środa, 27 września 2017

horrorki dwa

Nie ma jak to fajnie zacząć dzionek. I poplanować sobie to i owo. Bo pogoda jest nareszcie!

No to zaczęłam. Jakoś o 6.30. Wyprowadziłam psy na początek, a potem stanęłam do garów, bo mi się poprzedniego dnia  harmonogram obsunął i nie ugotowałam psom. Za to ugotowałam rosół (Dziecko smarkate wróciło strasznie z tego szoł, to niech popije rosołu). Rosół ugotowany z kurzęcych "ćwiartek", które miały iść dla piesów. Ale naszło mnie na dzień dobroci dla zwierząt i postanowiłam zrobić dobrze Starszemu - czyli galaretkę drobiową. Ogrzałam też mleko na ser. Galaretki poszły studzić się w lodówce, poranna porcja psiego jedzonka - studzić się na schody, a ja w końcu zrobiłam sobie kawkę i usiadłam spokojnie, żeby wypić.
Spokój tego ranka (dnia!) nie był mi planowany. Ledwie zaczęłam tę kawkę - tyrknął telefon (Zegar - 7.50! Kaśka? O tej porze? No, ona ostatnio zasuwa jak Murzyn na plantacji, więc może?) Ale zanim sięgnęłam, telefon zdechł. Paczam - ciota Hana (czyli szwagierka najstarsza). O tej porze? Musi cóś się dzieje. Oddzwaniam. Brak sygnału. Dzwoni jeszcze raz. Ale jakoś z drugiej strony nic. Dzwonię z telefonu Starszego. Wreszcie ktoś odbiera. Sumsiadka cioty -Beretowa, która tam za opiekunkę GOPsową robi, w nerwach cała, że ona nie wie co jest, udar, wylew, przyjechać zaraz.
Ha, przyjechać! Kim przyjechać?! Starszy od paru dni cierpiący "na nogę", nawet nie chodzi za wiele, poleguje i jęczy, odmawiając tym razem tabletek i mazideł, "bo to nie leczy". A Młodszy smarkaty bardzo, kiepski, słaby i z temperaturą. No, ale z dwóch chorych chłopów bardziej ten młodszy da radę. Otwieram do niego, a Dziecię już zebrane prawie, jak strażak ochotniczy po alarmie pożarowym. Dzwonię do baby, żeby pogotowie wołała, a my już jedziemy. Na miejscu okazuje się, że pogotowie odmówiło. Kazali iść do rodzinnego i wziąć skierowanie do szpitala! Dziecko zgrzytnęło zębem i dzwoni. Bardziej przekonujące było od pani Beretowej, bo przyjeżdżają dość szybko nawet. Nie bardzo ciotę badając, zabierają ją ze sobą, a ja pakuję na chybcika ekwipunek szpitalny.
Przyjeżdżamy na Izbę Przyjęć. Ciota leży. Pielęgniarki się kręcą. Zjawia się też dyżurny cerowacz.Ciota leży. Ja siedzę na korytarzu. Tłumek obok niejaki. Tłumek się w końcu przewalił. Ja siedzę. Ciota leży. Ale - wołają chłopów do pomocy. Poszło dwóch ratowników, co się szlajali korytarzem. Za chwilę ciotę wiozą, zakrytą zieloną szmatką po brodę. Do rentgena. Siedzę nadal. Ciotę przywożą z powrotem. Ciota leży. Ja siedzę. A czas leci. Dziecko pojechało do domu, bo po co mają dwie osoby siedzieć. No i dzwoni, bo się zbliża pora jego osobistej wizyty u doktora. Idę zapytać, co z tą ciotą. Każą do dyżurnego cerowacza, któren płaszczy dupę przed kompem. A dyżurny stwierdza, że ciota w zasadzie się do szpitala nie kwalifikuje. - No, ale upadła i straciła przytomność, oraz się porozbijała. I mieszka sama. - No właśnie. Jak mieszka sama, to znaczy, że samodzielna jest, bo musi "koło siebie" zrobić, ugotowac umyc się itd. I po domu chodzi.  - Bardzo kiepsko chodzi i o dwóch laskach. - Na razie nic nie wskazuje, zobaczymy na wyniki z krwi. Ew. neurolog się wypowie.
Zostawiam pielęgniarkom numer telefonu, na wypadek, gdyby się okazało, że trzeba ją zabrać z powrotem i jadę do domu.
Na podwórku pan Starszy ucina sobie pogawędkę z sąsiadem, wyprowadziwszy psy. Przy czym jest tak zajęty omawianiem ostatnich meczyków miejscowej "badylanki", że o psach zapomniał. Księżniczka pędzi się przywitać. I mdleje! Znowu, cholera! A już było parę dni spokoju. Ale w piątek skończyły się leki i nie było jak dostać się do lecznicy, bo Dziecko na szoł, a Starszy na nogę.
Staje na tym, że po ciotę trzeba pojechać blaszanką, bo do folkswagena nie wsiądzie, a jeżeli nawet wsiądzie, to nie wysiądzie. A wyjąć ją - nie ma opcji.
Na razie Dziecko jedzie do doktora. Starszy nabiera wigoru, nawet się goli i zapowiada gotowość do zawiezienia mnie. Do cioty oraz do lecznicy po leki dla Księżniczki.
No to jedziemy. Jest już ok 12.30. Ze szpitala nie dzwonili, więc mam nadzieję, że może jednak zostawili ciotę.(Durna ja!)
Przyjeżdżamy. Ciota nadal leży. na tej samej kozetce, na której wozili ja do RTG, pod zielonym papierkiem po brodę.  Pytam - na co czekamy. Na ortopedę! Ciota była jeszcze raz prześwietlana, tym razem klatka i kręgosłup, bo kilka dni wcześniej upadła i bolą ją żebra. I ortopeda musi stwierdzić. Jedziemy więc do lecznicy. Lecznica jest bardzo daleko od szpitala. Na miejscu chwilę schodzi, bo klienci jacyś po coś oraz relacjonuję pani Justynce wyniki i diagnozy. Zaleca zrobienia badania ECHO. (Ha, ale jak, kiedy tylko Rz. albo Prz.?)
