czwartek, 30 sierpnia 2018

jedzonko, jedzonko

Ponieważ zdecydowałam się stosować do diety FODMAP, musiałam wyeliminować wiele produktów. Niektóre wyeliminowały mi się same, np. na twaróg nawet nie patrzę. Robię, oczywiście i mrożę, z nadzieją, że kiedyś będę mogła i miała ochotę go zjeść. No, ostatecznie zrobię sernik, który zje reszta. Ogólnie odżywianie stało się bardziej uciążliwe i wymagające więcej zachodu, co stoi w konflikcie z moimi możliwościami fizycznymi. W dodatku wiele tych potraw, które mogę okazuje się niesmacznych. Ostatnia zupka cukiniówka przecierana wylądowała w zlewie, bo samo patrzenie na nią mi szkodziło.
No to szukam czegoś co byłoby jednocześnie jadalne i dozwolone. Takie się wydawały placuszki bananowe, jednak w praktyce okazały się niesmaczne. Podobnie zresztą, jak wcześniej zrobione ciasto bananowe, które leżało, aż nabrało mocy urzędowej do zutylizowania go.
Dzisiaj zrobiłam bliny wyłącznie na mące gryczanej. Żadna filozofia to nie jest, ale nigdy dotąd nie robiłam, ponieważ dawniej mąka gryczana była nieosiągalna. Podobnie zresztą, jak niepalona kasza gryczana, a tylko taka nadaje się do zmielenia na mąkę. Kaszka krakowska istniała w zamierzchłych czasach (i moja Mama robiła z niej taką kostkę do czystych zup - gotowało się na wodzie, wylewało na półmisek, potem kroiło w kosteczkę i dodawało do niektórych zup), potem zniknęła na długi czas, a ostatnio istnieje znowu.
Przy okazji przeszukiwania sieci pod kątem przepisu na bliny, natrafiłam na bloga z przepisami tradycyjnymi. No i zainteresowały mnie oczywiście. Ale bardzo szybko się zniechęciłam, bo stwierdziłam prawie gołym okiem (wszak matematyk jestem i proporcje potrafię nawet na oko oszacować), że autorka sobie z czytelnika jaja robi, ponieważ podany przepis ma zupełnie inne proporcje składników niż oryginalny. Poczułam się zlekceważona, bo wrzucanie takiej ściemy jest tanim chwytem marketingowym (który wydaje się jednak dobrze działać u tej młodej damy) i przejawem braku szacunku dla czytelnika. A zachowanie oryginalności starej receptury, przy wykorzystaniu definicji jednostek typu "kwarta", "kwaterka", "łut", kalkulatora kulinarnego i excela zajęło by mniej niż 15 minut (co przetestowałam). Męska część rodziny blinów się nie czepiła (choć poprzednie placuszki bananowe Starszy opędzlował do zera, ku mojej zagryzionej wściekłości, bo wolałam je jednak od styropianu). Z dwóch szklanek mąki wyszło ich całkiem sporo.
Zgodnie z przysłowiem, ze "głodnemu chleb na myśli" ciągle jakieś tematy jadła mnie stąd i z owąd atakują. Naprzykrzają mi się np. zapiekanki z dawnych czasów, kiedy jeszcze nie było natłoku tych budek oferujących długie buły z jakimś wsadem polane ohydnym keczupem i kiedy pasztetówka była tak pyszną wędliną, że obowiązkowo musiała się znajdować na świątecznym półmisku (Tak, tak, sanockie zakłady mięsne produkowały taką w swojej masarni. Choć innych pysznych wędlin nie brakowało, zawsze na święta musiała być obowiązkowo, pokrojona na półmisek w grube plastry). W tamtych zamierzchłych żywnościowo czasach robiło się zapiekanki (albo raczej "grzanki') z buły zwanej weką albo inaczej wrocławską pokrojonej w ukośne plastry. Na te plastry szła pasztetówa, kawałek serka  żółtego i coś "do smaku". Tym czymś do smaku mógł być koncentrat pomidorowy (o keczupie wróble jeszcze nie ćwierkały), jakiś ogóreczek -skurwiszonek, powidło śliwkowe albo śliweczka ze słodkiej marynaty. No i własnie te śliweczki ze słodkiej marynaty mi nagle strasznie nadepnęły na umysł, wzmocnione tym, że w sadzie wisiało na drzewie jeszcze około wiadra stanlejek.
