wtorek, 5 września 2017

straszny poniedziałek

Poniedziałki na ogół są straszne, z tym, że bardziej dla pracujących etatowo. Dla pracujących według własnego harmonogramu najczęściej dzień tygodnia nie ma znaczenia, bo harmonogram jest taki sam 7/7. Ale tym razem mi się nałożyło.
(Ostatnio w ogóle mi się nakłada i nawet zaczęłam się zastanawiać, czy jakiegoś szamana nie poszukać, albo wiedźmy, coby odczyniła. Ciąg rosnący niespodzianek różnych w sferze psychicznej oraz finansowej, co zresztą tez na psychikę nadeptywa)
Nałożyło mi się siano na otwarcie nowego kompleksu dydaktycznego w mojej byłej szkole. Szkoła była moja przez 35 lat, a przez 5 lat nawet jakby bardziej bo byłam w niej dyrektorem (z czego zrezygnowałam po urodzeniu córusi, bo bycie dyrektorem szkoły jest tak absorbujące czasowo i psychicznie, że te dwa etaty -  matki niemowlaka i dyrektora, pogodzić by się nie dały). Zaproszenie dostałam, wzmocnione telefonem o Januszka, w którym obecność potwierdziłam. Słowo się rzekło - nie wypada robić z gęby cholewy.
Tymczasem siano wisiało nade mną od dwóch tygodni. Najpierw miał je dowieźć brat (co jest opcja najwygodniejszą, bo mi odpada całą logistyka), ale brat zagoniony jak zwykle i szkoda mi się zrobiło, żeby jeszcze w niedzielę tłukł się te ponad 100km, wlekąc za blazerem koniowóz z dwoma balotami.Więc mu kazałam dac na wstrzymanie, w niedziele uciąć komara, albo pogonić konia, a sama zaczęłam poszukiwania internetowe. No i znalazłam, jakieś 17km od mnie. Pojechaliśmy z Dzieckiem, obadali i zamówili (oczywiście bez ekscesów się nie obyło, bo w blaszance padł alternator. Co zresztą sugerowała świecąca od jakiegoś czasu kontrolka, ale Starszy nie opanował jeszcze kontrolek w blaszance, a duma mu nie pozwoliła zasięgnąć zdania Dziecka. Skutkiem czego robiłam za pychacza blaszanki, coby zaskoczyła "na pych" Oczywiście na spidzie spowodowanym wq..em na indolencję Starszego, która, jak zwykle, musiała o mnie zahaczyć. Ale przynajmniej pchnąć było łatwiej... ) Jak przyszło do omówienia szczegółów dostawy (władcy siana nie było podczas wizji lokalnej) to stanęło na tym, że istnieją 3 łąki świeżo skoszone, z których siano ma być zebrane w sobotę, znaczy - w sobotę zadzwonić.
Ale na sobotę zapowiedziała się Córunia z misją ratunkową co do wystroju zewnętrznego matki. Dziecko zaś miało się weselić u kolegi (którego zresztą wyswatało - miało od sąsiadki zaproszenie do bycia osobą towarzysząca na weselu. Iść mu się nie chciało, więc podesłało kolegę. Z czego się po 2 latach powzięło kolejne wesele)
Zadzwoniłam około 13tej, że dziecko do odebrania ze stacji około 15tej, więc moze na 17tą z tym sianem. Dobrze, zadzwonić, jak odbiorę dziecko. Z 15tej zrobiła się 16ta, bo nie sprawdziłam rozkładu, na pamięć wychodziły 2,5 h, ale akurat ten pociąg jakiś leniwy był i jechał dłużej. O 16tej facet stwierdził, że w zasadzie to on juz by miał ochotę zacząć łykendzik, więc może na poniedziałek zostawmy. Zapodał 9tą. Pomyślałam - OK, przywiezie o 9tej, do 10tej przemieścimy, potem jeszcze mam całe 2 godziny, więc nawet mogę się moczyć w pianie (modły zamierzałam ominąć od razu)
O wpół dzwonię:
- No, jak tam, wybiera się pan z tym sianem?
-Aaa, wie pani, tak leje, zostawmy może na kiedy indziej.
No, to OK.
Za dziesięć dziesiąta tel:
- Wie pani, bo mi samochód jest potrzebny, to może ja to siano jednak przywiozę.
- Dobrze (Q..A!), to za ile?
-No, tak za jakąś godzinę.
-To za godzinę.. (Q..WA!, Q..WA!)
Za dzieisięć jedenasta dzwonię ja:
-Jak tam, jedzie pan już z tym sianem
-No, tylko jakąś plandekę narzucić muszę i jadę (Q..WA! teraz? Plandekę?)
-Dobrze, to za ile pan będzie?
- No, tak za pół godziny.
