wtorek, 29 stycznia 2019

czym pachnie w kuchni niedzielnym porankiem

Wciąż wstaje o jakiejś nieprzytomnej zupełnie porze. Po pobudkach o północy czy o drugiej na ogół udaje mi się zasnąć, pod warunkiem, że zbyt szeroko nie otworze oczu. Ale o czwartej już nawet nie próbuję. Nawet nie usiłuję dolegiwać z zamkniętymi oczami, bo wtedy na poddaszu zaczyna się taka gonitwa, że jest to szkodliwe dla zdrowia. Sporadycznie udaje mi się, po porannym harmonogramie, wrócić do łóżka i jeszcze trochę kimnąć.
Na ogół rano lepiej się czuję, więc staram się podgonić codzienne obowiązki. Zwłaszcza, że mam w kuchni luzik, bo moi panowie lubią pobarłożyć długo. Dla Dziecka to wręcz obowiązek, po całym tygodniu pracy, w niedzielę powylegiwać się na luzie. A Starszy nigdy specjalnie zrywny z pościeli nie był i tak też mu zostało, szczegółnie odkąd pleban wprowadził trzecią mszę o piętnastej.
Zatem zabrałam się za garowanie. Nastawiłam rosół, który ostatnio u mnie z garnka nie wychodzi, jako, że korzystny jest bardzo dla flaków. Dyskutować by można długo i żarliwie nad zaletami i wadami, nawet na noże pójść by mogło. Bo ostatecznie istnieje domniemanie, że ten rosół jest bardziej wyciągiem sterydowo-hormonalno-antybiotykowym niż kolagenowo-mineralnym. Niestety, dostępu do kurki z podwórka w martwej postaci nie mam, więc zmuszona jestem korzystać z tych ogólnodostępnych, a te - jakie są, kużden wi. Mimo to, wąsy mi na razie nie rosną, a flaczki są wdzięczne za rosołek w kubeczku, który łagodzi ich obyczaje i przyjmuje się pięknie, nawet wtedy, gdy nic innego się nie przyjmuje.
Tak więc, po małej chwili pachniało w kuchni rosołem.
(Ten mój rosół wzbogacony przyprawowo jest trochę, w stosunku do tego co zwykle. Na mój potężny, siedmiolitrowy gar, wypełniony jakby w czterech piątych, dodaję ze 3 plasterki świeżego imbiru, łyżeczkę lubczyku, łyżeczkę oregano i pół łyżeczki kurkumy, czasem jeszcze łyżeczkę kozieradki, która podnosi smak umami rosołu. Oczywiście pieprz i sól. Ale to wszystko tak bliżej końca gotowania.)
Jak się rozpędziłam z obieraniem jarzyn, co się wiąże z odkładaniem obierek dla kozów, to stwierdziłam, że już obiorę wszystko, co trzeba, żeby się potem nie rozdrabniać. Zaplanowałam na obiad wątróbkę i surówkę z marchwy i jabłka. Wątróbka wymaga jabłuszka - takie jabłuszko, pokrojone w ósemeczki, usmażone z wątróbką, potem posypane solą i majerankiem jest lepsze niż sama nawet wątróbka (Wątróbka wyłącznie drobiowa, uprzednio namoczona w mleku, co jej szlachetności dodaje wielce). Dziecko oczywiście nie wyobraża sobie wątróbki bez cebulki. A smażenie/duszenie cebulki zawsze wiąże się z komentarzami ze strony Starszego, który na cebulę jest jakby "uczulony" (To uczulenie kończy mu się w momencie skojarzenia cebuli i śledzi - potrafi nawet kilogram cebuli do śledzi obrać, co ja skwapliwie wykorzystuję. A co, chce marynowana cebulkę w ilości kilograma, to niech przynajmniej obierze. Kroić już mu nie każę, bo przepatrzeć nie mogę, jak nad tym smarka i ślozy leje - o dziwo, ja mogę ten kilogram skroić bez usmarkania się )
No to się wzięłam za cebulkę, pokroiłam i zaczęłam dusić na masełku.
I kuchnia zaczęła pachnieć duszoną cebulką! Co mnie natychmiast przeniosło do kuchni mojego późnego dzieciństwa, gdy już mieszkaliśmy we własnym domu. Wspominałam kiedyś, że ojciec raczej garnków nie tykał. Istniały jednak trzy tematy, które były jego domeną: wspominane już kręcenie majonezu, krojenie słoninki na smalec (ręczne - najpierw cienkie paseczki, potem kosteczka, żadne broń boże mielenie maszynką!) oraz właśnie duszenie cebulki. W tygodniu, gdy do pracy pomykało się na siódmą, nie było mowy o takiej rozpuście. Więc te rozpusty podniebienne, wymagające więcej czasu i nakładu pracy były przypisane do niedzieli (np. często na niedzielny obiad były pierogi, bo nawet przy dobrej organizacji, zrobienie ich w tygodniu było raczej niemożliwe)