Robiłam takie śliweczki od zarania dziejów moich jako samodzielna hałsłajf. Jeszcze w tej starej chałupie, gdzie zamieszkiwałam przez lat wiele stały słoiki ze śliweczkami w sieni z zaimprowizowaną spiżarką we wnęce drzwiowej prowadzącej donikąd. Ale jak to jest w historii zaranie dziejów ginie następnie w ich pomroce i taka pomroka właśnie nakryła posiadany i wielokrotnie sprawdzony, a potem wieloletnio nie wykorzystywany przepis. Zaczęłam więc przeszukiwać zawzięcie zasoby, mając nadzieję, że ktoś coś podobnego wrzucił. Pamiętałam tylko, że ta octowa zalewa to był w zasadzie taki ulepek - sama słodycz złamana octem. Cos podobnego znalazłam tylko u OlgiSmile. Potem się okazało, że niestety tylko podobne, bo octu było za dużo, a cukru jednak za mało. Zrobiłam, ze swoimi poprawkami opartymi na reminiscencjach. Po trzech dniach przebywania w zalewie, wzmocnionej dodatkową ilością cukru i codziennie zagotowywanej, po uprzednim odcedzeniu śliweczek wyszedł prawie sukces. Śliweczki okazały się takie jak oczekiwała moja pamięć smakowa. Jedyny mankament to ten, że jednak powinny to być węgierki -skórka stanlejek zrobiła się jakby pancerna i trochę psuje doznania smakowo - estetyczne.  Dopiero później palnęłam się w durny łeb, skutkiem czego wysypało się z niego, że: skoro były to czasy mocno przedinternetowe, skoro ja tego przepisu nie miałam zapisanego, to musiał on pochodzić z którejś z moich książek z przetworami, które na regale występują nader licznie i wielokrotnie były z sukcesem wykorzystywane. Było już mocno po ptokach. Ale przepis znalazłam. Pochodzi on z książki "Kompoty, marynaty, dżemy", która swego czasu była moim jakby elementarzem domowego przetwórstwa owocowo-warzywnego. I jakby tak ktoś nie miał pomysłu co zrobić z nadmiarem węgierek (bo ileż wiader powidła można wyprodukować na użytek domowy) to cytuję:
Śliwki marynowane:
1kg śliwek węgierek
40 dag cukru
1/5 szklanki octu
1 szklanka wody
kilka goździków (ew też odrobina laski cynamonu)
Wykonanie:
Śliwki ponakłuwać wykałaczką. W rondlu zagotować wodę z cukrem , octem i przyprawami. Wrzucić śliwki do wrzącej zalewy, doprowadzić ponownie do wrzenia, zdjąć z ognia, zostawić do jutra. Nazajutrz odcedzić śliwki, zalewę ponownie zagotować, wrzucić śliwki. I da capo tak jeszcze raz kolejnego dnia. Po czym gorące toto poskładać do słoików, zalać zalewą i pasteryzować 15-20 min w 90 stopniach.
Uwagi i komentarze:
1.Na zrobienie tych śliwek jest już na prawdę ostatni moment ponieważ w tym roku wszystko biega na wariackich papierach i węgierki miejscami są już gotowe na powidła. Natomiast do tego przetworu musza być użyte węgierki mało dojrzałe, takie twarde i jędrne.
2. Ja zawsze preferuję wypestkowanie śliwek do przetworów. Po pierwsze konieczność plucia pestkami odbiera przyjemność jedzenia, a po drugie te pestki z czasem wydaja z siebie kwas pruski, który jest tam w nich zgromadzony, czego świadomość także odbiera przyjemność jedzenia.
3. Tych śliwek nie można w tej zalewie gotować bez opamiętania, żeby sobie nie zrobić przypadkiem słodko-kwaśnej dziabdzianki. Jedynie do powtórnego zawrzenia i finito, potem samą zalewę można chwilę pogotować mieszając, żeby trochę odparowało.
4. Nie przesadzać z ilością goździków i cynamonu, wiadomo bowiem, że co za dużo - to niezdrowo. Po wielokrotnym zagotowaniu te goździki będą nam się mocno narzucać smakowo, a ma to smakować śliwkami, nie goździkami.
5. Na ogół nie robię marynat na occie, bo nie znoszę jego zapachu. Tam gdzie można zastępuję ocet kwaskiem cytrynowym w proporcji 1 łyżeczka kwasku na 100 ml wody zastępuje 100 ml octu 10%. Nie polecam zastępowania w przetworach octu spirytusowego octem jabłkowym czy winnym ponieważ każdy z nich ma pewien swoisty smak i zapach, który może zepsuć smak przetworu. Te śliwki robię jednak na zwykłym occie. Odór octowy jest tylko pierwszego dnia powalający. Potem ginie i wszystko to się ładnie przegryza.
6. Nadmiar zalewy można zlać do osobnych słoiczków lub buteleczek i stosować zamiast octu balsamicznego ew do wykonania śledzików ze śliwkami ( co cytuję za OlgąSmile, ale czego sama nie ćwiczyłam, ona podobno tak)