Wracamy na Izbę. Ciota leży. Ortopedy brak. Idę kupić Starszemu drożdżówkę, bo zgłodniał. Spotykam Marysię (cioty siostrzenicę). Siedzimy z Marysią pod Izbą. Ciota leży. Ortopedy brak. Miłe panie mówią,że ortopedów na oddziale tylko dwóch, bo reszta na urlopach. (Zapewne na Ibizie, postsezonowo, od panów z walizeczkami) W końcu leci coś wielkiego w niebieskim, tłukąc drewniakami. Jak wielkie i w drewniakach to na pewno ortopeda (nie widziałam małego ortopedy w miejscowym szpitalu, ani ortopedy bez drewniaków). Doleciało do cioty, rozsunęło firaneczkę, nóziami cioty rusza. Podchodzę. Oczywiście kolejny raz muszę się odpowiedzieć "kim pani jest dla pani?" Po czym pan dr. stwierdza, że ciota jest w świetnej formie. Do szpitala się nie kwalifikuje, przynajmniej nie na ortopedię, bo to co ma uszkodzone, to uszkodziło jej się wieki temu. (Włącza się cerowacz -  na geriatrie także nie, bo ma wyniki świetne). "Pani się kwalifikuje do zaopiekowania, nie hospitalizowania. Żeby sobie polegiwała, a ktoś herbatkę do łóżeczka podał i jedzonko" Pytam, jak sobie wyobraża to zorganizować, bo ja mieszkam 2 km o d tej pani i w domu ma  takiego, o 10 lat młodszego jej brata, któremu też w zasadzie trzeba do łóżeczka herbatkę podać i jedzonko. Na co pan dr. się nie odzywa tylko zwija żagle i znika nagle waląc sabotami o posadzkę.
Pani idzie do domu. Tylko trzeba poczekać na papiery. Więc czekamy. Cerowacz siedzi przy kompie i pracuje pilnie (Cholera, przecież te papiery to "kopiuj-wklej" się robi głównie. Nic. On siedzi, aj tym razem stoję) W końcu są? Nie, okazuje się, że ortopedę trzeba wrócić, bo nie podpisał. Ortopeda jest niewracalny. W końcu ktośtam cośtam podpisuje i -Proszę, tu jest karta wypisowa. Tu recepta. Tu skierowanie do ortopedy. Recepta jest na Poltram Combo - niezwykle skuteczny przeciwbólowy mózgojeb. Który może prowadzić do zasłabnięć czy zawrotów głowy. Ale co tam, ciota ma upadki we krwi. No i kupić gorsecik,  ortopedyczny taki i niech sobie w nim chadza (jakby gorsecik cokolwiek na chadzanie mógł pomóc!)
W końcu pakujemy ciotę na wózek i do auta. Zajeżdżamy do cioty. Trzeba ją jeszcze jakoś dopchnąć do mieszkania. Pędzę otworzyć i przynieść laski.Wpychamy ciotę po schodach, dosłownie przestawiając jej nogi na stopniach. Z lewej poręcz, ja z prawej, Starszy z tyłu te nózie i asekuracja, żeby do tyłu nie poleciała. Jest 16 ta. Od początku porannych akcji minęło 8 godzin, z których około 7 ciota leżała na izbie przyjęć. Niepita i niejedzona. Wewnątrz okazuje się, że cały rękaw we krwi - po wyjęciu wenflonu potrzymała chwileczkę i stwierdziła że ok, a potem, przy wysiłku na poręczy poleciało i sina gula się zrobiła. Szukam sody, każę trzymać tę sodę i nawet gula schodzi zanim wychodzimy od cioty. (Oczywiście soda przesypana do słoiczka, słoiczków z białym ze trzy. Wąchać? Lizać? Nie mam ochoty. Liże ciota.)
Sprzątam trochę u cioty, bo zapuszczone jest tam totalnie (Beretowa ogranicza się chyba tylko do zrobienia zakupów i przyniesienia opału z piwnicy). Zbieram wszystko co się poniewiera tu i tam - do prania. Wracamy w końcu.
Księżniczka przybiega się przywitać i znowu pada.
Dziecko niby pojechało do SW, ale nagle zjawia się na gumnie. Okazało się, że miało jeszcze klienta do obskoczenia. Zwolnienie ma od jutra. Sugeruję, żeby może jeden dzień poleżeć i potem pojechać. -"Wczoraj leżałem" (No, aha, jak o 17tej wrócił z pracy!) Spakowałam mu rosołek w słoik i pojechał.
A ja zabrałam się za zaległości, które powstały tu i ówdzie.  Jeszcze sortowanie tego przywiezionego od cioty - będą trzy pralki.
Potem krótki spacer z pasami - żeby Księżniczka się jednak przeszła, ale nie zmęczyła. Na sznurku pewniej, bo nie poleci. Powrót z dwiema. Zmiana sznurka na pojedynczy i drugi space z samą Czarną. Czarna była tak ścieszona, że jak ją puściłam ze sznurkiem to pędziła a sznurek w powietrzu za nią fruwał.
Jeszcze wieczorne karmienie wszystkich 7miu futer, lekarstwa dla Księżniczki i w końcu mogę usiąść.
Mam totalnie dość, jak po całym dniu na burakach - bolą mnie nogi, kręgosłup i tupie na poddaszu.
No i nie ma to, jak sobie zaplanować dzionka.. O czym zresztą wiem doskonale. I jak Starszy mnie wqrza pytając "Co planujesz dzisiaj robić?", odpowiadam zwykle "Zobaczymy, co wyjdzie w praniu", żeby nie kusić licha.
Zwykle wychodzi nie to, co miało wyjść, niestety...


