam. Obróciłam się i popatrzyłam w górę zabijającym wzrokiem. A tam chłopczyk, taki radosny, usmiechnięty do ucha do ucha. W uchach miał słuchawki i sobie jakiejś muzyki słuchał z taką radością. Może nawet nie wiedział, że te dźwięki wydaje. I pod moim morderczym wzrokiem zamilkł, o dziwo. No, głupio mi się zrobiło.
      Szczęśliwego i ciekawego (pozytywnie!)

      Usuń
  3. Niczego sobie ta kamienica. Miło, że ładnie odnowiona. Równie śliczny jest przekładaniec. Naprawdę taki prosty ten biszkopt? Akurat w moim stanie byłby akurat.
    Tradycyjnie - Dosiego Roku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wtedy tak nie wyglądała, ale ruiną obskurną nigdy nie była. Fascynował mnie zawsze ten balkon tam. Swoją drogą - ciekawe do kogo teraz należy?
      Biszkopt prosty. Jak każdy biszkopt. Tylko trzeba pamietać, że do biszkoptu daje się zwykła mąkę, nie krupczatkę absolutnie.
      Dosiego!I zdrowia, znaczy, więcej.

      Usuń
  4. I my chętnie jadamy kaszę jaglaną, w wydaniu na słodko, czyli posypana cynamonem, dodane masełka, a do tego kilka kropel miodu; no pycha, i bardzo sycące; u mnie w domu, kiedy byłam dzieckiem, czyli bardzo dawno, mama piekła z mąki jaglanej słodką bułkę, żółciutką i tak smaczną, jak może być tylko wspomnienie z dzieciństwa:-)
    W mężowskiej dzielnicy mieszkała autentyczna hrabina, ponoć herbaty nie umiała sobie zrobić, a włóczyła się po ulicach z dwoma psami, nie mogąc zupełnie odnaleźć się w nowej rzeczywistości; może te psy to były jedyne bratnie dusze? na męża mego mówiła, że to taki typ nordycki, blondyn i niebieskie oczy:-)
    W ramach poświątecznego sprzątania resztek upiekłam "kresowe cebulaki buni Gizeli" ze skwarkami, a także ciasteczka owsiane z orzechami, nie mówiąc o tym, że ciasta zamarznięte w lodówce też czekają na swoją kolej:-) pozdrawiam serdecznie i wszystkiego dobrego w Nowym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja trafiłam kiedyś w sieci na "ciasto" z jabłkami z kaszy jaglanej. Jest proste jak sierp, robiłam kilkakrotnie. Wprowadziłam tylko zmianę w przepisie taka, że jednak nie robię z surowej kaszy, tylko ja najpierw sparzam wrzątkiem, a potem trochę podgotowuję. Surowa tworzyła na wierzchu skorupkę zupełnie niejadalną. Dobre to jest na ciepło i na zimno, niezbyt słodkie (też można miodem), mocno jabłkowo-cynamonowe, ale kwaśne jabłka się sprawdzają - antonówki, renety.
      Chyba to było to:
      • 1 szklanka kaszy jaglanej - 200 g
      • 4 jabłka
      • 2 jajka
      • 3 łyżki cukru, ja użyłam trzcinowego
      • 1 łyżeczka cynamonu
      To się wszystko razem miesza ze startymi jabłkami i piecze do upadłego. Jak jest z gotowanej kaszy to nawet krócej można.

      Usuń
    2. @Pani Mario - dlaczego z takim przekąsem i kpiną przywołuje Pani 'autentyczną hrabinę', która dawała zatrudnienie, zamieszkanie i opiekę iluśtam pracownikom, m.in. do robienia kawy i herbaty, ale i produkcji rolnej. A ponieważ wygnano ją z domu rodzinnego i pozbawiono dobytku nic dziwnego, że się nie mogła znaleźć w nowej chłoporobotniczej rzeczywistości. Widać komunizm mocno wbił do głów stereotypy odnoszenia do ludzi 'poprzedniej epoki', skoro taki sformułowania jeszcze padają. Proszę sprawdzić wielkość i wartość przedwojennej produkcji majątku wspomnianej Hrabiny. Weronika

      Usuń
    3. Witaj Weroniko u mnie po raz pierwszy.
      Niestety, przykro mi, że weszłaś tu w taki sposób. Odnoszę wrażenie nadinterpretacji wypowiedzenia Marii, bo ja tam nigdzie nie zauważyłam żadnego przekąsu, a tym bardziej kpiny. Ja wyczułam jedynie cień współczucia w sformułowaniu, że "psy były jedynymi bratnimi duszami".
      Trudno sprawdzić wysokość produkcji z majątku owej hrabiny, bo zapewne nie wiadomo co to za hrabina była i skąd ją przywiało. Zresztą, jakie to ma znaczenie, skoro majątek hrabiowski produkował raczej dla siebie. Jedynie niektórzy, np. Lubomirscy, robili coś więcej, zakładając cukrownie we wsch Polsce, co miało miedzy innymi znaczenie dla podnoszenia kultury rolnej i zasobności tzw. "wieśniaków". Poza tym wiele tych, nagle zubożałych hrabin spowodowało pewien stosunek do nich, ponieważ posiadały tak bardzo błękitną krew, że nie były w stanie inaczej niż z pogardą, odrazą i wyniosłością traktować owych "chłoporobotników". Niektórym jakieś pozostałości tego błękitu do dziś się utrzymały...
      Poza tym, żadna hrabina nie jest istotą boską, by pisać ją z wielkiej litery

      Usuń
  5. A ja stanąłem wczoraj na wagę i mam dylemat czy ta waga to wynik obrony organizmu przed mrozem czy efekt folgowania sobie w święta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najprostsze wytłumaczenie jest takie: mróz zaszkodził wadze. Trzeba poczekać do wiosny, wodze się poprawi i jej wskazania będą bardziej optymistyczne...Najprostsze wytłumaczenie jest takie: mróz zaszkodził wadze. Trzeba poczekać do wiosny, wodze się poprawi i jej wskazania będą bardziej optymistyczne...

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..