czwartek, 10 stycznia 2019

wilk w lesie - czyli reminiscencje

Jak kiedyś komentarz Krystynki, tak dzisiaj komentarz Evuni pod "z mchu i paproci" skłonił mnie do reminiscencji.
Bo właściwie to ja też nie rozumiem, dlaczego Evunia musiała ucierać ten mak we Wiliję, która w dodatku była dniem jej imienin.
Nasze rodzinne Wilije odbywały się zawsze u Dziadków. Dokąd mieszkaliśmy razem - przygotowywane wspólnie przez Mamę i Babcię. Ale, gdy miałam jakieś 14 lat przeprowadziliśmy się wreszcie do własnego domu, który  został wybudowany na tej samej parceli, co dom Dziadków i wtedy już święta i wigilie były przygotowywane osobno, na zasadzie Babcia to, Mama owo.
Odkąd pamiętam Mama zawsze pracowała. Pracowało się do 15 (w Wigilie do 13tej), po drodze jakieś zakupy i w domu rodzice byli zwykle około 17tej. I wtedy jedliśmy wspólnie obiad, którego przygotowanie było głównie moją działką, wszak ze szkoły wracałam wcześniej. No i wszelkie przygotowania przedświąteczne odbywały się wieczorami, po uprzednim rozplanowaniu i rozdysponowaniu. W sam dzień wigilii już wielkich akcji piekarniczych itepe nie było, chodziło o to, żeby jakoś w całości dotrwać do wieczora, a potem sobie przyjemnie i smacznie posiedzieć.
Rozdysponowanie polegało między innymi na sporządzeniu list zakupowych z odpowiednim komentarzem i instrukcjami. No, bo należało iść z "puszką" do ogrodniczej po ogórasy (chyba byliśmy strasznymi ogórkożercami, bo pamiętam te ogromne ilości weków z kiszonymi ogórami stojące w spiżarce, po których do świąt już nie było śladu), kazać sobie zważyć tych ogórów do puszki, a potem poprosić o nalanie kwasu do pełna. W tejże ogrodniczej należało zakupić fasolkę do sałatki. I miała to być koniecznie fasolka "perłówka", broń boże żadna inna. Groszek puszkowy oczywiście w owych czasach istniał, ale nikomu do głowy nie przyszło dodawać go do jakiejkolwiek sałatki, dopiero później nastało takie lenistwo (którego szczytem jest sałatka pieczarkowa, całkowicie "puszkowa", będąca zastępstwem dla jarzynowej dla leniwców). Majonez natomiast w wersji słoikowej raczej nie istniał i musiał być ukręcony w domu. Robiło się go oczywiście z oliwy i zrobienie majonezu, żeby się bydlak w trakcie nie zwarzył było wielką sztuką. W domu był do tego celu używany moździerz, taki laboratoryjny, duży, porcelanowy, z porcelanowa gałką. Ciężki był jak jasna cholera. To odpowiedzialne zadanie ukręcenia majonezu zawsze spoczywało na ojcu. Jak sobie przypomnę te sztuki wyczyniane nad tym moździerzem, to mnie zdziwienie ogarnia, ponieważ ja sama często domowy majonez popełniam i nie ma przy tym żadnej spiny. Wychodzi zawsze, nie ma prawa się zwarzyć a oleju nie leję bynamniej po kropelce. Wydaje mi się, że tajemnica sukcesu tkwi w tej łyżeczce musztardy dodanej do roztrzepanego wcześniej mikserem żółtka - po czym leję olej początkowo delikatnie, a jak już "złapie", to całkiem solidnym strumieniem. Taki domowy majonez ma zasadnicza przewagę nad kupnym, ale sens jego przyrządzania istnieje w obliczu perspektywy wykonania większej ilości sałatek lub sosów majonezochłonnych.
W tym roku poszłam na łatwiznę i wykorzystałam gotowy w... (który się spsił ostatnio) oraz k..., który jest niestety zbyt kwaśny. Jeżeli chodzi o inne gotowce to majonez stołowy r.... odpada w przedbiegach. Firma się chwali, że robi go na podstawie tradycyjnej domowej receptury, ale niech mnie gęś kopnie tylną łabą, jeżeli ktokolwiek robiąc majonez w domu dodawał do niego wodę i to w dodatku w ilości ok 30% masy tego majonezu. Wodę można zemulgować, owszem,  producenci wędlin mają to opanowane do perfekcji, ale potrzebna jest do tego jakaś chemia.

