poniedziałek, 22 kwietnia 2019

przedwielkanocnie i po...

W zupełnie innej erze profesor Mniemanologii Stosowanej - Jan Tadeusz Stanisławski rozważał temat wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy. Ja się od początku z nim nie zgadzam i gotowa jestem udowodnić wyższość Wielkanocy nad BN. Oczywiście, z mojego punktu widzenia. Czyli z punktu widzenia hałsłajfa oraz istoty ciepłolubnej. Sami wicie/rozumicie - na W. mniej tej spinki "tradycyjnej", dużo mniej garowania na ostatni moment (bo przecież barszczu, czy grzybowej trzy dni wcześniej nie ugotujemy) samo przedświąteczne odgruzowywanie domostwa odbywa się w łagodniejszych okolicznościach, no i w ogóle - ptaszęta świergolą, mirabelka kwitnie jak durna. A jak by się komu zdarzyło obeżreć za bardzo przy świątecznym stole, to bez przykrości poruszać się na powietrzu można (no chyba, że padać akurat zechce). I zamiast wnosić choinkę, zagracać nią pokoje, wystarczy se jajka pomalować, albo i nie, jakąś mrzeżuchę posiać albo owies, albo też jedno i drugie (zwłaszcza drugie, biorąc pod uwagę niewychodzące koty), jakiegoś kwitnącego fijoła nabyć, no i już...

A ja tak pomału do przodu w cyklu -działamy/legamy. W poniedziałek troche podziałałam, potem leżałam.We wtorek przylazła pijaczyna wcześniej zamówiona. Robota była zaplanowana w sadzie, ale ja się nie nadawałam do wycieczek, więc nic z tego. Zatem został wysłany na gumno i ogródek, porządku trochę zrobić. Kosiarka poszła w ruch, przy czym się pokazało, ze o ile inna robote Wiesław robi porządnie, to kosi nieporządnie. ale trudno uhaha. Młody z kosą poleci i wyrówna.
Oprócz czynności przedswiąteznych mam jeszcze obiady na głowie, bo ruchy rolnicze ostre i Kubus Kosiniak na obiedzie codziennie. A moje humorzaste chłopy fanaberie okazują. Podkusiło mnie licho jakieś w niedziele kalafioła pod beszamelem zrobić. No i hołota nie żarła!. trochę ja zjadłam beznadziejnie, bo nie powinnam. Przepyszny był, beszamel mi wyszedł mniodzio, wcale nie mdły. Cudo po prostu.

Spięłam poślady, wyciągnęłam maszynę i w końcu uszyłam lambrekin do kuchni z tymi cudnymi muszlami. Materiał z muszlami przywiozłam z Paryża 10 lat temu w charakterze spadku. Gocha miała taką koleżankę, która zajmowała się handlem tkaninami. I przedstawiciele różnych producentów przywozili jej próbki tych tkanin. To nie były takie próbki 10cmX10cm, jak czasem możemy dostać u internetowych sprzedawców, ale całkiem spore kawałki, czasem tak ok półtora metra. No i takie co większe i ciekawsze ta Tina dawała Gośce, wiedząc, że ona szyjąca i potrafi coś z tego wyczarować.
Tyle, że ten kawałek z muszlami (miał więcej niż 1,5 m) był za krótki na lambrekin i trzeba było sztukować. A to sztuka jest tak to rozkminić, żeby po zesztukowaniu było sensownie, wzorki w tę sama stronę itd. Parę podejść miałam, kończyło się na pooglądaniu i pokiwaniu głową. W końcu się zawzięłam. Udało mi się tak zesztukować, że Dziecko musiało lewą stronę pooglądać, żeby znaleźć miejsce sztukowania. Kawałek jeszcze został i wyszły z niego 2 poszewki na krześlane poduszki i taka dość spora podkładka na stół.


Lambrekin. Materiał był "autorski", ręcznie drukowany, podpisany autorem na szerokim, białym brzegu. Nie wypadało więc, by lambrekin nie dostał tej autorskiej etykietki, zreszta tak ładnie się nazwywał.  "La gloria de la mer".....


