środa, 10 października 2018

pod znakiem kornflejksów

upłynął miniony tydzień.
Najpierw była jakaś akcja medialna z biciem rekordu plonów w gospodarstwie dzieckowej klientki, gdzie podstawili kombajn pokazowy. Niestety, akcja została zakłócona odkryciem ponadplanowej uprawy ukrytej głęboko w łanie. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale w okolicach P. takie dodatkowe uprawy są nagminne. Kukurydza stanowi świetne towarzystwo dla ziela: jest dostatecznie wysoka, by zasłonić, jest dostatecznie dobrze nawożona, by tego nawozu starczyło dla zioła posadzonego w miejsce wyciętych roślin. Zasugerowałam Dziecku, żeby może tak trochę w kieszenie, ale stwierdziło, że może lepiej nie bo organa mają przyjechać utylizować i byłaby wtopa, gdyby tak chcieli przeszukiwać zgromadzonych na polu.Chłopcy przyjechali, powyrywali, zabrali, nikogo nie przeszukiwali, no i tyle dobra się zmarnowało.


"Chwasty" w kukurydzy.

Potem była następna akcja medialna, również z udziałem tiwi, u kolejnego dzieckowego klienta, który ma krowią fermę i produkuje pyszne sery zagrodowe. Gospodyni się medialnie udzielała, a gospodarz wykorzystywał Dziecko i firmowy kombajn do zbiorów kornflejksowych. Wykosili 15 ha. Fragmenty kukurydzy Dziecko miało wszędzie, mimo iż kabina szczelna niczym konserwa. No a sera mi oczywiście nie przywiozło!

A w sobotę, znienacka, Dziecko przystąpiło do zbiorów własnych kornflejksów. Co się wydało dopiero nocą, niechcący zresztą, gdy wróciło już po zwózce urobku na suszarnię i dzieliło się wrażeniami, jak traktor radził sobie z 20 tonowym ładunkiem na dwóch przyczepach. Wpadło w międzyczasie, chwyciło postną bułkę i 2 banany i popędziło, bo się coś skićkało i nie ma czasu absolutnie.
W niedzielę był ciąg dalszy, ale nie koniec jeszcze. Kaprysić sobie można jak się ma własny kombajn, w przeciwnym razie należy się dostosować do istniejących mocy przerobowych. I jak na złość, w momencie zwiększonego zapotrzebowania paliwo podrożało. Przy takich przepałach jak ma kombajn, czy traktor te 5 groszy na litrze robi kolosalną różnicę. Wieść gminna niesie, że ma się pojawić niższa cena w charakterze kiełbasy, Dziecko liczy na uzupełnienie zapasów wtedy.

Bydlątko zaprzęgnięte w porannej mgle. Na tych dwóch przyczepach pociągnie 20 ton (o ile chłopcy nie nasypią do wyprostowania resorów). Razem to będzie ważyło ok 30 ton.
Biorąc pod uwagę ograniczenia w tonażu pojazdów na drogach lokalnych, wszyscy rolnicy są przestępcami drogowymi, bo po niektórych z nich nawet 60-tka z 3,5tonówką jeździć nie powinna - jedynie samochód osobowy i furmanka.

Kolejny temat tygodnia to dynie.


Moje tegoroczne dynie to kompletna zagadka. Zupełnie nie są takie, jak powinny być. Piżmowe wyglądają jak niewiadomoco(te dwie jasne , na górze), a pozostałe są w ogóle niewiadomoczym. Znalazła się tam nawet jedna sztuka Hokkaido -niewiadomoskąd, bo zrażona ich ubiegłorocznym plonem, w tym roku nie siałam. (może jakieś ubiegłoroczne nasionko się w ziemi obudziło)

Z apetytem zjadają je kozy. Tyle, że mnie kosztuje to trochę nakładu pracy, ponieważ muszę im kroić na plasterki, ze względu na twarda skórkę i miąższ. Pozazdrościłam kozom tych dyni i postanowiłam trochę uszczknąć dla siebie. Wczoraj dobrałam się do tej samotnej hokkaido. Część wstawiłam do pieczenia, a trochę starłam na tarce i zrobiłam "pasztet z dyni". Trochę taki jak TEN. Był to jedyny przepis, w którym użyto dyni surowej, nie pieczonej. W moim wydaniu pominęłam cebulę, czosnek i pieprz ziołowy (fuj!). W charakterze przypraw była odrobina czerwonej papryki słodkiej i kurkumy oraz sól i pieprz. Zamiast kaszy manny (pszenica) dodałam ugotowaną jaglankę, oraz łyżkę maki kartoflanej i łyżkę maki kukurydzianej. Dynia hokkaido jest sucha, nie puszcza soku, jak inne dynie, więc wstępne zasalanie jej jest zbędne. Nieprawdą jest też, że nie trzeba jej obierać, że skórka jest jadalna. Niestety, skórka jest paskudnie twarda, obierane surowej jest nieprzyjemne (lepiej to robić pokrajawszy na plastry, ułożyć na desce i skrawać nożem po kawałku do deski, żeby się nie pokaleczyć), natomiast z upieczonej schodzi bardzo łatwo w postaci cienkiego i sztywnego pergaminu.


