(I tu ja miałam wspomnienia z dzieciństwa, jak z Dziadziem z pola się na snopkach wracało, tyle, że wtedy konikiem. Strasznie to lubiłam. Pole było daleko, wracało się wieczorem. Droga była z górki, wybrukowana granitową kostką. Spod kopyt Gniadego leciały iskry. W drodze na pole Dziadzio zatrzymywał się przed takim małym sklepikiem i kupował nam cukierki. Raczki albo grylażowe. Dziś już nie ma takich cukierków, jak tamte. Ale dawno nie ma też Gniadego i Dziadzia).
Zanim Dziecka przyjechały, Starszy zajechał do stodoły i ja zrzuciłam pierwszą warstwę wiązek. Po czym Dziecka oprotestowały, wiązki poszły z powrotem na przyczepę, trójka tudież, a matka z gleby pstrykała zdjęcia. Były protesty, "że na tamtym było niebo za głowami, a tu drzewa" i juz chcieli przyczepę w pole ciągnąć, jak im kazałam się we łby postukać. I Dziecko stwierdziło, że matka wykadruje. No, ale kadrowac nie było co. No, może trochę...
Potem przyczepa wjechała. Dziecko Duże zrzucało z przyczepy, matka podawała dalej, a Dzieko Pierwsze układało. W pewnym momencie dostałyśmy zjebkę od Dużego Dziecka, że to jest zupełnie nie powiązane, zatem w którymś momencie jebnie. No to następne rzędy zostały powiązane, żeby jebło później. Na koniec już ostatnie bale szybowały do fotografii (A że były ostatnie i matka sobie nie umiała na włąsnym aparacie poklatkowych ustawić, to latały tam i z powrotem, przy czym kurzu i farfocli w atmosferze narobiło się co niemiara)
Leci!
Złapany!
Mistrzyni łapania
No i zostało ustalone, że wobec szczęśliwego zakończenia żniw, w sobotę robimy dożynkowego grila.
Jak przyszło co do czego, to nikomu się nie bardzo chciało, ale wreszcie, sobotnim nadwieczorem, po wykoszeniu podworca i wyplenieniu chwastowych zarośli, zasiedliśmy na schodach, u stołu z beczki. (Czy my sie wreszcie dorobimy jakiejś wypoczynkowej infrastruktury na podwórzu, czy już do zawsze będzie taka prowizorka?!) Upiekliśmy karkówkę i cycki, poprzegryzali kozim serem w oliwie i w winie, oraz parę piw wypili. ( Po czym w niedzielę okazało się, że dwa Radlersy poszły na straty. Dobrze, że lodówka przeżyła, bo włozone do zamrażalnika przez Dziecko Pierwsze i czym prędzej zapomniane - wzięły i wybuchły, zapierniczając całą szufladę zamrażalnika)
W niedzielę Dziecko Pierwsze pojechało do Wielkiego_Miasta_którego_ma _już_dość_i_marzy_o_innym_Wielkim_Mieście, zaopatrzone przez matkę czym chata bogata, czyli płodami ziemi i pracy rak matczynych. I nastał spokój, bo dziecka przestały sobie dopieprzać nawzajem, a Dziecko Pierwsze opierniczać matkę, że wszędzie robi tylko syf. Az dziwne jak jej się standardy ładu zmieniły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..