Krzesłowa poduszka i stołowa podkładka.  Z tą ostatnia trochę zabawy było, bo jest trzywarstwowa i obszyta lamówką.  Ze względy na grubość i ilość warstw, nie jest oblamowana  (doszłyby jeszcze dwie warstwy materiału pod stopkę i maszyna mogłaby mieć problem), lamówkę po prostu naszyłam na płasko.

Oprócz tego masarnia ruszyła. W poniedziałek, po książkowemu nasoliłam mnięcho na kiełbachę pokrojone na kawałki . We wtorek Starszy to zmełł, a ja wymasowałam tę kiełbasę. Czujna będzie bardzo. Wyniosłam do spiżarki do przeżarcia się i atmosfera czosnkowa tam zapanowała. Mięso z marynaty do wędzenia wyjęte, ozory tudzież. Próbnie jeden ugotowany. No i pyszota to jest, taki peklowany gotowany ozór daje się zjeść sote nawet. W środę rozpalono w wędzarni. I kiełbaski, szyneczki oraz schabik zawisły w jabłoniowym dymie.
No i tak do środy mniej więcej żarło zgodnie z wcześniej ustalonym harmonogramem. Mniej więcej...
Od czwartku zaplanowane było uruchomienie cukierni. Piekarni tudzież, bo zamierzałam upiec chleb i nawet zakwas wyciągnęłam z lodówki do podkarmienia. Rankiem miały być jeszcze dokonane ostatnie drobne zakupy, obejmujące abażur do mojego pokoju oraz roletę na drzwi do salonu. Niestety, samopoczucie było na tyle kiepskie, że zrobiliśmy tylko szybkie zakupy spożywcze, a potem już cały dzień leżałam. Ponieważ, wstawszy świtem, zdążyłam jeszcze sparzyć mak do makowca, Starszy ten mak zmełł, tudzież ser na sernik (Bo cały czas miałam nadzieję, że mi się polepszy i wstanę i zrobię. Skończyło się na tym, ze zmielone poszło do lodówki) Wieczorem zadzwoniła moja ulubiona sumsiadka, która dawno mnie nie widziała (bo nie byłam w stanie się zaczołgać) i oznajmiła, że właśnie wróciła z miasteczka, gdzie została wywieziona zięciem i nabyła ciasta w cukierni. Co było ewenementem na skalę światową, ponieważ sumsiadka się dotąd nie zhańbiła zaserwowaniem kupnego ciasta.
W piątek liczyłam na lepiej. Było o tyle lepiej, że w przerwach pomiędzy polegiwaniami zrobiłam sernik i ciasto drożdżowe na makowiec. Ale już to ciasto tak sobie rosło i przerastało, bo wykonanie przerastało moje możliwości. Ostatecznie wykonałam, zapakowałam do piekarnika, jakoś wyszło. I na tym kuniec. 
W czwartek młodzież robotniczo-chłopska dostała azymut na bar u Teresy, w piątek zjedli pomidorówkę, którą w czwartek rozpoczęłam, a  Starszy dokończył. Jak post to post. U mnie był totalny. Zjadłam trochę ryżu z tej pomidorówki, uprzednio wypłukanego ze śladu pomidorów, bo nagle się okazało, że mi przetwory pomidorowe szkodzą (podczas gdy do niedawna zjadałam słoiczek przecieru z IM łyżeczką, w ciągu dwóch-trzech dni).
W sobotę od rana było trochę lepiej. Zwlekłam się świtem, by przygotować święconkę, z którą Starszy pojechał sam. Potem było krakowskie Dziecko do odebrania z dworca, ciotka do przywiezienia z Rzeszowa, oraz po drodze napatoczyła się Marysia, która zapragnęła odwiedzić swoją córkę w hospicjum. Dziecko domowe jakoś to wszytko po kolei ogarniało, posiawszy jeszcze 3 ha kukurydzy siewnikiem, który wreszcie dotarł (docierał od poniedziałku, z każdym dniem podnosząc Dziecku coraz bardziej ciśnienie)
Kasia dotarła w południe i zajęła się ogarnianiem powierzchni płaskich poziomych i pionowych, a ja przyjęłam pozycje horyzontalną. W międzyczasie popełniwszy jeszcze "niebo w gębie", co sprowadziło się do wyjęcia pulpy jabłkowej ze słoika, rozpuszczenia w niej galaretek, dołożenia  zawartości drugiego słoika, zaparzenia zmielonych orzechów wrzącym mlekiem, poleżenia sobie trochę, wyłożenia jabłek na dużo wcześniej upieczone blaty, poleżenia sobie trochę, wybełtania masy orzechowej i wyłożenia na to. A potem już sobie tylko polegiwałam.
W niedzielę wstałam świtkiem z nadzieją, że jednak uda mi się właściwie tę Niedzielę odbyć. Prędko okazało się, że a guzik. Tyle tylko, że mogłam przygotować co jeszcze było do zrobienia. Starszy pojechał do miejscowego kościoła, Dzieci do Braciszków. Starszy miał zgarnąć Rzeszowską, do czego jednak nie doszło, bo się geriatria nie dogadała. W międzyczasie dotarł Brat z Krynią i zanim się całe towarzystwo zdążyło ogarnąć i pozbierać do kupy, mieliśmy trochę czasu na wypicie kawy i pogadanie. Bratostwu udało się pozyskać spore ilości czosnku niedźwiedziego, z którego zrobili czosnkowe pesto. Dwa słoiczki dostałam w prezencie. I, o dziwo, ten czosnek, w takiej postaci zupełnie bezboleśnie mi się przyjmuje. Smakował przepysznie na kromce chlebka z masełkiem! Przywieźli mi także kolejną zgrzewkę ukraińskiej "Kwasowej Polany" oraz miód gryczany. (Znalazłam w końcu w internetach tę Javę z Humnisk, ale cenę ma mocno wygórowaną - 7,50 za litrowa butelkę to chyba jednak trochę dużo. Wobec czego na razie pozostanę przy tej Polanie).
Bratostwo posiedzieli do jakiejś 16 - tej i było bardzo przemiło. Po czym zaczęły się odwroty, bo Kasia zostawiła swoje "dziecko" samo i też musiała wracać.