Ściągnęłam sąsiada Staszka do pomocy, bo Dziecko ma w poniedziałki "dzień biurowy" i pojechać musiało. Siedzimy, palimy, obgadujemy sąsiadów (ciekawe, że chłopy zawsze najwięcej tzw. wiadomości mają).
W końcu o 11.35 zajechał.
Zrzuciliśmy siano na plandekę, bo się panu spieszyło bardzo. Potem Staszek wydawał widłami, a ja zapierniczałam jak zajączek skróś strychu, bo przecież od przeciwległej ściany należało zacząć (jakieś 10m kłusem. O dziwo, nawet mi kolanko nie skrzypiało). Skończyłam mokruteńka. Staszku miał jeszcze ochotę pogadać,ale podziękowałam i poleciałam. Impreza zajęła, zgodnie z planem, godzinę.
No tak, a tu psom się skropliło i żądają wyprowadzenia. Oczywiście Starszemu nawet nie powstało w głowie, ż eto on mógłby ruszyć szanowne cztery i z tymi psami pójść. I oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach psy mają mnóstwo dodatkowych tematów do obwąchania (Tym razem nawet bardziej, bo był przecież na gumnie obcy samochód i obcy ludzie). A jeszcze sumsiadka mnie informuje, że tam jakaś kumisja jest na mostku od zalewania oraz Marysia dzwoni, że chciałaby by, żeby ją zabrać, bo pada, a ona rowerem only.
No to OK. Za 20 minut. Słoma z butów (siano, tym razem), szybki prysznic, coby kurz spłukać i resztki siana z upierzenia. Wytrzeć się tym razem porządnie, bo jak będzie z grubsza, to rajstop nie założę.  Rajstopy mnie zmęczyły bardziej niż to siano, bo jak w końcu założyłam, to musiałam na chwile usiąść. (Jednak noszenie spodni ma zdecydowaną przewagę nad rajstopami! Wielowątkową zresztą!!)
Jakieś kolczyki by może (był czas wypróbować, ale się nie chciało i teraz się okazuje, że te nie i tamte też nie chcą współpracować) A Starszy stoi, w oknie jak zwykle, żeby było widniej w chacie i mamroli, że miało być 20 minut. A Marysia dzwoni, że wylazła, bo się ładnie zrobiło i że parasola nie wzięła (no, bo kto by przypuszczał, że jak się na chwilę podkasało, to zaraz może znowu lunąć) i że właśnie lunęło, więc ona stoi pod gankiem u K. No to niech stoi, miała czekać w domu.
Z tego wszystkiego kremiki i kredki poszły w zapomnienie (nawet do torebki nie wzięłam, bo już, bo już!) i pojechaliśmy. Nadmienię, że Starszy cały czas stał w tym oknie, jak ten parasol i nie przyszło mu do głowy, żeby ruszyć, wyprowadzić auto, żebym w cudnie wyglansowanych butach nie musiała po mokrej trawie zasuwać i zbierać resztek siana na ten błysk.
Dojechałyśmy w sam raz, akurat dyrektor kończył spicz, wstęgi już zostały przecięte i pokropione wszystko co pokropione być miało. Czyli w sumie w najwłaściwszym momencie. Pooglądawszy utalentowane dziecka, wysłuchawszy na koniec mów oficjeli (które jak zwykle były denne: wójt co drugie zdanie odnosił się do homilii księdza, a dyrektor jakiegoś biura poselskiego zadziwiał aparycją, wystrojem, wymową w kontekście zajmowanego stanowiska, czyli "nie matura lecz chęć szczera" for ever, w pewnych okolicznościach dziejowych) Potem był obiad w stołówce wielkości dawnej sali gimnastycznej, a potem moja następczyni na katedrze, zresztą osobiście wiedzą matematyczną nakarmiona, oprowadziła mnie po pracowniach. No tak, jedyne 40 lat minęło od mojego tu nastania, a już jest prawdziwa pracownia matematyczna. Z tablica interaktywna, magnetyczną i suchościeralną, z magnetycznymi przyborami tablicowymi, pięknymi modelami brył oraz szafami na to wszytko co schowane być musi. No i druga pracownia informatyczna, która też zwiedziłam (ta pierwsza była "moja", bo osobiście wydeptywana, osobiście ustawiana oraz dniami i nocami konfigurowana - niestety, założenia były nie do ominięcia, że ma być na serwerze i się sypało) Oraz wreszcie pokój nauczycielski z prawdziwego zdarzenia, a nie klitka, w której chodziło się nawzajem po głowach.

