środa, 1 listopada 2017

no to mamy

- kolejną zmianę. Tym razem czasu. Która oczywiście jest wqrzająca - burzy mi cały harmonogram, bo psy się na zegarku nie znają i jak o piątej zaczynają mi tańczyć po kuchni i się naprzykrzać, to się oczywiście, w pierwszej chwili wściekam, że biedne, głodne, niedojedzone itepe. Potem dopiero zatrybiam, że piąta to szósta była dopiero co. Zatem do kóz idę o szóstej (bo to już siódma przecież) i tym sposobem wieczór mi się wydłuża. A że w ciemnościach nie potrafię myśleć i działać twórczo, więc kręcę się jeszcze trochę wykonując czynności prozaiczne (w stylu - latanie na odkurzaczu, czyszczenie kuwet - no, z tych czynności zanikających) Po czym robię sobie kolację i zasiadam do głupot codziennych-cowieczornych. Psy oczywiście znowu zdążyły zgłodnieć, więc mi pilnie asystują. Sępienie mają we krwi i nie ma na t sposobu. Czarna sępi kulturalnie  - siedzi i czeka, ostatecznie, jak długo nic nie dają, to leży. Natomiast Księżniczka siedzi i przebiera łapkami. Stuka przy tym pazurkami w podłogę, co na mnie źle działa. Czasem poszturchuje, samolubnie konsumującego delikwenta, łapką. Ostatnio przeszła samą siebie, bo wspięła się dwiema łapkami na kolana Starszego. Ale, inteligentne są, bo na hasło "nie sępić" oddalają się nieco  na, z góry upatrzone, pozycje.
- ogon Grzegorza, którym nas zawinął i jakoś na dłużej się tu zatrzymał. Pewnie mu dobrze... Niby miało przestać duć do wieczora w poniedziałek, ale jakoś duje nadal, choć dzisiaj już jakby słabiej. Szkód niestety/na szczęście nie odnotowano. Mieliśmy z Dzieckiem cichą nadzieję, że może wreszcie zdmuchnie jakiś kawałek dachu stodoły i w końcu będzie pretekst do rozbiórki (Starszy wciąż w nierealnym świecie żyje i snuje plany remontu, nie biorąc pod uwagę źródeł finansowania. Oraz faktu, że stodoła nie pełni już żadnych funkcji, którym kiedyś służyła, a nowe nie zostały jej przypisane) Ale tak to już chyba jest, że najtrwalsze są ruiny i prowizorki. Wobec czego czekamy teraz na opady śniegu.
- ciągły nadmiar rozrywek. Ciota miała na poniedziałek zaplanowane USG, a potem ponowną wizytę u ortopedy. Zaplanowane miała pomiędzy 7 a 8 rano. Oczywiście już pięć po dzwoniła, czy jedziemy, bo ona od szóstej gotowa, ale przetrzymałam ją jeszcze pół godziny. W przychodni trzeba było ponownie zajrzeć do okienka, gdzie kłębił się tłum bezrobotnych pracowników. Ale na pytanie, gdzie jest pracownia usłyszałam tylko warknięcie, sugerujące, że jestem ślepą krową. W sumie trudno mi się rozglądać i czytać napisy na drzwiach pchając na wózku osobę o posturze zwiędniętego hipopotama, ale owarknięta  poniosłam głowę i właściwe drzwi znalazłam.  Oczywiście lekarz miał przyjmować od 8, ale 15 po 9 jeszcze go nie było. (Też pomysł, żeby doktory miały przybywać do przychodni w poniedziałek na taką nieludzką godzinę, jak niewolnicy jacyś.) W końcu przybył, nogę cioty pooglądał i kazał fotkę pstryknąć. No to wróciłyśmy, skąd przed chwilą niejaką się przyturlałyśmy. Tam znowu odczekałyśmy swoje, fota została pstryknięta.Tym razem już nie czekałam, aż doktór zawoła, tylko wtoczyłam ciotę do gabinetu. Doktór pooglądał ciotę, fotę, USG, telefon wykonał i skierował ciotę na chirurgię do szpitala. No to poturlałam ją na izbę. Stosunkowo szybko nam tam poszło (biorąc pod uwagę, że i dniówkę roboczą można spędzić, zanim na oddział wywiozą) i ciota została poturlana na oddział, a my polecieliśmy po stroje odpowiednie i pozostałe prepitety potrzebne, wysłuchawszy uprzednio 10 razy co i gdzie się to znajduje (choć ciotę pakowałam już do szpitala kilkakrotnie i doskonale wiem gdzie i co, ale nie daj boże, żebym wzięła majtki w kropki zamiast majtek gładkich) Potem znowu szpital, potem jeszcze zakupy, bo jak już jesteśmy, a we wtorek będzie sajgon. Potem jeszcze lokalny market budowlany, bop rzeszowska jakieś cementy do obciążania stroików zarządziła i w końcu do domu. I UFF - to na jutro tylko rzeszowska i cmentarz. A tu: surprajz! We wtorek tel o 8.30: "-Iwona, to ty?, -No, ja. - Bo mnie dzisiaj wypisują. To przyjedziecie?" No, a mamy inne wyjście? Ponieważ ciota wcięła się w harmonogram, więc Starszy wymyślił, że olać wypis, jedziemy po ciotę już. No i pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że jakieś recepty mają być, więc poleciałam, gdzie trzeba. Usłyszałam, że wypis będzie za 10 min i pani przyniesie. I faktycznie za 10 min przyniosła. Po drodze jeszcze apteka, gdzie ciota zostawiła kolejne już w tym miesiącu prawie 200zł. Potem jeszcze wybrałam jej popiół spod kuchni i przyniosłam drewno na rozpałkę. I polecieliśmy do domu, bo rzeszowska.