Ponieważ tak marudziłam przedświątecznie -wieszczo-złowieszczo, to wypada choć słówkiem się zająknąć, jak wyszło. Wyszło super. Wigilia i święta należały do jednych z najbardziej udanych w mojej karierze hałsłajfa.

 Choinka z kotem w tle. Wyszła zadowalająca, prawdopodobnie dzięki temu, że jej wystrój tylko dopracowania wymagał. Bardzo mu pomogło oświetlenie w kształcie gwiazdeczek, nabyte przez Dziecko - tu nie bardzo widoczne, bo jasno, ale wieczorem wygląda świetnie. Koty mam jakieś nienormalne, bo zainteresowania nie przejawiają żadnego.

Przygotowania kulinarne zostały szczegółowo rozpracowane na harmonogram, który mi się ostatecznie w niedzielę sypnął delikatnie, bo mnie flaki pokonały i musiałam zalegnąć ok południa, a jak już się nadawałam do działania, to pora była niesprzyjająca, zatem pierogi zostały na dzień wiliji. Ale wstawszy o 4tej, do szóstej już miałam kapuściane pierogi popełnione i zabierałam się za płuckowe (nie wigilijne oczywiście, ale obiecałam Najważniejszej, bo strasznie za nią chodziły), w perspektywie zostały jeszcze uszka z grzybami (to na konto Kasi, która nie wyobraża sobie wigilii bez barszczu z uszkami. Barszcz ów oczywiście nietknięty został, bo towarzystwo przepełnione było, za to zjadł się z przyjemnością w święta i pojechał, wraz z resztą uszek do KRK). Zrobiłam też trochę bezglutów gryczanych ze szpinakiem, ale to nie to, szału nie było.

Słodkości pt "dla każdego coś dobrego": piernik dla tradycji, Snikers - uwielbia Dziecko, "piszinger" - Dla Starszego nie ma świąt bez. Oraz bezgluty, tak żebym ja też mogła coś zjeść: migdałowe kulki Amaretti, ciasteczka z kleiku ryżowego i puszysta babka piaskowa na mące kukurydzianej,  którą wszyscy pożerali błyskawicznie, podobnie jak Amaretti.

