Się zesrało na paru frontach.
Dziecko duże wróciło z wywczasów wczoraj około 19tej. Żniwa je ominęły, Starszy sam pojechał pod kombajn w poniedziałek. Niestety, ziarko sie na dwie przyczepy nie zmieściło, więc we wtorek był ciąg dalszy. Z opóźnieniem niejakim w stosunku do godziny przyrzeczonej, bo kombajn utonął na łące zamienionej w rolę. Owies tam kosił (młócił?) i efekt taki, że Dziecko stwierdziło dzisiaj, że pojedzie i mu to na podwórze pod próg wysypie. Bo po jaka cholerę ziarno wymieniać na kwalifikat, odchwaszczac itd, jak potem dostaje się z kombajnu z owsem zmieszane.
No nic, wspólnie z Dzieckiem zrzuciliśmy to przy pomocy rurki w jeden kąt strychu nad obórką, coby sie z reszta czystego nie wymieszało. Owies odbierze z pszenicy tylko tzw. "tryjer" za który trzeba płacic 5zł od metra.
Przyczepa została opróżniona i przygotowana do zwożenia słomy, która sobie od poniedziałku lezy na polu. We wtorek została troche pomoczona, ale juz obeschła sama z siebie i na dzisiejsze popołudnie była obiecana prasa.Tymczasem zamiast telefonu, "wyjeżdżać z przyczepą, bo jedziemy", był telefon: "Nic z tego nie będzie, bo sie iglica urwała" I to by była kicha namber łan.
Kicha namber tu: czarny cap przeszedł ogrodzenie elektryczne. Popił sobie mleczka do woli i po..., tez do woli, zanim , z psami poszedłszy, zobaczyłam co jest grane. Psy wręczyłam Dziecku numer Jeden, które w środę zjechało nocą późną, a sama wzięłam capa na smycz (psią) i zawlekłam do obórki. Stał tam i wrzaski urządzał do schrypnięcia.
Ponieważ odpadło zwożenie słomy, musiałam sobie zajęcie wymyślić. Po wydojeniu kóz, uprzednio sprowadzonych z wypasu, postanowiłam upiec chleb i drożdżówki. Chleb był gotowy do wstawienia o 20tej. Przez godzine jego pieczenia rozczyniłam ciasto drożdżowe, nastepnie je wyrobiłam i po wrośnięciu zrobiłam drożdżówki. W trakcie pieczenia drugiej blaszki ciastków doszłoby do spalenia chałupy, który to pożar rozpocząłby sie od mebli zapalonych od rozgrzanego do czerwoności piekarnika. Otóż, gdy w trakcie odkurzania chciałam skontrolować stan wypieków skonstatowałam jakąś czerwoność bijąca spod blaszki z ciastkami. Po otwarciu piekarnika żar buchnął straszny i okazało się, że ta czerwoność to spód piekarnika. Natychmiast go wyłączyłam, przy czym jednocześnie poszły korki. Dziecko wezwane na ratunek przypędziło z telefonem w charakterze latarki, wymieniło bezpiecznik i staszczyło ze strychu blaszany piekarnik, w którym to ciastka sie dopiekły. Bułeczka, która czekała na swoja kolej w keksówce musiała zostać brutalnym sposobem przełozona do płaskiej blachy, bo keksówka tam sie nie zmieści. No, w sumie to zmieściłaby sie, tyle, że bułka przykleiłaby si,e do spirali. Tym sposobem pieczenie chleba zostało zawieszone na czas nieokreślony. Ciekawe co ja będę jadła w tym czasie, bo sklepowy mi nie wchodzi. Mam niby maszyne do chleba, ale ten chleb z maszyny mnie nie zadowala. Jednak w ostateczności, lepszy już maszynowy, niż sklepowy. To była właśnie następna kicha. Dziecko stwierdziło, że pozostał mi jeszcze piec chlebowy. Ale tajemnic auzycia owego nie został mi udostępniona. Jest to bowiem tajemnica przekazywana z pokolenia na pokolenie i w dodatku w odniesieniu do jednego konkretnego pieca. Wszakże posiadając te wiedze tahemną -inne piece można łatwiej rozpracować. Ja natomiast wiem tylko, do czego ten piec słuzy i znam teoretycznie, zasadę jego obsługi. Co prawda, wiele osób byłoby szczęśliwych posiadając w domu coś takiego jak piec chlebowy. Ale ja na razie mam dość zajęć różnych, by dokładać do tego jeszcze rozpracowywanie tajemnicy chlebowego pieca.
Kolejna kicha przejawiła się w postaci ucieczki Arkadiusza, który na moje kicianie pojawił sie na horyzoncie. Po czym wariata sobie ze mnie robił , latając z alpy usadowionej na północno wschodnim rogu domu, na róg południowo wschodni. Wreszcie został capnięty i zaniesiony do domu, gdzie po skonsumowaniu kolacji zaczął czynic wrzaski mające spowodować udostępnienie mu wyjścia.
Mleka zrobiła sie ilość poważna, tak że ser robie co drugi dzień. Parę tych serków mi sie zawiesiło. Zaten 3 sztuki zostały namoczone w winie czerwonym typu porto, zaś 4 kolejne po pokrojeniu na cząstki zalane oliwą, w towarzystwie suszonych pomidorów i bazylii. Granatu odbezpieczonego na wierzchu nie połozyłam, ale zakazałam tykać, aż mocy urzędowej nie nabierze. Ponieważ jutro będę robić następne, więc z wczorajszych dwóch jeszcze cos do tej oliwy dołożę.
Jestem chwilowo bez myszy, a taczpadem posługuję się średnio. Starszemu padła mysz przy pececie i musiałam mu swoja udostępnić.
Parę dni temu koleżanka moja, Ewa -pisarka, która na stare lata postanowiła zrealizować marzenia i pieprznęła Krakowem, by zamieszkać na Helu, zamieściła na FB z dedykacją dla mnie, hodowczyni kóz i komputerów, takie oto zdjęcie:
(zdjęcie uzytkownika Ziwaja Ziemla z FB), na co moje dictum było takie:
I , w związku ztym, że internet ( a raczej pieprzona Opera) mi się tnie, a godzina jest juz taka, że zaraz znowu ptaszęce koncerty będą się słyszeć i byk na byku mi wychodzi, a poprawianie z braku myszy jest uciążliwe na tym na dzisiaj zakończę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..