Urobiłam się wczoraj jak bury osioł.
Zaczęło się od dyskusji o tym co jest do zrobienia w najbliższym czasie. Najpilniejszy okazał sie porządek na strychu zbożowym. Ale ponieważ Starszy odstawił manianę z wydziedziczaniem nas, więc olaliśmy strych i zabraliśmy się za to, co w obecnej sytuacji bezgroszowej było możliwe do wykonania, czyli za modernizacje obórki do ostatniego gwoździa i wkręta..
Najpierw trzeba było częściowo rozebrać to, co już było wcześniej bezmyślnie zrobione. I tu okazała się wyższość montażu na wkręty nad montażem na gwoździe. Ciągle przekonuję Dziecko do łączenia na wkręty - nic się nie gnie, nie trzeba młotem nap...dalać, wkrętareczka pyk-pyk-pyk i gotowe. W razie demontażu -wkrętareczka w druga stronę, pyk-pyk-pyk, i rozebrane. A tak - wal czujniczkiem, i bez strat w materiale się nie obędzie. Po doświadczeniach demontażowych, i z czujniczkiem, i z wkrętareczką, Dziecko stwierdziło : "To już teraz wiem, czemu ty tak kochasz wkręty"
Bez czujniczka się nie obeszło. Dziecko użyło go do ustawienia słupów. (Po czym okazało się, że istniejące się poluzowały, bo po zabiciu nowych trwerza poniosła się o milimetr). Robiliśmy oczywiście na zasadzie upcyklingu, czyli nadając nowe życie starym rzeczom. (przy czym okazało się, że futryna ze starego domu jest jedynym zdrowym CAŁKOWICIE kawałkiem drewna w naszej konstrukcji). Przerobiliśmy zagrodę Andzi i Wandzi. Nie zupełnie to będą ich zagrody docelowo. Do Andzi nie zrobiliśmy już bramki, bo późno się zrobiło i trzeba było zamknąć budowę, tak by kozy sprowadzić. Wymyłam karszerem karmidłą i je na nowo zamontowałam, do łaski wróciły siatki na siano i wreszcie zastosowania doczekała się uchwyt na wiadro z wodą dla Andzi zrobiony przez Dziecko (oczywiście też na zasadzie upcyklingu). Po sprowadzeniu kóz okazało się, że maluchom nie ma gdzie dać sianka - przedtem wyjadały starym przez deski- więc przy pomocy Zuzi usiłującej trzymać gwoździe, zamontowaliśmy odzyskana drabinkę. Aha, wkrętarka oddałą ducha, trzeba nabyć nową, ale jakąś mądrzejszą taką znaczy -mocniejszą...
Dojenie było żadne, bo capy obdoiły na pastwisku. Cholera, trzeba je tam oddzielić, bo mi 2,5 litra mleka przechodzi koło nosa.
Potem nakarmiłam domowe, pozmywałam gary, wykąpałam się dla usunięcia obórkowego zapaszku i na koniec upiekłam chleb. Chleb dokonał się o 22.40. Głodna byłam jak cholera, no ale gorącego jeść się nie da. Zbudziłam się o 0.30, akurat już był wystygnięty. Zrobiłam sobie 2 kromki z kozowym serem posmarowanym dżemem (fiź totalny, bo ser jest słony). Akurat Dziecko wróciło z Wiejskiego Ośrodka Kultury i Rozrywki, czyli spod sklepiku. Zrobiłam mu parę kromek i poszłam leżeć na drugim boku, co okazało się równie niewygodne, jak na pierwszym. Rano obudziłam się z bolącą, spuchnięta i sztywną prawą dłonią. Do teraz opuchlizna zeszłą, ale boli nadal. Myślę, że od grabi, a dzisiaj muszę nimi jeszcze popracować, bo ta odrobina siana z sadu czeka na zwiezienie.
Wybrałam się wczoraj robić zdjęcia moim oświęcimiakom i okazało się że bateria jest dead. Podłączyłam ładowarkę, cały dzień kwitła w kontakcie, aż zaświeciła na zielono. Może dzisiaj się uda. Lecę z psami, bo już się pod drzwiami ustawiły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..