poniedziałek, 20 maja 2013

Lazy sunday...

Całkiem lazy... Po wczorajszym (i całotygodniowym zapieprzu się mi należy, jak chłopu ziemia. I mam okazje ku temu, bo moi panowie wybyli do najbliższego miasta wojewódzkiego: Dziecko na zajęcia, po dłuuugiej przerwie spowodowanej świętami i juvenaliami, Pan Starszy do siostrzyczki na imieniny, po czym młodszy do niego dołączy. Miałam dołączyć i ja, ale, że Pan Starszy mnie olał z rana, więc pomyślałam, że ni ..., odpoczne sobie. A że nie umiem odpoczywać bezczynnie, siedząc i patrząc na ścianę, lub leżąc i patrząc w sufit - jednak coś działam. Ale w większości(?) to co chcem, a nie co muszem. Tak więc ostrzygłam piśkę grubaśną. No, wyszło mi nie powiem, nie powiem. Dochodzę do coraz większej wprawy i niedługo salon mogłabym otworzyć. Ale w najbliższej mieścinie sa już dwa i nie wiem, czy jest zapotrzebowanie na więcej. Piśka -puśka mnie dzisiaj zmartwiła bardzo, bo oko, które do tej pory łzawiło, jest teraz zaropiałe okropnie. Parzę herbatę i rumianek i co chwilę przemywam na zmianę, oraz wkraplam dikortinef. No, niestety (q..wa) na weterynarza nie mam. Nie mam zresztą na nic, no może na  jedną paczkę fajek.
Dziecko coś zaczęło chodzić na zarobek, ale co zarobi, to mu natychmiast wyjdzie, na pifko głównie, z czego jestem zadowolona średnio lub mniej.
Najgorsze to to, że muszę koniecznie, i to jak najszybciej przerobić obórkę, bo trzeba będzie dzieciaki oddzielić lada moment. Dzieciaki są prześmieszne i sprawiają mi mnóstwo radości. Szkoda, że jednego faceta trzeba będzie się pozbyć. I będzie trudny wybór - którego. W/g mnie Zenek jest ładniejszy, ale Dziecko postawiło na Stefana (choć teraz marudzi, że ma brzydki pyszczek).
Synek sąsiadów zakochał się w Stefanie. Przychodzi sobie pod dom, i nawet, jak nikogo z nas nie ma na zewnątrz, przesiaduje z kózkami i bawi się z nimi. Dziecko biedne, bo nie ma co ze sobą zrobić. Jakoś koledzy - rówieśnicy po sąsiedzku nie zapraszają go do zabawy, mama zajęta, a dużo starszy(chyba o 8 lat) brat nie będzie bawił się z gówniarzem. I tu wniosek mi się nasuwa taki: mając dzieci z takim rozrzutem, robi sie krzywdę obydwojgu. Każde z nich jest w pewnym sensie jedynakiem, nie maja w dzieciństwie wspólnego języka i nie wiadomo, jak będzie, gdy dorosną. Karolek lgnie do nas bardzo, bo zawsze tam trochę z nim porozmawiamy, jest bardzo chętny do wszelkiej pomocy: pomagał mi siać warzywka, a przedwczoraj zawiózł mi taczkę do sadu, a w drodze powrotnej prowadził Lalkę na sznurku i był z tego powodu niesamowicie dumny.

Siano w sadzie pięknie wyschło, są dwie kopki i jutro można by zwieźć, no ale święto niestety. Czeka mnie łąka jeszcze. Nie byłam tam i nie wiem, co na niej rośnie. Bo może nie warto kosić na siano (skosić i tak trzeba). Tu po sąsiedzku facet ma trawę rozległą i byłby szczęśliwy, gdyby ktoś skosił, a pewnie jeszcze by zapłacił, za koszenie.

Dzień leniwy totalnie, nawet psy się porozkładały po kanapach i pochrapują. Kota gdzieś wcięło - nie widać go od rana - pewnie śpi w wersalce.

Drugie pranie właśnie się wiruje. Nastawiłam na gotowanie i zastanawiam się co tym razem zostanie wygotowane. Poprzednie gotowanie nastawiało Dziecko. Oczywiście moje instrukcje poszły w przestrzeń, więc do pralki zostało wrzucone wszystko: wysortowane przeze mnie jasne plus kolory, które były w kuble. I tylko fakt, że nie wiedział, do której dziurki sypie się proszek uchronił białe rzeczy od zmiany koloru na szary z domieszka różu.

Zaparzyłam już sobie otręby dla kóz. W zasadzie to bardziej maka razowa niż otręby. W brodę sobie pluję, ze zachciało mi się pójść na łatwiznę i poprosiłam Waltera w młynie o trochę maki razowej pszennej. Na co on  złapał z wagi część moich otrąb, wyszperał w kupie worów jakiś półworek czegoś i rzekł - "Odsiejesz sobie". W domu się okazało, że zawartość worka jest mieszanką prawie mąki razowej i ptasiego gówna. Zakładam, że on o tym nie wiedział, co nie zmienia faktu, że mam gówno, a nie otręby. Należałoby do młyna pojechać, tym bardziej, że na skutek pieczenia chleba co dwa dni , maka jest już na wykończeniu.  Niestety, pszenica została nieco wzbogacona i nie widzę z niej mąki. Jest jeszcze wyjście takie, ze pojade do niego kupić mąkę i otręby. Nie sądzę, żeby dał cenę po znajomości (po rodzinie właściwie), bo za mielenie bierze normalnie, a w dodatku mi ostatnio o dychę za mało wydał. Może jednak zmienię młyn.

No i jak mi sie udało dziś trochę czasu znaleźć, to parę fotek ku potomności wrzucę:

Andżelina z e Stefanem  - jedynakiem w roli kóz alpejskich (łażą po "alpie", co jesienia późna urosła na podwórzu i nie może sie doczekać na ruchy tektoniczne)


Słodziutka Zuzka, córeczka Wandy i moje "mleczne dziecko", bo cały czas jest na butelce, chyba, że mi się uda Wandę do ściany przycisnąć, nogę przytrzymawszy, coby dziecku cycka dała.
 Zamyślony Zenon, bliźniak Zuzki, który ma o tyle lepiej, że mu matka cyca nie odmawia.
Mój mały pomocnik karmi Stefana trawką (w liczbie pojedynczej)

Jak już, to już

Te były robione podczas długiego łykendu, na który Córcia z Krakówka zjechała.

Najbliższa metropolia zzumowana ponad żółtościami.


Tak żółto, jak okiem sięgnąć i pachnie miodnie (teraz już śmierdzi)


A skróś tych żółtości psy mnie przespacerowywują. W ręce bukiet zrywany w ramach odchwaszczania, co nie zostało odchwaszczone, ku zachęceniu Wandy do udzielenia  Zuzi miejsca w barze .









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..