Smacznego i powodzenia. No i nie dajcie się zwariować temu bieżącemu nadmiarowi owoców. Chociaż należałoby wziąć pod uwagę ilość przetworów dwuletnią, bo w przyszłym roku owoców na pewno nie będzie.

Do takich wniosków doszła też zapewne rzeszowska, która ostatnio została przemianowana na rezydentkę. Albowiem pojawia się jak kometa Halleya (chociaż, nie bo jednak pojawienie się komety jest bardziej przewidywalne) i okupuje rezydencję, twierdząc, że jej to "dobrze robi", zaprowadzając swoje, jedynie przez nią wytłumaczalne porządki oraz doprowadzając mnie do białości miałkoleniem "a tego nie ma, a tamtego nie ma, a to żeście wyrzucili, a gdzie jest tamto". Co się może kończyć tym, że wreszcie przestanę być uprzejma i odezwę się równoważnikiem: "A ch.j ci do tego!"
Podczas ostatniego rezydowania, zakończonego wczoraj, zapragła zasłoikować sobie jabłka. Wzięła z sadu półtora wiadra antonówek, ode mnie słoiki bo nie chciało jej się myć tych, które w olbrzymiej ilości znajdują się w piwnicy rezydencji. Następnie udała się do sklepu po cukier i pokrywki, które zapomniała nabyć, bo zaabsorbował ją temat dalszych losów naukowych syna sąsiadki-ekspedientki. Skutkiem czego na następny dzień Starszy udał się by podwieźć ją do sklepu po te pokrywki. Po czym zabrała się za przetwarzanie jabłek. Skutek jest taki, że pozostał po jej akcjach przypalony rondel (czemu mnie to nie dziwi? Przez te wszystkie lata tutaj sobie przetwarzała dowolnie i zawsze pozostał jakiś przypalony rondel, albo nieumyty garnek, albo spaćkana sokiem półka w spiżarce), a czym mnie poinformowała z komentarzem, że "nawet nie było czym pomieszać, bo wszystko powyrzucane". (No, sory, ale opcja rezydowania połączonego z przetwarzaniem tudzież czynieniem wypieków nie była brana pod uwagę)
Wczoraj Dziecko, gdy zwróciłam mu uwagę na stan deski po skorzystaniu, było uprzejme warknąć, że rezydencja stoi pusta i się tam chyba przeprowadzi.(Oczywiście w następnym ułamku sekundy udało się do łazienki by stan ów zmienić.)  Na co odrzekłam, że nie widzę przeszkód....

3 komentarze:

  1. Napiszesz o efektach diety ? Mój K. również ma problemy z jelitami, więc jeśli dieta będzie skuteczna, to może go jakoś na nią cichaczem przeflancuję ?

    OdpowiedzUsuń
  2. W samą pore przepis na śliwki, bo węgierki dochodza a mnie nigdy w occie nie wychodziły.A teraz ocet toleruję minimalnie, za to śliwki w occie uwielbiam.
    Czy w twojej encyklopedii przetworów jest coś przyjemnego w postaci 'dynia w occie'?polecam się .

    OdpowiedzUsuń
  3. Zajrzałam na półki w spiżarni i ... chyba nie powinnam robić żadnych przetworów, bo kiedy my to zjemy? ale skusiłaś mnie śliwkami w marynacie, kilka słoiczków chyba przysposobię; moja koleżanka każdą śliwkę wycierała pracowicie ściereczką z tego niebieskiego omszenia, a dopiero potem pożytkowała; nie wiem, jaki cel tego zabiegu, może efekt dla oka:-) a węgierek u mnie w tym roku tony, znajomi dostali zaproszenia na zbiór, jeszcze chwilkę, a będą słodkie i pomarszczone, to stary sad, i węgierki starych odmian, pyszności:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..