A rzeszowska, Dzieckiem zgarnięta spod busa już latała z elementami do stroików. Wcięłam jej się w akcję, bo ona by się z tym ciaćkała do zmroku. Ułożone, zagipsowane, miliony zniczy spakowane do turlanej torby i sru pod cmentarz. Pod cmentarzem oczywiście sajgon, ale tym sajgonem zarządzają umundurowani uczniowie z pobliskiej szkoły, więc poszło gładko z parkowaniem. No a potem niestety musiałam przeciskać się z turlaną torbą pomiędzy grobowcami -turlać się jej za nic nie dało, a do noszenia ona nieporęczna bardzo. Przy czym stwierdziłam, że rzeszowska, z ludożercą, po czwartej bodajże chemii z drugiej serii, z hemoglobiną na poziomie 8% i prawie 20 lat starsza, jest w formie niewiele gorszej ode mnie. W każdym razie załatwiła jeszcze jeden grobowiec dość daleko, a po wszystkim jeszcze zakupiła chryzantemę żywą i ją doniosła. Starszy odpadł w przedbiegach i grzał się w aucie. Po powrocie nastawiłam szybko ryż na pomidorówkę i poszłam z psami, wdzięczna bardzo, że nie zastałam klocka na dywanie. A potem wzięłam się za porządki po córciowych porządkach sobotnio-niedzielnych.
- bo tak, córcia wpadła w sobotę po 15tej. Oczywiście wzięła się za jakieś porządki, a ja postanowiłam się nie wcinać, żeby nie zaburzać atmosfery - potem poprzekładam najwyżej. Pojechała w niedzielę po 15tej, a ja się wzięłam jeszcze za pieczenie tortu dla Dziecka do pracy.( Bo wizyta córuni była spowodowana imieninami Starszego oraz urodzinami Dziecka.)  Córcia zanabyła internetem nową kuchenkę. "Dla mamuni" (Tia, bo kuchenka jest potrzebna tylko i wyłącznie mamuni!) Która będzie dostarczona w piątek.
-no to mam jeszcze parę trudnych zadań do wykonania.
Tort był czekoladowy z wkładką orzechową i mocno czekoladowym kremem .
Z podanego przepisu zrobiłam tylko wkładkę, idealnie taką jak robiła rzeszowska. Zwiększyłam tylko liczbę białek (oczywiście zachowując proporcje), bo ja mam dużą tortownicę i byłoby za cienko. Polewę zrobiłam z mlecznej czekolady, bo tę z gorzkiej Dziecko zdejmuje z ciasta (choć moim zdaniem - jest bardziej czekoladowa). Kremu wyszło mi potrójnie w stosunku do przepisu, niekoniecznie z zachowaniem proporcji kremówki do czekolady.  Dekorację -z białych bezików i kilku ażurowych listków czekoladowych. Zdechł mi worek cukierniczy, a nowego nie zdążyłam nabyć, więc nie mogłam udekorować tortu kremem. Wyszedł elegancko, mniej więcej jak na zdjęciach z linkowanym przepisie. Nawet warstwy udały mi się idealnie równe (Dziecko relacjonowało, że konsumentki się zastanawiały, jak to robione, że tak idealnie wyszło. No, jak? Starannie po prostu.) Już się zwierzałam, że nie lubię piec tortów, bo to jest zawsze "ciasto -niespodzianka" - nawet gdy wiadomo, jak się udało ciasto, to i tak nigdy nie wiadomo przed podaniem - jak wyszło w końcu. Bo niestety, tort prezentowany jest na ogół w całości, a potem rozkrawany. Nie lubię tortów eklektycznych, w które jest nadźgane wsioho dobroho po niemnożkie : a to owoce, a to galaretki - pobełtanie smaków i kolorów. Czekolada komponuje mi się z orzechami albo wiśniami (przypomnę informacyjnie, że "albo" to jest alternatywa wykluczająca tzn -jak jedno, to nie drugie, podczas gdy "lub" może być jedno, drugie, albo oba razem)

I to tak jakby było na tyle. Te różności się dziejące jakoś źle na mnie działają. Niestety, wymagają zbyt wiele wysiłku fizycznego oraz psychicznego. Zatem jestem totalnie do du... i w ogóle, poza tym nie mam ochoty na nic. A najlepiej, jakby mi wszyscy, choć na chwilę, zeszli z oczu. Łącznie z psami, które tez mają jakieś fanaberie.
A może tylko ta zmiana czasu tak źle działa?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..