Tak więc w niedzielę ojciec zabierał się za cebulę. Istniała w domu olbrzymia patelnia, prawie jak koło od wozu. Nigdy się potem z patelnią o takiej średnicy nie spotkałam. Conajmniej kilogram cebuli trzeba było obrać na tę patelnię. Potem się dusiła owa cebulka pod pokrywką, a na koniec wchodził w nią słoiczek przecieru pomidorowego i rodzina konsumowała w zachwycie z przepysznym chlebusiem z piekarni na dole. Tak więc bywało, że o niedzielnym poranku kuchnia na Górce pachniała duszoną cebulką.
Drugim takim kuchennym olbrzymem był czajnik. Wielki, aluminiowy i raczej paskudny, ale ważne było, że wielki. Czajnik był prezentem od Dolka. Dolek, sąsiad zza płota, był ojca przyjacielem od najsmarkatszych lat.(Dolek miał na imię Adolf, ale - ponieważ urodził się w 1927 roku - nie dostał tego imienia na cześć innego, słynnego Adolfa, gdyż ów był jeszcze zbyt mało słynny, by ktoś chciał na jego cześć nadawać imię dziecku) Razem  wyjechali na studia do Poznania, choć na różne kierunki, bo ojciec studiował ekonomię a Dolek AWF. Razem przyjeżdżali z tego Poznania na święta i podobno potrafili we dwóch sprzątnąć indyka na jedno posiedzenie oraz wytłuc kopę jaj podczas wielkanocnej tradycyjnej rozrywki. (Oczywiście nie były to takie indyki, jakich fragmenty widujemy dziś w sklepach, no, ale...) Dolkowi zamiłowanie do konsumpcji pozostało, Awuefu nie skończył i, jak to się często zdarza unieczynnionym sportowcom, szybko stał się zażywnym panem z okrągłym brzuszkiem. Dolek często wpadał do nas na pogaduszki, połączone z konsumpcją czegoś pysznego. Pogaduszki te wymagały morza herbaty. U nas zawsze była dobra herbata, parzona w imbryczku, pięknie pachnąca. Czajnik bulgotał na węglowej kuchni. (Ta kuchnia też była małym dziełem sztuki. Mama, estetka, lubująca się w rzeczach pięknych i starannie wykonanych, wynykała gdzieś śliczne kafle - gładkie, białe, prostokątne, jak pół normalnie spotykanego kafla. Kuchnia stała dość długo, potem Brat ja rozebrał, potem przemyślał sprawę i postawił od nowa. Niestety, tamte kafle już się nie dały wykorzystać i nowa kuchnia nie jest taka ładna jak dawna). No i w obliczu tego morza herbaty, nasz domowy czajnik wydał się Dolkowi za mały. Zatem któregoś dnia wkroczył z czajniorem zdolnym pomieścić jakieś pół wiadra wody.
W tamtych czasach herbata z cytryną nie była tak codzienna, jak dziś. Cytryny istniały, zapewne częściej niż pomarańcze. ((Nikt za nimi w kolejkach nie wystawał, bo nikt nie miał na to czasu ani zacięcia - ostatecznie istniały przyjemniejsze rozrywki. Zresztą, ja z tamtego okresu  kolejek nie kojarzę, oprócz tych zwyczajnych, wynikających z faktu kupowania zza lady, za którą figurowała na ogół jedna ekspedientka. Jadało się nawet zupę cytrynową, którą Mama gotowała i później, a która niedawno sobie z Pumą z rozrzewnieniem wspominałyśmy.) Zimowa porą piło się u nas często herbatę z jabłkiem! Rosła na podwórzu  jabłoń nazywana przez Dziadka antonówką. Były to zupełnie inne jabłka niż te u mnie w sadzie - bardziej zielone niż żółte, większe, bardzo twarde i jadalne dopiero jakoś w środku zimy. Takie jabłuszko kroiło się "z ręki" w kosteczkę i tę kosteczkę wrzucało do gorącej herbaty, nakrywając spodkiem. Na codzień herbata była pita z kubeczków. Te kubeczki były oczywiście porcelanowe i koniecznie musiały mieć cienkie brzegi, o co Mama sumiennie dbała wyszukując odpowiednie w sklepach. Na potrzeby  herbaty z jabłkiem zostały zakupione większe kubeczki, takie około półitrowe. (Także na potrzeby Dolka, dla którego szklanka herbaty to były zaledwie dwa łyki) Ja pijam herbatę z kubka z arkoroku i ten kubek mnie trochę odraża, bo jest ciężki i ma dość grube brzegi. Rozpoczęłam więc poszukiwania i udało mi się nabyć sympatyczne, cienkobrzegie kubeczki Maria Paula, z przyjemnym złotym paseczkiem na górnej krawędzi. Ale w trakcie  internetowych poszukiwań trafiłam na coś, co przypominało owe kubeczki od jabłkowej herbaty.