3 komentarze:

  1. No.tak właśnie.życie
    .
    Staram się naprawdę cieszyć każdym dniem..
    A Panią serdecznie Sciskam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam to dobrze, dwa razy na SOR, raz po bólach sercowych zawieziona karetką przeleżałam a potem przesiedziałam od 7 mej do 16 tej (bez jedzenia i picia bo nie zdążyłam wziąć torebki) i musiałam wrócić taxą a drugi raz po wywrotce na lodzie i chwilowej utracie przytomności też przewieziona karetką, od 17 tej do 3 w nocy. O tej 3 ej w zimie powiedzieli do widzenia i nie obchodziła ich jak się dostanę do domu. Wszystko było tak jak piszesz, i zielony przy kompie, i czekanie na wyniki, na interpretację, na podpis - 9 godzin siedziałam na wózku z guzem jak pomarańcza i potwornym bólem głowy, nie podali żadnego leku bo czekali na wyniki.
    Broń mnie losie od lekarzy i szpitali.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A najlepsze w tym wszystkim jest to, ze jeden z tych poobdzieranych palców u stopy jest najprawdopodobniej złamany. Na co doktor nie zwrócił uwagi, choć ciota sie skarżyła - kazał ściągnąć skarpetkę, popatrzył okiem, ale nie dotknął. Byłam wczoraj, stopa spuchnięta i czerwona. Przyłożyłam altacet i kazałam kontynuować, a w poniedzialek powtórka z rozrywki. Chroń nas Boże od doktorów.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..