Do ostatniej prawie chwili nie wiedziałam ile osób będzie na wieczerzy. Najważniejsza, ledwie po ostatniej chemii, czuła się fatalnie i jeszcze w niedzielę nie nadawała się do transportu. Brat się nie odzywał, pomimo monitów. Ostatecznie odezwał się w poniedziałek i został zamówiony na 17-18. Najważniejsza, też w poniedziałek została postawiona do pionu i ustawiona na odbiór o godz 15. Tak się przejęła tematem, że o 15-tej czekała na Dziecko już w płaszczu, po czym się zaparzyła i wściekła, bo Dziecko ma trochę osobiste podejście do "czasu". Brat miał do pokonania 100 km, po drogach nieuznawalnej kolejności odśnieżania i solenia a akurat w momencie, gdy wypadało odpalać rozpoczęła się straszna śnieżyca i anstapił moment niepewności -jechać, czy nie jechać. Ale on stary kierowca jest, niejedną śnieżycę, mgłę i gołoledź już zaliczył po bieszczadzkich drogach i bezdrożach, więc odczekawszy trochę - wyruszył z nóżki na nóżkę.
Kasia w międzyczasie poogarniała wszelkie powierzchnie płaskie, poziome i pionowe, ponakrywała. To i owo zostało wstawione w piekarnik, coby stać nad garami i merdać nie trzeba było, inne zafoliowane  w salaterkach dla ochrony przed kotami. Koty bowiem uwielbiają wyłożyć się na środku stołu nakrytego najbardziej odświętnym obrusem, po czym, zeskakując, ściągnąć całą zastawę na glebę - zatem Starszy dostał zadnie bojowe chronienia stołu przed inwazją kotów.
Auta zajechały na gumno prawie równocześnie - Najważniejsza nieco prędzej, tak, że miała jeszcze czas na przyczesanie peruki. Braciak przybył z Krzysią, która jest niezwykle serdeczną, empatyczna osobą. I w zasadzie to chyba jej obecność wpłynęła na taką fajną atmosferę, której nie zepsuło nawet to, że część zajęć odbywała się w podgrupach, bo towarzystwo palące co i raz przenosiło się do kuchni.
Wyszłam Braciaka i Krzysię przywitać do drzwi i zdziwiło mnie nieco, że on się pcha po tych schodach pierwszy, a Krzyśka za nim tropi. Okazało się, że to nie brak kultury mojego Brata (którego nigdy nie zauważyłam u niego, a tu naraz takie cóś) tylko Krysi przywiązanie do prawierzeń i obyczajów, które zabraniały w wiliję kobiecie przekroczyć progu cudzego domu, zanim tego nie zrobił jakiś chłop - zatem pchła go przodem. U nas się tego przestrzegało pilnie i jak zaszła konieczność podskoczenia do sąsiada czy do Dziadków, to był posyłany brat. Zresztą obyczaj istniał, że wigilijnym rankiem chodzili po domach wigilijni kolędnicy. Tu w Przeworskiem, też była taka tradycja, tych kolędników zwano szczodrakami, ponieważ zwyczajowo należało ich obdarować wiktuałami (u nas się dawało pieniądze, ot grosze jakieś). Chłopcy wizytowali domy "na szczęście", choć tu nie przywiązywano takiej wagi, do tego, żeby pierwszym gościem był mężczyzna. Raczej wróżono, z płci pierwszego gościa, który w Wigilię próg domu przekroczył, co się w oborze, czy stajni urodzi. (W tym kontekście, kobieta chyba była milej widziana, bo zawsze lepsza cieliczka niż byczek) Znalazłam coś takiego w internecie. U nas też był zwyczaj, że  w Boże narodzenie się nigdzie nie chodziło, wizyty świąteczne się przyjmowało i składało w Szczepana...
Krzysia do tego stopnia kultywuje tradycje, że świętym oburzeniem zapłonęła, gdy sąsiadka przyleciała rankiem z plackami i dostała bidna zjebkę zamiast zachwytów ("mogła do licha te placki na progu postawić, jak już musiała")
Potem goście z daleka pojechali, zaopatrzeni w wypieki (bo Krysi najlepiej wychodzą placki ziemniaczane, natomiast Brat lubi sobie poszamać słodkości jakoweś). Najstarsza poszła polegiwać, ja tudzież. Stół rozbroiły dziatki, o dziwo nie handrycząc się przy tym i nie rzucając zastawą.
W pierwsze święto poszło na luzie, trochę posiedzieliśmy delektując się jedzonkiem oraz dokańczając wigilijną grzybową, barszczyk i pierogi (Najważniejsza wreszcie dostała te swoje płuckowe) Potem Kasię i Starszego naszło na kolędowanie i tak sobie we dwójkę kolędowali sporą chwilę, ku obopólnemu zadowoleniu (bywało dawniej, że Kasia grała te kolędy na klawiszach, ale niestety instrument się spsuł nienaprawialnie)
W drugie święto ja się już słabo nadawałam do towarzyskich wyczynów, Starszy udał się na mszę na 15tą, sam bo Najważniejsza też mocno ąkła była. No i dzwoni mi tu ok 16tej, że gościa mnieć będziemy, bo Marysia pragnie odwiedzić Najważniejszą. W takiej sytuacji wyjścia nie było innego, jak zwlec się obu (przy czym Najważniejsza chyba w szlafroku pozostała). Ja przez pewien czas honory popełniałam, po czym przeprosiłam i poszłam w wyro. Marysia jeszcze trochę posiedziała, na tyle długo, żeby ciotkę skłonić do stwierdzenia, że "Marysia jest męcząca". Kasi już nie było, bo przed południem pojechała do siebie a Dziecko szczelnie ukrywało się w swoim azylu.
Wyszło przy tym, że pomysł zapraszania Mani na Wiliję był taki se, ponieważ ona, po raz pierwszy odkąd Ola jest w hospicjum, miała możliwość spędzenia tego wieczoru z córką, zaproszona przez prowadzące zakład siostry z opcją noclegu lub odwiezienia potem do domu.