Ok 16tej zawezwałam podwody, zahaczyłam jeszcze o lokalny market, żeby jakieś padło na obiad nabyć. Po czym zdjęłam błyskawicznie wystrój i stanęłam do garów. Jak już było gotowe, to Starszy powiedział, że on jadł nie będzie, bo nie głodny. Po czym, po 15 minutach kazał sobie nałożyć. Odrobinę. Potem nakarmiłam psy i koty. Potem przyjechało Dziecko i nakarmiłam Dziecko. Potem poszłam do kóz i nakarmiłam kozy oraz pozyskałam mleczko od Wandala. Potem siadłam w swoim kątku i zadzwonił Brat. Ale się bardzo spieszył, jak zwykle. Potem zadzwonił jakiś nieznany numer, który z oporami wewnętrznymi odebrałam (nie odbieram niezapisanych i już). Okazała się E. z nowego numeru, więc dobrze, że odebrałam. Potem zaczęłam układać pasjansa,który mi oczywiście nie wychodził (na rzucone kiedyś hasło: ":nawet, cholera, pasjans mi nie wychodzi", Dziecko odrzuciło, że jemu to najlepiej wyszły włosy) A potem prawie szczeliłam nosem w klawiaturę, choć była zadziwiająco młoda godzina, bo trochę przed 21. Więc poszłam przyjąć wygodniejsza pozycję. I o dziwo, udało mi się calutka noc przespać. O 7 zbudził mnie budzik oraz bębnienie deszczu w rynnie.
I teraz się zastanawiam, co by tu zrobić z tak cudnie rozpoczętym dzionkiem po cudnie przespanej nocy.
Bezczynność przerywają mi nawoływania Starszego z jego pokoju. Gwoli informacji - ten pokój znajduje się jakby na drugim końcu chałupy. W linii prostej do jego drzwi jest jakieś 12m. Zważywszy, że kuchnie mam do pokonania po przekątnej, która wychodzi ok 6 m i jego pokój po ukosie -ze 2m, to jest spory spacerek po to, żeby się dowiedzieć, że chce mu się pić, po czym polecieć to picie przynieść, łącznie pokonując ten dystans 4 razy. Już kiedyś zapodawałam, że jak coś chce, to żeby dzwonił telefonem, albo wołał "herbaty!" zamiast "Iwońcia!" Chwile pamiętał o tym telefonie, ale wygodniej mu, widac, pozostac przy starych nawykach.
Wobec czego, z tym optymistycznym akcentem,  życzę Wam miłego dnia!

PS. W zasadzie może ciekawiej byłoby o "wystroju zewnętrznym" w związku z pójściem na uroczystość, bo takie wyjścia to u mnie ewenement, ale byłoby zdecydowanie za długo.

4 komentarze:

  1. proszę fotę z wystroju albo link do strony ( pewnie 1szej) lokalnej gazety. a co tam siano....

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj Iwońciu, zawsze mnie rozśmieszasz ale dziś to rżałam z wesołości. I dobrze, bo na dworze mokro, smutno i ponuro.
    Śliczne dzięki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze, że moje 3po3 Ci nastrój poprawiło.
      Najważniejsze, że jest siano, cała reszta to beneluxy.
      O pogodzie nawet nie wspominam, bo mnie rozwala na strzępy. Permanentnie. Takoż teraz, jak mi przedtem.

      Usuń
  3. Cha, cha! Iwońciu, właśnie przyjechałam z Pogórza w okrutnej ulewie, a tu czekał na mnie Twój post o rozpoczęciu roku szkolnego i innych rozmaitościach:-) zawsze z wielką przyjemnością rozgaszczam się u Ciebie, bo tu "samo życie".
    Znam to czekanie, tydzień siedziałam w chatce, oczekując na dostawę desek, która była przekładana z dnia na dzień, w końcu facet przyjechał, ale nie miał z kim rozładować transportu, więc ja mu pomagałam:-) Bardzo nie lubię takich oficjalnych imprez, gdzie to trzeba się wystroić, ale cóż, czasami trzeba, choćby na ślub czy chrzest, szukanie po sklepach to moja zmora, a buty raz ubrane na szpilce stoją do dziś ładnie w pudełku.
    Nawet do kościoła chodzimy ubrani na sportowo, bo tam na Kalwarii nikogo nie dziwi turystyczny strój.
    Dziś u mnie papryka faszerowana ryżem z mięsem:-)
    Pozdrowienia ślę zza miedzy.
    P.s. Spodobało mi się zdrobnienie Twego imienia, bardzo uczuciowe, czasami też dostaje mi się "Maryńciu":-)

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..