Parę dni mnie nie było, korzystałam z kompa głównie na leżąco, a w tej pozycji pisanie kiepsko wychodzi, zwłaszcza, że mi klawisze szwankują i myszą muszę latać, żeby błędy poprawiać.
Przede wszystkim, z powodu oczekiwania na poród Andzi, spanie było żadne. Mam tak jakoś, że jeżeli mam coś do zrobienia i tego nie zrobię to mi na psychikę pada i zalega na tej psychice.I tak, w piątek ścięło mnie o pół do dziesiątej. Nie poszłam do Andzi zobaczyć, więć mi leżało na psychice. Zbudziło mnie o drugiej i wysłało w ciemna noc, a potem o czwartej. A co mozna robić, jak sie człowiek zbudzi o czwartej? Spać od nowa? Niemożliwe, bo następna pobudka byłaby w południe. Niemożliwe, wobec faktu, że jest to pora, o której dopiero moi panowie zaczynają otwierać lewe oko. Tak, że psy by popękały, kot odgryzłby sobie ogon, a kury zadziobałyby się nawzajem, uprzednio zjadłszy wszystkie jajka - strata podwójna, bo jajek brak i trzeba by wymieniać słomę na gniazdach.
W piątek tez dostałam zadanie bojowe od Dziecka - opisać dwa rysunki, nauczyć się matmy na kolosa. Okazało się,że rysunki na niedzielę, więc na sobotę zostawiłam. W sobotę po powrocie Dziecka z zajęć siedliśmy do tej matmy. Na szczęście okazało się, że zadania, które rozwiązują na tej uczelni sa na poziomie przedszkola, w porównaniu z tym, co robił na Wysrolu. On stanowczo przecenia moje możliwości, bo z funkcją dwóch zmiennych miałam do czynienia 40 lat temu. Dobrze, że pilna byłam, to coś we łbie zostało i teraz jest tylko kwesta - odkopać.
Po czym okazało się, że sprawozdanie z laborki nie może byc wydrukowane, należy je przepisać. W związku z ułomnością graficzną mojego Dziecka - powstało kolejne zadanie dla mnie. A priori szlag chciał mnie trafić, bo ja osobiście stojąc w obliczu czytania tych sprawozdań wolałabym gładki wydruk komputerowy niż odręczne bazgroły. No, ale fizycy sa inni inaczej - na wysrolu też laborki z fizyki musiała pisać ręka.
Dobrze chociaż, że rysunki zaczął robić sam i wychodzi mu to bardzo faknie. Myślę, ze ta czwórka, która dostał na ćwiczeniach go zmotywowała.
Zanim zasiadłam do rysunków okazało się, że kibelek zatkany. (Sama mu sie dołożyłam, wyrzucając kosie gówienko z szufelką żwirku, z lenistwa oczywiście) No i to lenistwo kosztowało mnie co najmniej godzinę babrania się w gównie i nakładania gównianych maseczek podczas kręcenia żmijką przez Starszego. Przy okazji dowód namacalny na to, że nie należy stosować udrażniacza w granulkach - w kolanie były pokłady skrystalizowanego udrażniacza do rur.
Przepisywanie sprawozdania zakończyłam o drugiej, poszłam do Andzi, która dalej sobie ze mnie jaja robi i w pióra. W niedzielę pobudka o szóstej, bo nie dokończony drugi rysunek. Pokończyłam, podrukowałam, pokleiłam, spakowałam Dziecku co trzeba, żeby połowy nie zapomniało i Dziecko pojechało na jedenastą, a mój normalny harmonogram dzienny trafił szlag.
No, ale zrobiłam, co zrobić należało i poszłam poleżeć, bo stwierdziłam, że dłużej tak nie da rady. Już nie te lata, że można spać po cztery godziny na dobę, a pozostałe 20 zapierniczać na 3 albo 4 szychty.
No, a jak wstałam koło trzeciej (psy) to upiekłam chleb, dokończyłam obiad no i zrobiłam wszystko resztę, z wyniesieniem prania na strych.