 Tegoroczne święta przebiegły w takiej fajnej atmosferze także i dlatego, że została ona w odpowiednim momencie "oczyszczona": Starszy od wigilijnego ranka zawsze chodzi jakiś spięty i sfochany. Być może wiek na to wpływa, fakt, że każdego roku coraz nas mniej przy tym stole, wspominki z dawnych lat - w każdym razie na zewnątrz to fochem tchnie i jest denerwujące dla otoczenia, skutkiem czego musi w końcu gdzieś jakoś zaiskrzyć. Tym razem zaiskrzyło w odpowiednim momencie, bo jeszcze przed południem. Byliśmy we trójkę, bo Dziecko jeszcze jakieś tematy miało do załatwienia w terenie. Starszy coś zaczął marudzić, na co ja nie strzymałam, zwrzasłam głosem wielkim oraz piżgnęłam pokrywką (co mi się raczej nie zdarzało, bo szanuję akcesoria kuchenne, ale teraz, gdy mi flaki na mózg padają, to w końcu mi wolno, a bo co?) I to, jak kużden grom z jasnego nieba cudnie atmosferę oczyściło. Kasia skomentowała: "No wiecie, wy to jacyś nienormalni jesteście. Najpierw się na siebie wydzieracie, a potem siu-siu-siu" Ale Kasia krótko żyje jeszcze i nie wie, że to właśnie o to chodzi.

Tak,że tak: Po raz kolejny wyszło na to, że nie warto się spinać przedwstępnie "oj, co to będzie, jak to będzie", że właściwe planowanie to podstawa, a zaplanować trzeba odpowiednio wcześniej,  w bardzo wolnej chwili, następnie przełożyć te plany na listy zakupowe rozłożone w czasie i miejscu zakupów oraz harmonogram działań. Wypada, żeby to było na papierze albo przynajmniej w komputerze (mój harmonogram był w excelu - bo łatwiej, nie trzeba rysować tabelek, a część list zakupowych miała formę smsów). Dzięki temu udało mi się przeżyć Wigilię i święta oraz dopiąć menu  zadowalająco dla wytwórcy i konsumentów.

PS. usunęłam nazwy majonezów ponieważ zostało to przyjęte jako kryptoreklama i kryptoantyreklama. Co prawda musiałbym być straszną megalomanką, by sądzić, że moje opinie na cokolwiek się przekładają. A idąc powyższym tropem, można by zamieszczane linki także traktować jako reklamę, którą w żadnym wypadku nie są... Po prostu lenistwo i szacunek dla czyjejś pracy - zamiast kopiować cudzy przepis wklejam do niego link. Fakt, że ta praktyka podnosi tzw "popularność" strony, ale odwiedzane przeze mnie strony są tak popularne, że moje linkowanie niewiele zmienia....
Pozwalam TU sobie wyrażać SWOJE zdanie w różnych tematach, piszę co lubię, a czego nie lubię, staram się krytykować zjawisko a nie człowieka.
Dodam ponadto, że każdy ma prawo do własnych wyborów : jeden je golonkę z kapustą a kartofelki krasi skwarkami, inny tylko raw foods i to nie podlega ocenie tak samo jak fakt, że ktoś uwielbia np różowe bluzeczki a inny wyłącznie czarne. Każdy z nas jest inny i o to własnie chodzi.
Oraz każdy ma jakiegoś chyzia i dopóki ten chyź nie szkodzi nikomu, pozostaje własnym osobistym chyziem, niepodlegającym ocenie tak jak własny osobisty kolor oczu....

Pozdrawiam serdecznie


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..