 Po upieczeniu wygląda to tak.

Próba była chyba jednorazowa, bo: 1.w trakcie pieczenia przylepił się okropnie do papieru w foremce, mimo dokładnego nasmarowania go tłuszczem (może silikon by się tu sprawdził)
2. dla mnie zdecydowanie nie jest to coś, co może zastąpić pasztet normalny i zostać zjedzone na zimno, na kromce chleba. Raczej danie obiadowe, jedzone wyłącznie na ciepło. W tej wersji się sprawdziło, nawet Starszy, który unika "wynalazków" zjadł bez marudzenia wszystko co dostał na talerz.
Pozostała jeszcze upieczona dynia do zblendowania i wykorzystania na zupę oraz na potem (może do ciasta, jak w końcu znowu zacznę piec drożdżówki - drożdżowo-dyniowe ślimaczki, "przytulone", z cynamonem, są pyszne).
A poza tym, kozy mogą być spokojne o swoje zapasy.

Wielokrotnie się zarzekałam ostatnio, że koniec już z przetworami w tym sezonie. Słoki wyszły, miejsce w spiżarce wyszło. Ale na razie jakoś nie dane mi zakończyć przetwórstwa. W ub. tygodniu sasiądka uszczęśliwiła mnie pigwą, z której powstał soko-syrop, a z odcedzonych owoców marmoladka z jabłkami (która mnie do szału doprowadzała, przy odparowywaniu).  Teraz znów, ta sama sąsiadka, która przepatrzyć nie może, że się dobro zmarnuje namówiła mnie na częściowe ogołocenie jej winorośli. Zwiałam z niepełnym wiaderkiem. Było tego na dwa wsady do sokowarki, łącznie 4,5 litra soku wyszło. Udało mi się przy tym sokowarkę lekko nawęglić, bo po gimnastyce przy pozyskiwaniu gron byłam nieco ąkła i musiałam zalegnąć chwilowo. Ta chwila wystarczyła, by się woda z sokowarki wygotowała a na dno skapnęło trochę soku i  woń  niespodziewana mnie wyrzuciła z wyra natychmiast. Chciałam jeszcze odrobine pigwy, bo dziecka interpelowały w kwestii nalewki. Dostałam reklamówę - ze 4 kilo na ręczna wagę. No, jak na nalewkę to deko dużo za dużo.  Na szczęście pigwa może poczekać na moje moce przerobowe....

2 komentarze:

  1. A przepis na pigwówkę to możnaby uzyskać?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam, nie posiadam. Ale mma literature pt. "Domowy wyrób win" autor Jan Cieślak. Pierwsza posiadana przeze mnie wersja tej literatury nosiła tytuł "Domowy wyrób win i wódek" i była dwutomowa. Została pożyczona. Co prawda był wpis "wróć do mnei", ale chyab adresu nie było i zabładziła po drodze. Przypakiem udało mi się nabyć kolejne wydanie. Tu jest tylko kilkadziesiąt stron na wódki, w tym nalewek tylko parę. Ogólna zasada jest taka, że owoce rozdrobnione (pokrojone, nie zmielone) zalewa się spirytusem w proporcji : na 1 kg owoców - 1,25l spirytusu 70% (tj 0,9l spirytusu 95%+0,35l wody) w przypadku śliwek np. lub 1kg owoców(czarna porzeczka) i 2 l spirytusu 70% ((1,5 l spirytus 95%+0,6l wody). maceruje się to 4-8 tyg co chwile trząchając. Po czym zlewa i dopiero to zlane zaprawia odpowiednio. Ja do tej pory moje nalewki robiąłm na partyzanta. tj. sypałam w słoj zakręcany owoce, zasypaywałam cukrem na widzimisię, trząchałam trochę, jak się cukier rozpuścił dolewałam alkohol. Niekoniecznie spirytus. Wódka lub produkcja lunarna (dobrej jakości) też daje radę. Potem się ewentualnie zlewa.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..