Dziecko wróciło o dziewiętnastej, odmówiło przyjęcia pokarmu, posiedziało przy kompie, po czym poleciało do Klubu (czyli pod kioseczek)). Wróciło o jedenastej w stanie wskazującym na spożycie, zrobiło mi pobudkę. Zresztą Pan Starszy wstał od kompa właśnie, po wyczytaniu wszystkich sprawozdań z meczyków, i poszedł herbatę warzyć. Zaczął się klub dyskusyjny na temat "Co tam.Panie, w klubie miejscowym piłki kopanej" oraz jak chujowo jest ten kraj urządzony i rządzony.
Poszłam spać. Bo, żadna dyskusja tej otaczającej ze wszech stron chujowizny nie zmieni, a nerwów szkoda.
Dzisiaj zbudził mnie o szóstej potworny ból głowy.
Starszy charczy na tyle, że skazana jak najbardziej byłaby wizyta u "Profesora".
Idę z psami. Może Andzia się jednak zdecyduje, 156 dzień dzisiaj. No i pewnie da koziołka. Pierniczę...
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>.
No, to obeszłam pola z psicami, bez efektów. Poszłam w rzepak pozaglądać w zółta podstawkę.Na szczęście znalazłam. Czarna, poczuwszy pod sobą miękką glebę i chabazie, wpadła w amok i zaczęła szaleć, czemu mała przyglądała się z dezaprobata i niesmakiem. Potem im jakiś kot desperat spod samych pysków uskoczył. Córcia zadzwoniła akurat w momencie odciągania psiurów od drugiego kota. Koty wyległy na pola w obfitości wielkiej. Cierpi na tym, niestety, moja ręka...
Wróciwszy z telefonem przy uchu, odpięłam psy jedna ręką i poszłam Andzię zobaczyć. W międzyczasie księżniczka zaliczyła stół i poczęstowała się czekoladką synusia. Jak ona ładnie te czekoladki z papierka obiera. I o dziwo jej nie szkodzą. Kiedyś opierniczyła pół tabliczki czekolady, innym razem wlazła na kuchenną ladę, podczas naszej nieobecności, i opierniczyła więcej niż połowę opakowania wafelków w czekoladzie pod tytułem "Pryncypałki". Zgodnie z tym, co piszą o szkodliwości czekolady dla psów, powinna już siedem razy nie żyć. My tylko zastanawialiśmy się, jak w takim małym psie tyle tych wafelków się zmieściło. Rozważany był motyw współpracy: mała na górze, duża na dole z hasłem "zrzuć wafelka". W kontekście tego, że mnie po czwartym wafelku już mdli, była to jedyna możliwa opcja.
Łeb mnie napiernicza dalej... Na dworze ziąb i duje ze stepów.. Planowałam kontynuacje porządków w sadzie. Patyków drobnych tam zostało nieco po ścinkach zimowych, a trawa już rusza. Zwłaszcza po piątkowym i sobotnim deszczu. Z trawy ich nie wygrzebię. Ale w tę pogodę na wygwizdów nie pójdę, zacznę coś koło domu, tez roboty od piernika. Najgorsze te dwie alpy, których przed śniegiem nie zdążyliśmy z dzieckiem rozrzucić. Nawiasem mówiąć, szczęście mamy obydwoje ogromne, bo zamóiona zemia okazała się iłem z dna moreny wymieszanym z kamieniami różnego kalibru. Nie dość, że się lepi, to co rusz , łopata zagłębiana w alpę, napotyka na opór kamulca. Chyba jednak trzeba kogoś nająć do rozwalenia tej ziemi. Tylko nie bardzo jest kogo, bo bezrobotni wolą chlać pod sklepem, a ten, co ewentualnie by przyszedł, jest już tak przepity, że po paru łopatach padnie.
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
Aha, miałam wczoraj pooglądać po raz drugi "Służące", nawet sobie zapłaciłam abonament na zalukaju. I nic z tego.. Gnębi mnie, brak w pamięci, co one zrobiły z ta tartą czekoladową. Czy skutkiem jej spożycia było zejście, czy tylko sraczka..
Przepis na te tartę znalazłam na blogu "From movie to the kitchen" i zabiło mi klina...
No, i mam rozpoczety fartuszek dla jednej znajomej Kasi oraz podszpilkowany szlafrok dla sąsiadki. A kot bandyta zapierniczył mi nici z maszyny - po prostu zdjął i roztroczył po calym mieszaniu, co skutkowało nieszczęsną miną księżniczki, która się w te nici zaplątała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..