Klotylda Kociubińska, czyli Kasiowe "dziecko". Pod kołderką, jak przystało na kota....


I Klocia raz jeszcze. 
Klotylda jest Maine Coonem, czyli w zasadzie jest to kotopies, czyli same plusy. Najbardziej podobają mi się MC o umaszczeniu burasa z białą "lwią grzywą" (Tak wygląda matka Klotyldy i ma piękne rysie pędzelki na uszach. Podobno u nich te cechy rasy pojawiają się dość późno, więc jest nadzieja, że Klotyldy grzywa i pędzelki podrosną. W tej chwili ma pięć miesięcy i właśnie wymienia zęby).

Jakoś tam ogarnęłam cioteczkę, której foch minął i tragana wyrzutami sumienia za generowanie kosztów ogrzewania rancza wróciła się do bazy. Po czym poszłam zalegać. 
I poświętowane....

Zaczym pozdrawiam poświątecznie!


2 komentarze:

  1. Spokoju i radości w te Święta życzę i pozdrawiam serdecznie.
    P.s. Zestaw o tematyce morskiej podoba mi się bardzo, lubię tkaniny nietuzinkowe. Kotuś trikolor ma ciekawe umaszczenie, a łatka na pyszczku wygląda zawadiacko:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ona jest chyba więcej kolor niż tri, ciekawie się jej porobiło po rudym tacie pręgowanym i burej pręgowanej mamie. Ta łatka na mordce początkowo mnie bardzo zniechęcała ale z czasem wygląda coraz milej. Spokoju i radości na cała resztę (bo jej jakby więcej niż tych świąt)

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..