Radość moja była wielka i już-już miałam nabyć toto internetem. Jednak wcześniej natknęłam się na ten kubeczek w sklepie mojej miłej Joasi. No i rozczarowanie było równie wielkie, bo tylko kształtem i wielkością przypominał ów kubek jabłkowo-herbaciany. Natomiast brzegi miał tak grube, że z pewnością ulewałoby mi się podczas picia.

Zatem temat kubka pozostał otwarty, arkoroki mi zbrzydły, zwłaszcza, że jeden się jakoś dziwnie uszczerbił, no i rysują się podczas mycia, bynajmniej nie w zmywarce.
Tymczasem pozwoliłam sobie na małą rozpustę. Co tam! Ponieważ i tak nie wiadomo do końca, co mi może zaszkodzić, to niech mi zaszkodzi przynajmniej coś dobrego. Wczoraj aura była rozkładająca. Wszyscy chodzili podpierając się nosami, lub śpiąc żywcem na siedząco. O czym się zgadałam łotsapem z Krzysią. A Krzysia mi na to: kawa z ekspresu z miodem, bez mleka. Jak z miodem, to może i z prądem? No to może z prądem. Zaświtało mi szczęśliwie, że mam przecież drugi ekspresik (Dziecko wróciwszy z pracy zaległo i nie byłoby z kim podzielić się resztą kawy z dużej kawiarki), taki normalno-filiżankowy, nie arkorokow-kubkowy. I poleciałam nastawić. Miodu resztka jeszcze gryczannego była, mojego ulubionego, a za prąd robił słowacki napoleon w ilości 1 łyżki na filiżankę (ten napoleon solo miał jakiś ohydny, migdałowy posmak i bałam się zepsuć kawy większą ilością)


 No to sobie użyłam jak normalny biały człowiek. W dodatku w cieniutkiej porcelanie. W dodatku zjadłam tę jedną kosteczkę czekolady. I w dodatku przeżyłam, a nawet o dziwo, ta kawa mi dała lekkiego kopa, bo przestałam się nosem podpierać i nie padłam, jak zwykle, około 18tej, mimo zwykłej przedporannej pobudki.

Mam zamiar powtórzyć niebawem. Co prawda gastrolog i dietetyczka zgodnym duetem twierdzą, że kawa to ZUO. Gastrolog nie znalazł jednak skutecznego sposobu na moje dolegliwości, a dietetyczka nawymyślała taką ilość badań i supli ( w dodatku linkując je do jedynie słusznej strony amerykańskiej - zapewne linki lojalnościowe są to), że musiałabym znaleźć jakiś kiepsko zabezpieczony bank ( a po ostatnich aferach z ochroniarzami nawet banki głęboko prowincjonalne rozstaną się z kościanymi dziadkami z I grupą inwalidztwa zatrudnionymi dla bezpieczeństwa kasy i klientów), żeby te zalecenia zrealizować.
Tymczasem pozostaję przy pewnych ograniczeniach spożywczych, cierpiąc przy tym niezmiernie, gdyż moja spiżarka pełna jest różnych zakazanych pyszności.

Takie oto ślimaczki syjamskie wypiekałam w sobotę i wymyśliłam, żeby coś tam wsadzić w środek zwoju. Padło na czekodżem wiśniowy, który okazał się nieodpowiedni do tego celu, za to tak pyszny, że z trudem zakończyłam degustację na jednaj łyżeczce. Ślimaczków ostatecznie kilka zjadłam... 


Natomiast tych rożków, upieczonych dla urozmaicenia z jabłkami ze słoika, których straszne ilości też się marnują w spiżarce, nawet nie tknęłam.

No, to w sobotę o poranku pachniało ciastem drożdżowym i cynamonem w mojej kuchni.
A w piątek wieczorem -  proziakami.


Proziaki tym razem upiekłam sposobem mojej Babci, czyli w piekarniku. Na zdjęciu towarzyszy im ser zagrodowy, "Produkt z własnego gospodarstwa" Krystiana i Marty.
Ten z czerwonym to ser kwasowo-podpuszczkowy z płatkami papryki, a ten drugi to ser dojrzewający. Krystian nabył ostatnio witrynki chłodnicze i zaczął pakować te sery próżniowo, więc  bardzo niebawem będzie można nabyć je w sklepach. Jeżeli spotkacie taki ser - kupujcie w ciemno - coś pysznego i w dodatku bez przemysłowej chemii. 

Proziaki piekę/smażę dokładnie z takiego przepisu jak TU . To chyba przepis tradycyjny, tak robiła moja Babcia. W przepisie zamiast zsiadłego mleka można wykorzystać maślankę/kefir/jogurt naturalny (byle nie grecki, bo za gęsty), ale kwaśne musi być, bo soda nie ruszy. Babcine bardziej żółte w środku wychodziły. Może to kwestia jajka od kurki z podwórka, a może tych jajek było dwa. Te sklepowe są całkiem białe, więc są zupełnie bez jajka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..